Antologia SF - Biały stożek Ałaidu 1961.pdf

(753 KB) Pobierz
B
IAŁY STOŻEK
A
ŁAIDU
(Wybór opowiadań fantastyczno–naukowych)
T
YTUŁ ORYGINAŁU ROSYJSKIEGO
: Б
ЕЛЫЙ КОНУС
А
ЛАИДА
P
RZEŁOŻYŁA
J
ANINA
D
ZIARNOWSKA
1959
Anatol Dnieprow
S
UEMA
Późną nocą ktoś mocno zastukał do drzwi mego przedziału. Zerwałem
się rozespany, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. Na stoliku w pustej
szklance brzęczała łyżeczka od herbaty. Zapaliłem światło i zacząłem
wkładać buty. Stukanie powtórzyło się, głośniejsze, natarczywe. Otwarłem
drzwi.
W drzwiach stał konduktor, a za nim wysoki mężczyzna w zmiętej,
pasiastej piżamie.
— Przepraszam, drogi towarzyszu — powiedział konduktor półgłosem
— zdecydowałem się zakłócić spokój właśnie wam, bo jesteście sami w
przedziale.
— Proszę bardzo, nic nie szkodzi. Co się stało?
— Tu jest nowy pasażer. — Konduktor cofnął się trochę, przepuszczając
mężczyznę w piżamie.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
— Pewnie małe dzieci nie dają wam spać w waszym przedziale? —
zapytałem.
Pasażer uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
— Nie, po prostu uciekł mi pociąg.
— Proszę wejść — zaproponowałem uprzejmie. Nieznajomy wszedł,
rozejrzał się i usiadł na kanapce, w samym kącie, przy oknie. Bez słowa
oparł się łokciami o stolik, podparł głowę rękami i zamknął oczy.
— No, to wszystko w porządku — powiedział konduktor z uprzejmym
uśmiechem. — Zamknijcie drzwi i życzę dobrej nocy.
Zasunąłem drzwi, zapaliłem papierosa i ukradkiem przyjrzałem się
nocnemu gościowi. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, z wielką
grzywą lśniących czarnych włosów.
Siedział nieruchomo, jak posąg, i nie widać było nawet czy oddycha.
„Dlaczego nie zażąda pościeli? — pomyślałem. — Trzeba mu
zaproponować…”
Zwróciłem się w jego stronę, chcąc to powiedzieć. Ale mój
współtowarzysz odezwał się, jakby odgadując moje myśli.
— Nie warto. Mówię, że nie warto prosić o pościel. Spać mi się nie chce
i jadę nie tak daleko.
Zdumiony jego przenikliwością szybko wsunąłem się pod kołdrę.
„Diabli wiedzą co! Nowy Wolff Messing — czyta w myślach!”
Mruknąłem coś niewyraźnie, przekręciłem się na drugi bok i utkwiłem
szeroko otwarte oczy w błyszczącej ścianie wagonu. Zapadło pełne
napięcia milczenie.
Ciekawość zwyciężyła i zerknąłem znowu na nieznajomego. Siedział
wciąż w tej samej pozycji.
— Nie przeszkadza panu światło? — zapytałem.
— Co? Ach, światło! To raczej panu… Zgaszę, jeżeli pan sobie życzy.
— Proszę bardzo.
Podniósł się, podszedł do drzwi, przekręcił kontakt. Potem wrócił na
swoje miejsce. Gdy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem,
że mój sąsiad oparł się o ścianę i założył ręce za głowę. Jego wyciągnięte
nogi dotykały prawie mojej kanapki.
— Jak się to stało, że uciekł panu pociąg? — zagadnąłem znowu.
— To był strasznie głupi przypadek. Przyszedłem na dworzec, siadłem
na ławce i zacząłem rozważać pewną myśl. Chciałem sobie samemu
udowodnić, że ona nie ma racji… — odparł pośpiesznie nieznajomy. — A
przez ten czas mój pociąg odszedł.
— Posprzeczał się pan z jakąś… damą? — zapytałem.
— Co tu ma do rzeczy dama? — zapytał mój sąsiad z irytacją.
— Przecież pan sam powiedział: „udowodnić sobie samemu, że ona nie
ma racji!”
— Uważa pan, że zawsze, gdy się mówi „ona”, ma się na myśli kobietę?
Zresztą ta niedorzeczna myśl i jej przyszła do głowy. Uznała, że jest damą!
Tę zawiłą perorę wypowiedział z goryczą, nawet ze złością, a ostatnie
słowa z drwiącym chichotem. Doszedłem do wniosku, że mam do
czynienia z niezupełnie normalnym człowiekiem, przed którym należy
mieć się na baczności. Mimo wszystko miałem jednak ochotę prowadzić
dalej tę rozmowę. Zapaliłem nowego papierosa, głównie po to, by przy
błysku zapałki lepiej przyjrzeć się swemu towarzyszowi. Siedział teraz na
brzeżku kanapki i wpatrywał się we mnie czarnymi, błyszczącymi oczami.
— Wie pan — zacząłem jak najbardziej łagodnym i pojednawczym
tonem — jestem literatem i dziwi mię, gdy ktoś mówi „ona miała rację”,
„ona uznała”, nie mając na myśli osoby rodzaju żeńskiego!
Dziwny pasażer odpowiedział po długiej chwili milczenia:
— Przed dziesięciu laty taka forma nie mogła budzić wątpliwości. W
naszych czasach jest już inaczej. „Ona” może nie być kobietą, lecz po
prostu rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. Niech mnie pan poczęstuje
papierosem — poprosił. — Miałem zamiar rzucić palenie, ale zdaje się, że
nic z tego nie będzie.
W milczeniu podałem mu papierosa i zapaliłem zapałkę. Nieznajomy
parę razy zaciągnął się głęboko i po chwili zaczął jedno z najbardziej
zdumiewających opowiadań, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem.
— Czytał pan z pewnością o elektronowych maszynach liczących? To
wspaniałe osiągnięcie współczesnej nauki i techniki. Maszyny wykonują
najbardziej skomplikowane obliczenia, których człowiek czasem nie byłby
w stanie zrobić. Mogą dokonywać takich działań, że dech zapiera w
piersiach. I rozwiązują je w ciągu ułamków sekundy, podczas gdy
człowiek musiałby strawić nad nimi miesiące, a może i lata. Nie będę panu
opowiadał, jak te maszyny są zbudowane. Ponieważ pan jest literatem, to i
tak nic by pan z tego nie zrozumiał. Zaznaczę tylko rzecz najbardziej
istotną: przy wyliczeniach maszyny te nie mają do czynienia z cyframi,
lecz z umownym kodem. Przed postawieniem maszynie zadania,
wszystkie liczby przekształca się w kod za pomocą zer i jedynek. Maszyna
elektronowa dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli liczby, wyrażone przez
impulsy elektryczne. Jedynka oznacza, że impuls jest, zero, że impulsu nie
ma, rok zajmowałem się studiami i konstrukcją maszyn przekładowych.
Dodać należy, że zbudowanie takich maszyn przez samych tylko
matematyków i konstruktorów było zupełnie niemożliwe. Wielką pomoc
okazali nam lingwiści, którzy pomogli w zestawieniu prawideł
ortograficznych i gramatycznych, nadających się do przekształcenia w
kody i umieszczenia w doskonałej pamięci maszyny w charakterze
programu działania. Nie będę opowiadał o trudnościach, które musieliśmy
przezwyciężyć. Powiem tylko, że w końcu udało nam się skonstruować
maszynę elektronową, która tłumaczyła rosyjskie artykuły i książki
dowolnej treści na angielski, francuski, niemiecki i chiński język. Przekład
był wykonywany z taką szybkością, z jaką drukowało się tekst rosyjski na
specjalnej maszynie do pisania. Maszyna ta równocześnie wypracowywała
niezbędny do tłumaczeń kod.
Podczas pracy nad udoskonalaniem jednej z maszyn do tłumaczenia
zachorowałem i spędziłem około trzech miesięcy w szpitalu. W czasie
wojny dowodziłem stacją radarową i zostałem kontuzjowany podczas
nalotu niemieckiego. Doznałem ciężkiego wstrząsu mózgu co dawało, a i
teraz daje o sobie znać. Więc właśnie wtedy, gdy pracowałem nad nowym
typem elektrostatycznej pamięci maszyn elektronowych, z moją własną
pamięcią zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Wie pan, zdarzało mi się tak: widzę człowieka, którego dobrze znam, i
nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa. Leży przede mną jakiś
przedmiot, a ja zapomniałem jego nazwy. Przeczytam jakiś dobrze mi
znany wyraz i nie wiem, co on oznacza. Teraz mi się to również zdarza,
ale nie tak często… A wtenczas przybrało to niemal katastrofatalne
rozmiary. Pewnego razu był mi potrzebny ołówek. Zawołałem laborantkę i
mówię jej: „Niech mi pani przyniesie to… no to, czym się pisze”.
Laborantka uśmiechnęła się i przyniosła mi pióro. „Nie — mówię —
potrzebne mi jest co innego”. „Inne pióro?” — „Nie — powiadam — co
innego, to, czym się pisze”. Sam się przeląkłem tego bredzenia i widocznie
ją również wystraszyłem. Wyszła na korytarz i powiedziała głośno do
jednego inżyniera: „Niech pan prędko tam wejdzie i zobaczy, co się stało z
panem Eugeniuszem. Zdaje mi się, że mówi od rzeczy”. Wszedł inżynier.
Stoję przed nim i nie wiem, kto to taki, chociaż pracowałem z nim już od
trzech lat. „Oj, przyjacielu, myślę, że się przepracowałeś — rzekł do mnie.
— Posiedź chwilę spokojnie, zaraz wrócę”. Wrócił z lekarzem i dwoma
młodymi współpracownikami instytutu, wyprowadzili mię z pokoju,
wsadzili do samochodu i zawieźli do kliniki.
W klinice zapoznałem się z jednym z najwybitniejszych neuropatologów
w naszym kraju, profesorem Wiktorem Zaleskim. Wymieniam go dlatego,
że ta znajomość wywarła wielki wpływ na moje dalsze losy.
W szpitalu doktor Zaleski badał mię długo, osłuchał, ostukał, walił
młoteczkiem w kolana, wodził ołówkiem po plecach, potem poklepał po
ramieniu i powiedział: „To nic, to przejdzie. Ma pan…” — i wymienił
jakąś nazwę po łacinie.
Leczenie polegało na codziennych spacerach, chłodnych kąpielach i
środkach nasennych przed nocą. Dostawałem luminal lub nembutal,
zasypiałem i rano budziłem się jak z głębokiego omdlenia. Stopniowo
pamięć zaczęła mi wracać.
Pewnego razu zapytałem doktora Zaleskiego, po co dają mi środki
nasenne. „Podczas snu, mój drogi, wszystkie siły organizmu koncentrują
się, aby naprawić naruszone w pańskim układzie połączenia nerwowe”. Na
te słowa zapytałem: „Doktorze! O jakich połączeniach pan mówi?” — „O
tych, które przekazują do mózgu wszystkie pańskie doznania. Pan jest, o
ile się nie mylę, specjalistą w dziedzinie radiotechniki? Więc pański
system nerwowy jest, mówiąc z grubsza, nader skomplikowanym
schematem radiotechnicznym, w którym zostały uszkodzone niektóre
przewodniki”.
Pamiętam, że po tej rozmowie długo nie mogłem zasnąć mimo środków
nasennych.
Podczas następnego obchodu poprosiłem Zaleskiego, aby mi dał coś do
przeczytania o połączeniach nerwowych w żywym organizmie. Doktor
Zgłoś jeśli naruszono regulamin