Heinrich Böll - W Dolinie Tętniących Kopyt.pdf

(250 KB) Pobierz
I
Chłopiec nie zauważył, że nadeszła jego kolej. Wpatrywał się w posadzkę
przejścia dzielącego nawę środkową od bocznej. Płyty posadzki były czerwone i białe,
kształtu plastrów miodu, czerwone miały białe cętki, białe — czerwone cętki. Chłopiec
nie rozróżniał ich już, płyty stapiały się ze sobą, ciemny ślad spajającego je cementu
zacierał się, cała posadzka płynęła przed nim jak żwirowa ścieżka, wysypana
czerwonymi i białymi okruchami; czerwień i biel kłuły w oczy, niewyraźne ślady
cementu leżały na nich jak brudna sieć.
— Na ciebie kolej — szepnęła stojąca obok chłopca młoda kobieta, ale on
potrząsnął głową, niewyraźnie wskazał palcem konfesjonał i kobieta wyminęła go.
Przez chwilę czuł silniejszy niż poprzednio zapach lawendy, potem usłyszał cichy
szept i szuranie jej pantofli na drewnianym stopniu, na którym uklękła.
„Grzechy — myślał — śmierć, grzechy".
Dręczyła go gwałtowność, z jaką zbudziło się w nim pożądanie tej kobiety. Nie
widział nawet jej twarzy; ulotny zapach lawendy, młody głos, lekki, a jednak ostry
stuk jej obcasów, kiedy szła cztery kroki do konfesjonału; ten rytm ostrego, a tak
lekkiego stuku obcasów był tylko strzępem nie kończącej się melodii, która dzień i noc
szumiała mu w uszach. Wieczorami leżał bezsennie, okno było otwarte, słyszał ich
kroki na płytach chodnika, na asfalcie jezdni; pantofle, obcasy, stuk ostry, lekki,
nieświadomy niczego; słyszał głosy, szepty, śmiech pod kasztanami. Zbyt dużo było
kobiet i zbyt były piękne. Niektóre otwierały torebki w tramwaju, przed kasą kina, w
sklepie, zostawiały otwarte torebki w samochodach i chłopiec mógł do nich zaglądać;
pomadki do ust, chusteczki, pieniądze wrzucone luzem, zmięte stare bilety, pudełka z
papierosami, puderniczki. Oczy chłopca wciąż jeszcze udręczone były wędrówką po
płytach posadzki tam i z powrotem; ciernista to była i nie kończąca się droga.
— Na pana kolej — powiedział czyjś głos obok niego i chłopiec podniósł wzrok;
nieczęsto mu się zdarzało, żeby ktoś mówił do niego ,,pan". Mała dziewczynka o
rumianych policzkach i ciemnych włosach. Chłopiec uśmiechnął się do niej i jej także
wskazał konfesjonał. Kroki dziewczynki w dziecinnych pantoflach na płaskim obcasie
nie miały żadnego rytmu. Szept po prawej stronie. Z czego to on się spowiadał w jej
wieku? Byłem łakomy. Skłamałem. Nieposłuszeństwo. Nie odrobione lekcje. Byłem
łakomy: cukierniczka, resztki ciasta, nie dopite kieliszki wina po przyjęciu starszych.
Niedopałki cygar. Byłem łakomy.
— Na ciebie kolej.
Chłopiec mechanicznie już robił ten sam ruch ręką. Męskie buty. Szept i
natarczywość tej łagodnej woni niczego. Wpatrzył się znowu w czerwone i białe
okruchy posadzki. Nie osłonięte oczy bolały go tak, jak bolałyby go nagie stopy na
wysypanej żwirem drodze. „Stopy moich oczu — myślał — wędrują dokoła ich ust jak
dokoła czerwonych jezior. Dłonie moich oczu wędrują po ich skórze".
Grzechy, śmierć i wyniosła nienatarczywość woni niczego. Gdyby choć jeden z
nich pachniał cebulą, gulaszem, mydłem do prania lub silnikiem, tytoniem fajkowym,
lipowym kwiatem lub kurzem ulicznym, gryzącym potem letniego mozołu — ale oni
wszyscy pachnieli nienatarczywie, pachnieli niczym.
Wzrok chłopca przeskoczył do środkowej nawy, odpoczął tam, gdzie klęczeli ci,
którzy dostali już rozgrzeszenie i odmawiali pokutę. Tam pachniało już sobotą,
spokojem, wodą na kąpiel, mydłem, świeżym chlebem posypanym makiem, nowymi
piłkami tenisowymi, które jego siostry kupowały w sobotę za swoje kieszonkowe,
pachniało czystą, delikatną oliwą, którą ojciec co sobotę czyścił pistolet: był on czarny,
błyszczący, nie używany od lat dziesięciu, nieposzlakowana pamiątka z wojny, nie
rzucająca się w oczy, bezużyteczna. Służył tylko do wywoływania wspomnień,
wyczarowywał blask na twarzy ojca, kiedy rozbierał pistolet, aby go oczyścić; blask
minionej władzy nad śmiercią, którą można było z bladego, srebrzyście lśniącego
magazynku wsunąć do lufy lekkim naciśnięciem sprężyny. Raz na tydzień, w sobotę,
przed pójściem do gospody, ta uroczysta pora rozbierania, dotykania, oliwienia
czarnych członów, rozłożonych na niebieskim gałganie jak członki poddawanego
sekcji zwierzęcia: tułów, duży metalowy jęzor spustu, drobniejsze wnętrzności,
zastawki i śrubki. Chłopcu wolno było patrzeć, stał jak urzeczony, oniemiały w obliczu
czaru, wywołującego blask na twarzy ojca. Było to celebrowanie kultu instrumentu, w
tak widoczny i przeraźliwy sposób przypominającego jego płeć; nasienie śmierci
wydostawało się z magazynka. Ojciec i to kontrolował: czy sprężyny magazynków
należycie funkcjonują. Funkcjonowały jeszcze i bezpiecznik tamował nasieniu śmierci
drogę do lufy. Można je było uwolnić jednym maleńkim, delikatnym ruchem
wielkiego palca, ale ojciec nigdy go nie uwalniał. Jego palce troskliwie składały z
powrotem poszczególne części, zanim zakopał pistolet pod stosem starych książeczek
czekowych i wyciągów z konta.
— Na ciebie kolej.
Chłopiec znowu zrobił ruch ręką. Szept. Szept-odpowiedź, natarczywa woń
niczego.
Po tej stronie przejścia pachniało potępieniem, grzechem, lepką podłością
pozostałych dni tygodnia, z których najgorsza była niedziela: nuda, w czasie kiedy na
tarasie szumiała maszynka do kawy. Nuda w kościele, w restauracji z ogródkiem, na
przystani, w kinie czy w kawiarni, nuda wśród winnic na górze, gdzie badano stan
uprawy „Zischbrunner Mönchsgarten", szczupłe palce z cynicznym znawstwem
obmacywały winne grona; nuda, która zdawała się podsuwać grzech jako jedyną
drogę wyjścia. Wszędzie było ją widać: zieloną, czerwoną, brązową skórę damskich
torebek. W środkowej nawie chłopiec dojrzał rdzawy płaszcz kobiety, którą
przepuścił. Widział jej profil, delikatny nos, smagłą cerę, ciemne usta, widział
obrączkę, wysokie obcasy, ten kruchy instrument, w którym kryła się zabójcza
melodia: słyszał, jak odchodzi w długą, długą drogę po twardym asfalcie, później po
wyboistym bruku: lekkie, a tak ostre staccato grzechu. „Śmierć — myślał — grzech
śmiertelny".
Teraz naprawdę zbierała się do wyjścia: zatrzasnęła torebkę, wstała z ławki,
przyklękła, przeżegnała się i nogi jej przekazały rytm pantoflom, pantofle obcasom,
obcasy płytom posadzki.
Przejście między nawami wydało się chłopcu rzeką, której nigdy nie
przebędzie: na zawsze pozostanie na brzegu grzechu. Tylko cztery kroki dzieliły go od
głosu, który mógł rozwiązać i związać, tylko sześć od środkowej nawy, gdzie panowały
sobota, spokój, rozgrzeszenie — ale chłopiec zrobił tylko dwa kroki ku przejściu;
najpierw stąpał powoli, potem wybiegł jak z płonącego domu.
Kiedy pchnął obite skórą drzwi, światło i gorąco runęły na niego tak nagle, że
przez chwilę go oślepiły. Uderzył lewą ręką o framugę drzwi, książka do nabożeństwa
upadła na podłogę, poczuł silny ból dłoni, schylił się, podniósł książkę, puścił
wahadłowe drzwi i zatrzymał się w przedsionku, aby wygładzić zgniecioną kartkę
książki. „Doskonały żal za grzechy" — przeczytał, zanim zamknął modlitewnik.
Wsunął go do kieszeni w spodniach, roztarł prawą ręką bolącą lewą dłoń i ostrożnie
pchnął drzwi kolanem: kobiety nie było już widać, placyk przed kościołem był pusty,
na ciemnozielonych liściach kasztanów leżała warstewka kurzu. Pod latarnią stał biały
wózek z lodami, na haku wbitym w latarnię wisiał szary płócienny worek, tkwiły w
nim wieczorne gazety. Sprzedawca lodów siedział na krawężniku i czytał gazetę,
sprzedawca gazet przycupnął na poprzeczce wózka i lizał porcję lodów. Przejeżdżający
tramwaj był niemal pusty: tylko na tylnej platformie stał jakiś chłopiec i wymachiwał
w powietrzu zielonymi kąpielówkami.
Paweł wolno pchnął drzwi, zszedł ze stopni. Już po paru krokach oblał się
potem, było za gorąco i za jasno, tęsknił do ciemności.
Czasem zdarzały się dni, w których nienawidził wszystkiego z wyjątkiem siebie,
ale dziś, jak przeważnie, nienawidził tylko siebie, a wszystko inne kochał: otwarte
okna w domach okalających plac; białe firanki, brzęk filiżanek do kawy, śmiech
mężczyzn, błękitny dym z cygar, wypuszczany przez kogoś, kogo nie było widać; gęste
błękitne chmurki wydostawały się z okna nad Kasą Oszczędności; bielszy od świeżego
śniegu był krem na ciastku, który trzymała dziewczynka w oknie obok apteki, i równie
biały ślad kremu dokoła jej ust.
Zegar nad wejściem do Kasy Oszczędności wskazywał wpół do szóstej.
Paweł doszedł do wózka z lodami i zawahał się chwilę, odrobinę za długo, tak
że sprzedawca wstał z krawężnika, złożył gazetę i Paweł przeczytał w pierwszej linijce
na tytułowej stronie: „Chruszczow"; poszedł dalej, lodziarz rozłożył z powrotem gazetę
i kręcąc głową z powrotem usiadł na krawężniku.
Kiedy Paweł minął róg, na którym znajdowała się Kasa Oszczędności i skręcił w
następną przecznicę, dobiegł do niego głos spikera, zapowiadającego na dole nad
rzeką następną konkurencję regat: czwórki mężczyzn — Ubia, Rhenus, Zischbrunn
67. Pawłowi wydało się, że czuje zapach i słyszy szum rzeki, od której oddalony był o
czterysta metrów: oliwa i algi, gorzki dym holowników, plusk fal, kiedy statki parowe
płyną z prądem, długie buczenie wieczornych syren; lampiony w kawiarnianych
ogródkach, krzesła, tak czerwone, że płonęły jak ogień w zaroślach.
Usłyszał wystrzał startowy, potem okrzyki, skandowanie, z początku rytmiczne,
zgodne z uderzeniami wioseł: — Zischbrunn, Rhe-nus, U-bia — potem coraz bardziej
plączące się: — Rhebrunn, Zisch-nus, Bia-Zisch-U-nus.
„Do kwadrans po siódmej — pomyślał Paweł — do kwadrans po siódmej będzie
w mieście tak pusto, jak teraz". Aż do tego miejsca sięgały rzędy parkujących
Zgłoś jeśli naruszono regulamin