ZATRUTE PIÓRA - POLSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE - 2012.rtf

(1257 KB) Pobierz

ZATRUTE PIÓRA

POLSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE

2012

 

Słowo od wydawcy

Oddajemy w Wasze ręce antologię tekstów kryminalnych stworzoną przez grupę zaprzyjaźnionych ze sobą autorów. Chcemy zarazić Czytelnika naszą pasją do krótkiej formy, zwłasz­cza w literaturze kryminalnej, w której precyzja i dyscyplina wy­powiedzi są szczególnie pożądane. Ten typ literatury zapocząt­kowały właśnie opowiadania, a my postanowiliśmy kontynuować tę tradycję, wychodząc z założenia, że opowiadanie bądź nowela kryminalna to intryga w pigułce. Naszym zamiarem było poka­zanie różnorodności współczesnej polskiej prozy kryminalnej. Nowele i opowiadania zawarte w tym zbiorze zostały napisane głównie przez doświadczonych autorów, z których większość to zdeklarowani „kryminaliści”, lecz znaleźli się wśród nich także pisarze — znani pisarze — którzy „debiutują” na literackim polu zbrodni. Mam na myśli Lucynę Olejniczak — autorkę obyczajo­wych powieści z wątkiem historycznym - oraz Romualda Paw­laka, który co prawda ma już na koncie opowieść detekty­wistyczną dla młodzieży, zatytułowaną „Czapka Holmesa”, lecz do naszej antologii napisał pierwszy w swoim dorobku rasowy kryminał adresowany dla dorosłych. I to z jakim skutkiem! Mamy nadzieję, że oboje nasi „debiutanci” nie zrezygnują z kryminalnej twórczości.

W antologii znajdziemy najróżniejsze podgatunki kryminału: społeczny, obyczajowy, gangsterski, z wątkiem historycznym, kry­minał z przymrużeniem oka, a nawet dreszczowiec w stylu Alfreda Hitchcocka. Namawiamy do lektury — oczywiście co­dziennej! — przynajmniej jednego opowiadania (do poduszki przed snem) i liczymy, że się nie zanudzicie.

Życzymy... miłej? Hm... raczej mocnej i ciekawej lektury.

 

 

Anna Klejzerowicz

ZATRUTA KREW

Anna Klejzerowicz

Huk, krew, kręyk, lament. Strach, paraliżujący ciało i myśli. Koszmar wcią% na nowo powracający w snach...

Rok wcześniej

Pośrodku nocy krótki, urwany jakby w połowie dźwięk dzwonka u drzwi spowodował, że stary człowiek drgnął i odłożył czytaną właśnie książkę na zawalone stertami pa­pierów biurko. Zdjął okulary i zaczął nasłuchiwać. Kogo licho niesie o takiej godzinie? Może to pomyłka?... Tak, na pewno pomyłka. Pewnie sąsiad z góry, jak zwykle pijany, pomylił piętra. Zaraz sobie pójdzie. Dźwięk jednak powtó­rzył się po chwili, jeszcze krótszy, jeszcze bardziej nerwo­wy. W nocnej ciszy brzmiał jak wystrzał. Starzec wstał, z ociąganiem opuścił pokój pełen książek i starych gazet. Nie lubił, kiedy przeszkadzano mu w pracy. O tej porze każdy ma prawo do świętego spokoju we własnym domu. Ale może to Amelia?...

Podszedł do drzwi, zawahał się. Wyjrzał przez wizjer, jednak bez okularów nie dostrzegł niczego poza zarysem czyjejś postaci.

7

/ * w\ \\\x

              Kto tam? — zapytał w końcu.

              Policja — usłyszał z drugiej strony drzwi.

Zesztywniał. Policja? Znowu? Co się mogło stać? Czyż­by Roman coś... Trzęsącymi dłońmi przekręcił klucz w zamku i nacisnął klamkę.

Reszta była mrokiem.

Tydzień wcześniej

Strzelisty masyw skalny, ciemny i ponury zupełnie jak mury prehistorycznej zrujnowanej twierdzy. Czuje dreszcz przebiegający po plecach. Warkot helikoptera, śnieg sypie nieprzerwanie gęstymi płatami, wokół uwijają się sylwetki w żółtych skafandrach, nosze, nawoływania. W de dostrze­ga ledwie czytelną sylwetkę Mnicha, czuje, jak panika chwy­ta ją za gardło. Nie rozpoznaje twarzy, twarze są zamazane. Któryś z ratowników mówi coś do kamery, mówi o jednym martwym alpiniście, o drugim, że wyczerpany, ale żyje, a tymczasem ona nie rozpoznaje twarzy, są zamazane...

Koniec migawki, prezenterka o lalkowatej urodzie prze­skakuje z tematu na temat, już wszyscy przed telewizorami zapomnieli o akcji ratunkowej w Tatrach Wysokich, tylko ona nie może sobie miejsca znaleźć. Jeden alpinista przeżył. Drugi zginał. Oby to nie był on, modli się w duchu, oby to tylko nie był on.

Oby to tylko nie był on, powtarzałam to sobie jak mantrę, jak zaklęcie, zanim skontaktowali się ze mną i z Iwoną. Może, kiedy będę tak sobie mówiła, to się spełni. Słowo ma podobno wielką moc. Słowo to magia. Jest cie­niem czynu, tak mawiali starożytni.

Może coś w tym jest.

Wrócił Rafał, mój mąż. Z lekkimi odmrożeniami, ale cały i zdrowy. Jerzy zginął. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Lecz kiedy ktoś wspina się zimą w górach, choćby to były Tatry, musi liczyć się z wypadkiem. Z najgorszym. Musi. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć. Takiego igrania ze śmiercią. Iwona rozumiała, przynajmniej tak twierdziła. Nie oponowałam, bo i tak nie miałoby to sensu. Od łat tam jeź­dzili. Zawsze razem. Zanim jeszcze spotkałam ich obu na swojej drodze.

Poznałam Rafała zaledwie pięć lat temu. Byłam już po czterdziestce i do głowy by mi nie przyszło, że jeszcze znajdę sobie męża. A raczej, że to on mnie znajdzie. Pode­rwał mnie na deptaku w Sopocie. Przysiadłam na kawę w kafejce pod parasolem, który nie tylko chronił mnie od słońca, lecz dawał też poczucie izolacji od tłumów kłębiących się dookoła. Złudne poczucie, jak się okazało, bo właśnie pod tym parasolem mnie wypatrzył. Przystojny, opalony, muskularny mężczyzna w moim wieku, sporto­wiec, alpinista, żeglarz, w dodatku maniak książkowy jak ja

              pod pachą trzymał książki zakupione przed chwilą w księ­garni naprzeciwko, taki sam stosik leżał przede mną na sto­liku obok cappuccino — nic dziwnego, że nie protesto­wałam, kiedy się przysiadł. Nie szukałam faceta, po dwóch nieudanych związkach cieszyłam się stabilnością emocjo­nalną i materialną. Miałam dom po rodzicach - dziesięć lat temu oboje zginęli w wypadku samochodowym - stary, ale solidny i okazały, no i pod samym Gdańskiem. Kiedyś, jesz­cze ze dwadzieścia, trzydzieści lat temu, była to typowa wieś, dziś już w zasadzie przedmieścia. Miałam pracę, wy­marzoną, bo w bibliotece; maleńkiej, prowincjonalnej, ale zawsze wśród książek.

\ \

I .cc/ cóż, on też był po przejściach, ale z optymizmem patrzył w przyszłość, dobrze się rozumieliśmy. Wpadłam jak śliwka w kompot pod tym parasolem i dopiero wtedy zrozumiałam, ile tracę. Pobraliśmy się po dwóch miesią­cach. Na naszym ślubie poznałam Jerzego. I Iwonę, żonę jerzego, a także ich jedynego syna, dziewiętnastoletniego obecnie Maćka. Rafał z Jurkiem znali się z czasów liceal­nych, przyjaźnili od lat, dzielili pasje, choć ich drogi zawo­dowe się rozeszły; Jerzy został gliną, a Rafał instruktorem sportowym. Odtąd przyjaźniliśmy się we czworo. Wspólne święta, weekendy, urlopy. Jak jedna rodzina — klosz, pod którym zbudowaliśmy nasz świat. Teraz ten świat pękł na kawałki.

I to nawet bardziej niż sądziła.

—Jak to się stało? — zapytała.

Długo milczał.

              Właściwie to nie chciałem ci tego opowiadać. — Rafał zawahał się. — Zastanawiałem się nad tym jeszcze w szpi­talu, no i sam nie wiem, czy... Nikomu nic nie mówiłem. Ale ty chyba jednak powinnaś wiedzieć. Tylko, proszę cię, Iwonie ani słowa. Nie zniosłaby tego. Co się stało, już się nie odstanie, więc...

              Ale o co chodzi? — zaniepokoiła się, jakby przeszłość nie została już zamknięta, jakby to, co miał jej do powie­dzenia, mogło jeszcze cokolwiek zmienić. — Dziwnie to jakoś zabrzmiało. No mówże dalej!

              To nie do końca był wypadek — wyznał. — Albo ra­czej — nie przypadek. W Jerzego coś wstąpiło. Sam wiem, że głupio to brzmi, ale chyba najlepiej oddaje obraz sytuacji. Może to zmęczenie albo.. .nie wiem, w końcu nie pierwszy

raz poszliśmy w góry. Warunki w każdym razie nie były dobre, to fakt. Zerwał się silny wiatr, temperatura spadła, skała zalodzona. Szliśmy niezwiązani liną, tylko z porę­czówką. To mi uratowało życie. Bo inaczej zginęlibyśmy obaj. On... rzucił się na mnie. Znienacka. Dyszał, przekli­nał. W oczach miał szaleństwo. Nienawiść. Dusił mnie i usiłował zepchnąć w przepaść. Przeraziłem się. Usiło­wałem coś mu klarować, uspokoić go, ale co można zrobić przy trzydziestu stopniach mrozu, z czyimiś dłońmi zaciś­niętymi na twojej szyi, na skraju urwiska? Zacząłem się bro­nić, usiłowałem oderwać te jego ręce w podwójnych rękawicach, jak z żelaza, od swojej krtani, i utrzymać rów­nowagę. Mocowaliśmy się, zaparłem się nogami, przytu­liłem do skały... On znalazł się na krawędzi przepaści. No i stało się. Potknął się, zatoczył, zleciał. Mało brakowało, a poleciałbym za nim, ale raki utrzymały mnie na twardym śniegu. Wszystko trwało ułamek sekundy. Chyba nigdy nie zapomnę tego wyrazu zdumienia w jego oczach, bo gogle spadły mu wcześniej w trakcie szarpaniny... Krótki krzyk i koniec.

Gdy ochłonąłem, wezwałem pomoc. Trząsłem się cały. Próbowałem schodzić do niego na własną rękę, mimo że zdawałem sobie sprawę, że nie mam szans. Zerwała się wi­chura, śnieżyca opóźniła akcję ratunkową o kilka godzin. Utknąłem na grani, tam nabawiłem się odmrożeń. Na szczęście lekkich. Bałem się, że nie przetrwam, o ile pomoc szybko nie nadejdzie. Schroniłem się w załomie skały, wy­kopałem niewielką jamę w śniegu. Stamtąd mnie przejęli...

Teraz ona milczała, wstrząśnięta.

              Nic z tego nie rozumiem — odezwała się w końcu cicho. — Co mu się stało?..

llw.

, .              u v \\\ \V

              ;              .              ,, I l I I l

' I / i / ■ ii

Pokręcił głową.

              Nic mam pojęcia. Sam zastanawiam się nad tym, odkąd... odkąd to się zdarzyło. Może... może powinienem powiedzieć o tym komuś... Policji? W końcu, niechcący przyczyniłem się do jego śmierci...

              Zwariowałeś! — oburzyła się. — Jeszcze tego brako­wało! Przecież to nie ty rzuciłeś się na niego.

-              Ale ja żyję. A jego już nie ma.

-              Daj spokój. Niczego nie zmienisz. Po co to roz­trząsać? To był wypadek! Pomyśl o Iwonie, o Maćku. Oni i tak przeżywają koszmar — powiedziała stanowczo, czując łzy pod powiekami. Jak niewiele brakowało, myślała, jak niewiele brakowało, by...

Jak niewiele brakowało, by wszystko, co udało mi się zbudować przez ostatnie lata, prysło jak bańka mydlana, ot tak, pyk i nie ma, klosz rozbity w drobny mak. Czy ja bym jeszcze potrafiła żyć bez klosza?

To mi przypomniało Iwonę i „małego” Maćka, więc za­dzwoniłam do niej, ale nikt nie odbierał telefonu. Okej, jest krótko po pogrzebie, rozumiałam to, rozumiałam, że nie mają ochoty z nikim gadać. Nawet z nami. Okej. Wszystko wróci do normy, wróci, wróci — znowu zaklinałam los. Choć jednocześnie wiedziałam, że nic nie wróci, że nic już nie będzie, nie może być, takie jak dawniej.

A jednak po kilku dniach Iwona objawiła się sama: ktoś zadzwonił do drzwi, wyjrzałam więc przez okno od sypialni i najpierw zobaczyłam jej samochód na podjeździe, a zaraz potem ją samą przy furtce. Zdziwiłam się, bo do tej pory Jerzy, Iwona, a także Maciek wchodzili od razu na po­dwórko i stukali w kuchenną szybę, a myśmy wiedzieli,

B

że to oni. Lecz tym razem czekała pod bramą, jak ktoś obcy. Wyszłam po nią i sprawdziłam, czy furtka nie jest przypadkiem zamknięta na klucz — nie była. Prawie nigdy jej nie zamykamy, bo i po co, złodziej i tak wejdzie, jeśli zechce, a zresztą kraść u nas nie ma czego. Iwona wyglą­dała strasznie, blada i wymizerowana, z podkrążonymi oczyma, jakby od dłuższego czasu nie sypiała. Poczułam się głupio, jakieś irracjonalne napięcie zawisło pomiędzy nami.

              Ja tylko na sekundę — oświadczyła i dalej stała jak przymurowana.

              Wchodzisz czy nie? — zniecierpliwiłam się w końcu.

Nie zamierzałam być opryskliwa, chciałam tylko roz­paczliwie, by wszystko było tak, jak... przedtem.

Weszła, choć jakby z wahaniem. Usiadła w kuchni, nie zdejmując płaszcza.

              O co chodzi? Napijesz się kawy, herbaty?

              Nie, nie, dziękuję — upierała się. — Muszę zaraz wra­cać. Wpadłam tylko, żeby... Coś dla was przywiozłam...

Do kuchni wszedł Rafał, który do tej chwili robił coś w ogrodzie, lecz wrócił do domu, słysząc nasze głosy.

              Co przywiozłaś? — podchwycił.

Wygrzebała z torby kopertę i podała mi ją. Zdziwiona zajrzałam do środka i wyjęłam niewielki kartonik, odbitkę jakiegoś starego zdjęcia. Przyglądałam się jej zdezoriento­wana. Fotografia przedstawiała grupę dzieci, chłopców. Jed­nego | nich, stojącego w pierwszym rzędzie pośrodku, oznaczono czerwonym odblaskowym flamastrem. Mały wyglądał na jakieś dziesięć lat, miał jasne włosy ostrzyżone krótko przy skórze, tak samo jak pozostałe dzieci. Ubrany był — również identycznie jak reszta grupy — w krótkie

13

/ i \ \\\ N \X<x

ngs i              / /              Afeifck -■ M i / I

j ML I I : f i /

J i ;/ i i

spodenki i podkolanówki. Na odwrocie zdjęcia widniało imię i nazwisko: Helmut Krahl, 1946.

              To dla nas? — upewniłam się. — A kto to jest?

Iwona wzruszyła ramionami.

-              Nie mam pojęcia. Robiłam porządki w rzeczach Jerzego. Znalazłam to na biurku. Oddałabym razem z innymi papie­rami na komisariat, gdyby nie to, że... Leżało w teczce, pod­pisanej twoim imieniem i nazwiskiem. Więc pomyślałam, że należy do was albo z jakiegoś powodu Jurek chciał wam to dać.

-              Pokaż — poprosił Rafał.

Podałam mu zdjęcie, wciąż nie rozumiejąc, o co w tym chodzi. Po co Jerzy miałby dawać nam zdjęcie jakiegoś obcego dziecka, które teraz jest już pewnie starcem, a może w ogóle nie żyje?

Rafał przyglądał mu się równie zaintrygowany.

              Wiesz, co to za dzieciak? — zapytał mnie.

-              Nie. A ty?

-Ja? Skąd?... Iwona, nie domyślasz się? Jerzy nic ci nie wspominał?...

              Nie, nic. Jerzy w ogóle niewiele ze mną ostatnio rozmawiał, był... zapracowany. Dlatego tak ucieszyłam się, że jedziecie w te góry... — głos jej zadrżał. — To zdjęcie zobaczyłam po raz pierwszy wczoraj wieczorem i od razu postanowiłam wam je przywieźć, wracając z pracy. Myś­lałam, że będziecie wiedzieć, o co chodzi.

Czy mi się zdawało, czy w jej głosie zabrzmiało też coś w rodzaju urazy? Nie wiem, ale dziwnie mnie to zabolało. Napięcie wciąż wisiało w powietrzu i nie miało nic wspól­nego z tym dziwnym zdjęciem.

              Na pewno nie napijesz się kawy? — zapytałam dla for­malności.

              Na pewno — powiedziała Iwona i podniosła się.

              Muszę już jechać. Nie chcę zostawiać Maćka samego... On... on bardzo przeżywa śmierć ojca, to przecież... prak­tycznie jeszcze dziecko, prawda?

              A ty jak się trzymasz? - zapytał z troską Rafał.

Żachnęła się:

              A jak mam się trzymać? Jak myślisz? Jakoś trwam, jak widzisz.

              Iwona — nie wytrzymałam — to nie wina Rafała, że przeżył.

Zesztywniała. Zaczerwieniła się, raptownie wciągnęła powietrze, jakby z trudem zdusiła szloch.

              Wiem. Przepraszam. Nie chciałam, żeby to tak za­brzmiało. Polecę już.

              Pozdrów Maćka.

—Jasne.

              A co z tym zdjęciem? - wtrącił Rafał. - Mamy je za­trzymać?

              Zróbcie z nim, co chcecie. To pewnie nic ważnego, może w ogóle przypadkowo znalazło się w tej teczce. No to... cześć.

I juz wiedziałam, że nasz klosz pękł nieodwracalnie, że nie ma czego sklejać. Nigdy się tak naprawdę nie przyjaź­niłyśmy. To osoba Jurka nas łączyła, a teraz, gdy jego za­brakło — zabrakło spoiwa.

              Niepotrzebnie jej to mówiłaś — odezwał się Rafał z wyrzutem, gdy już sobie poszła. — Po co? To zrozumiałe, że ma żal do losu...

              Do losu, ale czemu boczy się na nas, myśli, że dla cie­bie to pestka?!

—Jest w szoku. Nie ma co tego drążyć.

              Co z tytn zdjęciem?

              Nic. Schowam je. Może sprawa się kiedyś sama wy­jaśni.

Jakiś czas później

Drrryń!

Drrryń!

Otwiera oczy, ciemna noc, tylko światełko telefonu pul­suje czerwonym blaskiem, a jego wysoki dźwięk świdruje mózg. Dziwne, za dnia wcale nie wydaje się taki przenikliwy. Strach podchodzi jej do gardła. Telefon, o tej godzinie? Mąż dalej śpi, pewnie nawet wybuch bomby nie wyrwałby go ze snu.

              Rafał! — woła, delikatnie trącając jego ramię. — Rafał, słyszysz?...

On tylko mruczy coś pod nosem i odwraca się na drugi bok, jak zwykle. Ona pomału uspokaja bicie serca, stara się wyrównać jego rytm, w końcu to tylko telefon i choć nie przestaje dzwonić, przecież niczego złego nie może ozna­czać, bo niby co: dzieci nie mają, rodziców także nie. Pew­nie to tylko pomyłka.

Lecz serce dalej tłucze się w jej piersi jak oszalałe, a każ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin