Heinrich Böll - Doktor Murke zbiera milczenie.pdf

(190 KB) Pobierz
Co rano po wejściu do gmachu radia doktor Murke wykonywał pewnego
rodzaju egzystencjalne ćwiczenie gimnastyczne. Wskakiwał na sunący w górę
paternoster, nie schodził jednak na drugim piętrze, gdzie mieścił się jego pokój, lecz
jechał wyżej, mijał trzecie, czwarte i piąte piętro. Za każdym razem odczuwał lęk,
kiedy platforma wjeżdżała ponad sufit piątego piętra, ze zgrzytem wsuwała się do
komory dźwigowej, gdzie zespół piszczących części mechanizmu, naoliwione łańcuchy
i pokryte smarem dźwignie zmieniały kierunek jej ruchu, tak że zamiast podnosić się,
zaczynała zjeżdżać w dół. Murke ze strachem wpatrywał się w to zapewne jedyne nie
otynkowane pomieszczenie budynku i oddychał z ulgą, kiedy platforma chybocąc
mijała przekładnię, wracała do właściwego położenia i powoli zjeżdżała na piąte,
czwarte i trzecie piętro. Murke wiedział, że nie ma się czego bać. Oczywiście nic się nie
stanie, nie może się stać, a jeśliby się nawet coś stało, to w najgorszym razie w chwili
kiedy dźwig się zatrzyma, on będzie właśnie na samej górze, unieruchomiony na
przeciąg godziny, najwyżej dwóch. Zawsze miał przy sobie książkę i papierosy. Ale
odkąd stał gmach radia, to jest od trzech lat, paternoster ani razu nie zawiódł.
Zdarzało się, że któregoś dnia przeprowadzano kontrolę techniczną, wówczas Murke
musiał rezygnować z tych czterech i pół sekundy strachu: był wtedy rozdrażniony i
niezadowolony, jak człowiek, który nie dostał śniadania. Potrzebował tej porcji
strachu, jak inni potrzebują porannej kawy, owsianki lub soku owocowego. Kiedy zaś
zeskakiwał z paternostra na drugim piętrze, gdzie mieścił się Dział Kulturalny, był
pogodny i opanowany, tak jak człowiek, który lubi i dobrze zna swoją pracę. Zamykał
drzwi na korytarz, wolno podchodził do fotela za biurkiem, siadał i zapalał papierosa.
Przychodził zawsze pierwszy. Był młody, inteligentny i sympatyczny; nawet pewnego
rodzaju arogancję, która czasem, na krótko, przebijała w jego sposobie bycia, nawet tę
odrobinę arogancji wybaczano mu, ponieważ wszyscy wiedzieli, że studiował
psychologię i zrobił doktorat z odznaczeniem.
Od dwóch dni Murke musiał wyrzec się swej rannej porcji strachu. Przychodził
do radia o ósmej, biegł prosto do swego pokoju i zabierał się do pracy, ponieważ
dyrektor polecił mu, aby z nagranych na taśmie dwóch prelekcji wielkiego Bur-
Malottke na temat istoty sztuki powycinał odpowiednie ustępy zgodnie z życzeniem
autora. W Bur-Malottkem, który nawrócił się w okresie uniesień religijnych 1945
roku, nagle, „w ciągu jednej nocy", jak to określał, „zrodziły się wątpliwości natury
religijnej", „poczuł się współwinny w przesycaniu radia elementami religijnymi".
Postanowił więc skreślić słowo „Bóg", które wielokrotnie powtarzało się w jego dwóch
półgodzinnych prelekcjach na temat istoty sztuki, zastąpić je sformułowaniem
bardziej odpowiadającym jego mentalności sprzed roku 1945. Bur-Malottke
zaproponował dyrektorowi, aby zamiast słowa „Bóg" wstawić wszędzie „ owa wyższa
istota, którą otaczamy czcią". Nie chciał jednak nagrać na nowo swoich prelekcji, lecz
domagał się, aby wyciąć z taśmy słowo „Bóg" i wkleić w tych miejscach formułkę:
„owa wyższa istota, którą otaczamy czcią".
Bur-Malottke przyjaźnił się z dyrektorem, ale bynajmniej nie z tego powodu
dyrektor mu ustąpił. Po prostu Bur-Malottkemu nie można było odmówić. Napisał on
liczne książki o treści eseistyczno-filozoficzno-religijno-historyczno-kulturalnej,
należał do zespołów redakcyjnych trzech czasopism i pięciu dzienników, był
naczelnym redaktorem jednego z największych wydawnictw. Oświadczył, że gotów
jest wpaść w czwartek na kwadrans do radia i nagrać na taśmę „ową wyższą istotę,
którą otaczamy czcią" tyle razy, ile razy powtarzało się w jego prelekcjach słowo
„Bóg". Resztę pozostawiał technicznym umiejętnościom fachowców radiowych.
Dyrektorowi sprawiło pewną trudność wynalezienie kogoś, kogo mógłby
obarczyć tą pracą. To znaczy, od razu przyszedł mu na myśl Murke, ale właśnie
nagłość tego pomysłu wydała mu się podejrzana; był człowiekiem zdrowym, o dużej
żywotności. Zastanawiał się więc jeszcze pięć minut, myślał o Schwendlingu,
Humkoke'u, wreszcie o pannie Brolidin i znów powrócił do kandydatury Murkego.
Dyrektor nie lubił doktora Murke. Wprawdzie zaangażował go natychmiast, gdy mu
to zaproponowano. Zaangażował go, tak jak dyrektor ogrodu zoologicznego, któremu
najbliższe sercu są króliki i sarny, zakupuje oczywiście i zwierzęta drapieżne,
ponieważ ogród zoologiczny powinien mieć także i takie okazy. Ale dyrektor miał
nieodpartą sympatię do królików i saren, a Murke był według niego intelektualnym
drapieżcą. W końcu jednak zwyciężyła żywotność dyrektora i polecił Murkemu wyciąć
odpowiednie miejsca w prelekcjach Bur-Malottkego. Obie audycje były przewidziane
w programie czwartkowym i piątkowym, wewnętrzne wątpliwości zaś zrodziły się w
Bur-Malottkem w nocy z niedzieli na poniedziałek. Równie dobrze można było
zdecydować się na popełnienie samobójstwa, jak na odmowę w stosunku do Bur-
Malottkego, dyrektor zaś był człowiekiem o wiele zbyt żywotnym, aby myśleć o
samobójstwie.
Tak więc Murke trzykrotnie przesłuchał w poniedziałek po południu i we
wtorek przed południem obie półgodzinne prelekcje na temat istoty sztuki, wyciął z
nich słowo „Bóg" i w ciągu krótkich przerw, w milczeniu paląc wraz z technikiem
papierosa, rozmyślał nad żywotnością dyrektora i nad niższego rzędu istotą, która
Bur-Malottkego otaczała czcią. Dr Murke nie czytał dotychczas ani jednej linijki
napisanej przez Bur-Malottkego i nie słyszał jego żadnej prelekcji. W nocy z
poniedziałku na wtorek śniły mu się strome schody, wysokie jak wieża Eiffla. Szedł
nimi w górę, ale wkrótce zauważył, że stopnie wysmarowane są mydłem. A na dole
stał dyrektor i wołał: „Naprzód, Murke, niech pan pokaże, co pan potrafi!" W nocy z
wtorku na środę miał podobny sen: był w „wesołym miasteczku", nie podejrzewając
nic złego zbliżył się do zjeżdżalni, zapłacił trzydzieści fenigów człowiekowi, który
wydał mu się znajomy, a kiedy stanął na zjeżdżalni, nagle zobaczył, że ma ona długość
co najmniej dziesięciu kilometrów; wiedział, że nie może zawrócić, i uświadomił
sobie, że człowiekiem, któremu wręczył trzydzieści fenigów, był dyrektor. Nazajutrz
po nocach wypełnionych tymi snami Murkemu nie była już potrzebna niewinna
porcja strachu na śniadanie w komorze przekładni paternostra ponad ostatnim
piętrem.
Dziś był czwartek. Murkemu nie śniło się w nocy mydło ani pochylnia, ani
dyrektor. Uśmiechnięty wszedł do gmachu radia, wskoczył na platformę dźwigu,
zajechał aż na szóste piętro — cztery i pół sekundy strachu, zgrzyt łańcuchów, nie
otynkowana komora — zjechał na czwarte piętro i skierował się do studia, w którym
miał się spotkać z Bur-Malottkem. Za dwie minuty dziesiąta usiadł na zielonym
fotelu, kiwnął głową technikowi i zapalił papierosa. Spokojnie oddychając wyjął
kartkę z kieszeni i spojrzał na zegarek. Bur-Malottke był punktualny, w każdym razie
tak o nim powszechnie mówiono. Istotnie, kiedy wskazówka sekundnika dobiegła
sześćdziesiątej minuty, duża wskazówka przesunęła się na cyfrę dwanaście, a mała na
cyfrę dziesięć, drzwi otworzyły się i stanął w nich Bur-Malottke. Murke podniósł się,
uprzejmie uśmiechnięty wyszedł naprzeciw niego i przedstawił się. Bur-Malottke
uścisnął mu rękę, uśmiechnął się i powiedział:
— No, to możemy zaczynać!
Murke wziął kartkę ze stołu, włożył w usta papieros i odczytał z kartki:
— W obu prelekcjach słowo „Bóg" powtarza się dokładnie dwadzieścia siedem
razy, powinienem więc pana prosić o nagranie dwadzieścia siedem razy zwrotu, który
mamy wkleić. Bylibyśmy jednak wdzięczni, gdyby pan zechciał wypowiedzieć go
trzydzieści pięć razy, ponieważ chcielibyśmy mieć pewną rezerwę przy montowaniu.
— Zgoda — odparł Bur-Malottke z uśmiechem i usiadł.
— Jest jednak pewna trudność — mówił dalej Murke. — Otóż potrzebny nam
będzie zwrot „owa wyższa istota, którą otaczamy czcią" w odpowiednich przypadkach.
W prelekcjach pana — tu uśmiechnął się uprzejmie do Bur-Malottkego — mamy
łącznie siedem mianowników, a więc siedem razy „owa wyższa istota, którą otaczamy
czcią", dalej pięć dopełniaczy — „owej wyższej istoty, którą otaczamy czcią", pięć
celowników — „owej wyższej istocie, którą otaczamy czcią", cztery bierniki — „ową
wyższą istotę, którą otaczamy czcią", dwa narzędniki — „ową wyższą istotą, którą
otaczamy czcią" i trzy miejscowniki — „w owej wyższej istocie, którą otaczamy czcią".
Pozostaje jeszcze jeden wołacz, w tym miejscu, gdzie pan mówi: „O, Boże!" Pozwolę
sobie zaproponować, abyśmy pozostawili ten wołacz, mielibyśmy zatem jeszcze: „O ty,
wyższa istoto, którą otaczamy czcią!"
Bur-Malottke widocznie nie przewidział tej komplikacji. Aż się spocił słuchając,
wyliczenie wszystkich przypadków wyraźnie go zdenerwowało. Murke zaś uprzejmie
ciągnął dalej:
— Łącznie na wypowiedzenie tych dwudziestu siedmiu zwrotów potrzeba
minuty i dwudziestu sekund, podczas gdy dwudziestosiedmiokrotne wypowiedzenie
słowa „Bóg" we wszystkich przypadkach zajmowało tylko dwadzieścia sekund.
Musimy zatem ze względu na zmianę, której pan sobie życzy, skrócić każdą prelekcję
o pół minuty.
Bur-Malottke pocił się coraz obficiej; w duchu przeklinał swoje nagłe
wątpliwości. Spytał więc:
— Pan już to powycinał, prawda?
— Tak — odrzekł Murke. Wyjął z kieszeni blaszane pudełko od papierosów i
podsunął je Bur-Malottkemu. W pudełeczku leżały małe, ciemne skrawki taśmy
magnetofonowej. Murke powiedział cichym głosem: — Dwadzieścia siedem sztuk
wypowiedzianego przez pana słowa „Bóg". Chce je pan zabrać?
— Nie — odparł Bur-Malottke z wściekłością — dziękuję. W sprawie tych
dwóch połówek minut porozmawiam z dyrektorem. Jakie audycje mają być nadawane
po moich prelekcjach?
— Dziś — wyjaśnił Murke — po pańskiej prelekcji następuje lokalna audycja
kulturalna, redagowana przez dr. Grohma.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin