Rice Anne - 03 - Krolowa Potepionych.rtf

(1753 KB) Pobierz
Rice Anne - 03

             

Anna Rice

 

              Królowa Potępionych

              Ta książka jest dedykowana z miłością

              Stanowi Rice’owi, Christopherowi Rice’owi

              i Johnowi Prestonowi,

              a także pamięci moich ukochanych redaktorów:

              Johna Doddsa i Williama Whiteheada

              Królik tragiczny

              Oto rysunek, królik tragiczny.

              Uszy w błocie jak młode zielone kukurydze.

              Czarnego czoła lusterko odbija gwiazdy.

              Rysunek na mojej ścianie, samotny,

              jak to z zającami bywa

              lub nie. Tłuste czerwone policzki -

              sztuka pełnym pyszczkiem - nos drży

              nawykiem nie do przezwyciężenia.

              I ty królikiem możesz być; zielony i czerwony

              twój grzbiet, niebieska ludzka wątła pierś.

              Lecz jeśli kiedyś znęci cię królicza postać,

              Prawdziwego Ciała strzeż się, ono

              strąci cię z tragicznego konia,

              przeniknie tragiczne szeregi niczym zjawa

              marmur; twoje rany zasklepią się

              tak szybko, że

              woda zbieleje z zazdrości.

              Króliki namalowane na białym papierze

              przemogą wszelkie czary, na nic króliczy chów,

              i uszy - kukurydze rogową zalśnią silnią.

              Więc strzeż się smaku tragicznego życia –

              bo w tej króliczej paści

              każda barwa błyszczy niczym słońca miecz,

              a Najwyższy wcielił się w nożyczki, czy tego chcesz czy nie.

              Stan Rice „Owieczka nie byle jaka” (1975)

              Jestem Lestat. Wampir. Pamiętacie mnie? Tego wampira, - który stał się idolem rocka i spłodził

              autobiografię? Tego o blond włosach, szarych oczach i nienasyconym głodzie sławy? Pamiętacie,

              chciałem być symbolem zła w świetlistym stuleciu, w którym nie ma miejsca na takie wcielone

              zło jak ja. Nawet doszedłem do wniosku, że mogę zrobić coś dobrego w tej skórze - grając czarta

              na deskach estrady.

              Właśnie zaczęło mi się powodzić, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni. Byłem po debiucie w

              Nowym Jorku - pierwszym koncercie na żywo moim i mojej grupy śmiertelników. Nasz album

              odniósł wielki sukces. Moja autobiografia była rozchwytywana, zarówno przez umarłych, jak i

              przez nieumarłych.

              Wtem nastąpiło coś całkowicie nieoczekiwanego. Hm, przynajmniej dla mnie. Kiedy się

              rozstawaliśmy, wisiałem na przysłowiowej krawędzi przepaści.

              No cóż, jest po wszystkim - mam na myśli dalsze wypadki. Oczywiście przeżyłem. W

              przeciwnym razie nie rozmawiałbym z wami. A kosmiczny pył w końcu osiadł i małe rozdarcie

              w tkaninie racjonalnej wiary zostało zaszyte; a przynajmniej zasłonięte.

              Teraz, gdy mam to już za sobą, jestem trochę bardziej smutny, trochę bardziej wredny, a także

              trochę bardziej czujny. Jestem również nieskończenie bardziej potężny, chociaż człowiek, który

              we mnie żyje, jest bliżej świata niż kiedykolwiek przedtem - ta niespokojna, głodna istota,

              darząca jednocześnie miłością i nienawiścią niepokonaną nieśmiertelną muszlę, w której mnie

              zamknięto.

              A głód krwi? Nienasycony; chociaż sama krew nigdy nie była mi bardziej niepotrzebna.

              Możliwe, że teraz potrafiłbym już bez niej funkcjonować. Ale żądza, którą budzi we mnie

              wszystko, co żyje, powiada mi, iż nigdy nie wystawię się na próbę owego postu.

              Zresztą rzecz nie sprowadza się do potrzeby krwi, chociaż krew to coś najbardziej zmysłowego,

              czego żywa istota mogłaby pożądać; chodzi o niepojętą intymność tego momentu - chwili, w

              której pijesz, zabijasz - chodzi o ten wielki taniec dwóch serc, kiedy ofiara słabnie, a ja czuję, że

              rosnę, łykając śmierć, przez ułamek sekundy jaśniejącą, ogromną jak życie.

              Jednak to zwodnicze wrażenie. Żadna śmierć nie dorównuje życiu... i pewnie dlatego wciąż o

              nim mówię, no nie? Jestem teraz tak daleko od zbawienia jak nigdy. A fakt, że o tym wiem,

              przysparza mi tylko więcej bólu.

              Oczywiście nadal mogę uchodzić za człowieka; wszyscy z naszych to potrafią, tak lub inaczej,

              bez względu na to, jak ciężki bagaż lat dźwigamy. Podniesiony kołnierz, kapelusz nasunięty na

              czoło, ciemne rękawiczki, ręce w kieszeniach - ot, i cała sztuczka. Teraz lubię wskakiwać w

              dopasowane skórzane kurtki i wąskie dżinsy - to wygodny kostium. A zwykłe traktory z czarnej

              skóry znakomicie nadają się do chodzenia po każdej nawierzchni. Jednak od czasu do czasu

              noszę coś bardziej wyszukanego, na przykład jedwabie lubiane przez ludzi w tym kraju o

              ciepłym, południowym klimacie, gdzie teraz zamieszkuję.

              Gdy już ktoś zaczyna mi się przyglądać zbyt natarczywie, wtedy wystarczy miły telepatyczny

              komunikacik: „Jestem całkowicie normalny, nie ma żadnej sprawy”. Uśmiecham się promiennie

              w swoim najlepszym stylu, ładnie chowając kły, i śmiertelny oddala się swoją drogą.

              Od czasu do czasu odrzucam wszelkie kostiumy; wychodzę na miasto dokładnie taki, jaki

              jestem. Długie włosy, aksamitna kurtka, której pieszczotliwy dotyk przywodzi mi na myśl dobre

              stare czasy, i kilka szmaragdowych pierścieni na palcach prawej dłoni. Idę szybko przez centrum

              tego cudownego, zepsutego południowego miasta lub włóczę się plażami, stąpając po piaskach,

              które lśnią bielą jak księżyc, i wdychając ciepłą południową bryzę.

              Muskają mnie tylko przelotne spojrzenia. Wokół dzieje się zbyt wiele niewytłumaczalnych

              spraw; pochłaniają nas koszmary, groźby, tajemnice, a potem w niewytłumaczalny sposób

              rozczarowują. Wracamy znowu do zgiełku przewidywalnego. Królewicz nie przybędzie i

              wszyscy o tym wiedzą, a Śpiąca Królewna chyba już umarła.

              Podobnie jest z innymi, którzy przeżyli wraz ze mną i dzielą się tym upalnym zakątkiem

              rozpasanej zieloności na krawędzi świata - południowo-wschodnim wypustkiem Ameryki

              Północnej, połyskliwą metropolią Miami, rozkosznym terenem łowieckim złaknionych krwi

              nieśmiertelnych, jeśli kiedykolwiek było takie miejsce.

              Dobrze jest mieć obok siebie tych innych; prawdę mówiąc, to zasadnicza sprawa i jak mi się

              zawsze wydawało, niezbędna; zacny sabat wybitnej, wytrzymałej starszyzny i zuchwałej

              młodzieży.

              Lecz cóż, męka anonimowości pośród śmiertelnych nigdy nie była gorsza dla tego chciwego

              potwora, którym jestem. Łagodny szmer nieśmiertelnych głosów nigdy nie zdoła mnie wytrącić

              ze splinu. Smak sławy pośród śmiertelnych jest zbyt uwodzicielski - albumy płytowe w

              witrynach, wielbiciele skaczący i klaszczący przed sceną. Nieważne, że wcale nie wierzyli w to,

              iż naprawdę nie jestem wampirem; w tamtej chwili byliśmy razem. Skandowali moje imię!

              Teraz albumy płytowe zniknęły i nigdy już nie usłyszę tamtych piosenek. Książka pozostanie -

              obok „Wywiadu z wampirem” - pod bezpieczną maską beletrystyki i może tak właśnie być

              powinno. Dość kłopotów sprawiłem swoją osobą. Jeszcze się o tym przekonacie.

              Klęska - oto, do czego udało mi się doprowadzić moimi gierkami! Ja, wampir, który wreszcie

              dostał tę wymarzoną szansę, aby w najbardziej odpowiedniej chwili stać się bohaterem i

              męczennikiem...

              Pewnie myślicie, że wyniosłem z tego jakąś naukę? A żebyście wiedzieli. Wyniosłem.

              Naprawdę wyniosłem.

              Jednak musieć odpełznąć w cienie to piekielnie boli - Lestat znów jest tylko smukłym,

              bezimiennym, morderczym monstrum czyhającym na śmiertelnych, wykorzystującym ich

              nieświadomość naszego istnienia. Cierpię, znów skazany na rolę wyrzutka; zawsze poza

              nawiasem, borykający się z dobrem i złem we własnym wiekowym piekle ciała i duszy.

              W obecnym odosobnieniu marzę o tym, że natrafiam w skąpanej blaskiem księżyca komnatce na

              jakąś milutką istotkę - jedną z tych słodkich małych, jak je obecnie nazywają - która przeczytała

              moją książkę i słuchała moich piosenek; jedną z tych idealistycznych rozkoszniątek piszących do

              mnie w tamtym krótkim okresie nieszczęsnej glorii pełne uwielbienia listy na perfumowanym

              papierze, mówiące o poezji i sile iluzji oraz wyrażające żal, że nie jestem naprawdę tym, za kogo

              się podaję; marzę o wślizgnięciu się do jej ciemnego pokoiku, gdzie na nocnym stoliczku być

              może leży moja książka z aksamitną zakładką w środku; marzę o tym, iż dotykam jej ramienia i

              uśmiecham się, kiedy spoglądamy sobie w oczy.

              - Lestat!... Zawsze wierzyłam, że żyjesz. Wiedziałam, że się zjawisz!

              Pochylam się, gotów złożyć usta na jej ustach, i ujmuję jej twarz w dłonie.

              - Tak, kochanie - odpowiadam - i nie wiesz, jak cię potrzebuję, jak bardzo cię kocham, i od jak

              dawna.

              Być może okaże się, że z powodu tego, co mi się przytrafiło, owych nieoczekiwanych

              koszmarów, których byłem świadkiem, i nieuniknionych mąk, które wycierpiałem, będę w jej

              oczach bardziej urzekający niż wtedy, gdy owe nieszczęścia były jeszcze przede mną. To

              straszliwa prawda, iż cierpienie dodaje głębi naszym myślom i nieodpartego uroku rysom, że

              nasyca tembr głosu. Pod warunkiem jednak, że wcześniej nie wypali optymizmu, ducha i

              wyobraźni, a także szacunku wobec prostych, jednakże nieodzownych przejawów życia.

              Proszę, wybaczcie, jeśli w tych słowach przebrzmiewa gorycz.

              Nie mam do niej żadnego prawa. Ja zacząłem to wszystko i jak to mówią: nie spadł mi włos z

              głowy, podczas gdy tak wielu osobników naszego gatunku spotkał kres, nie mówiąc o tym, ilu

              śmiertelnych dotknęły cierpienia, co jest już nie do wybaczenia. Niewątpliwie to mnie będzie

              wystawiony rachunek.

              Jednak musicie wiedzieć, że nie do końca pojmuję, co naprawdę się wydarzyło. Nie wiem, czy

              miałem do czynienia z tragedią czy też nie lub czy była to jedynie błahostka. Nie mam też

              pojęcia, czy moje pomyłki mogły być zaczynem czegoś, co w końcu jednak wyniosłoby mnie z

              tego koszmarnego obszaru, w którym nic nie ma istotnego znaczenia, do krainy rozjaśnionej

              błogosławionym blaskiem zbawienia.

              Tego również nigdy się nie dowiem. Rzecz sprowadza się do jednego - jest już po wszystkim.

              Nasz świat - nasze malutkie księstewko - jest mniejsze, mroczniejsze i bezpieczniejsze niż

              kiedykolwiek i już nigdy nie będzie takie jak kiedyś.

              To cud, że nie przewidziałem tamtego kataklizmu, ale cóż, jako żywo nie potrafię przewidzieć,

              jak skończy się to, co zaczynam. Fascynuje mnie ryzyko, chwila, w której liczba możliwości

              ociera się o nieskończoność. Kiedy wszelkie inne wabiki zawodzą, ten jeden potrafi znęcić mnie

              z drugiego krańca wieczności.

              W gruncie rzeczy jestem taki jak wtedy, dwieście lat temu, wciąż jak żywa istota niecierpliwy,

              niespokojny, zawsze chętny do miłostki i wesołej burdy. Gdy w latach osiemdziesiątych

              siedemnastego wieku wyruszyłem do Paryża, aby zostać aktorem, nie sięgałem wyobraźnią poza

              tę magiczną chwilę, w której kurtyna idzie w górę.

              Może starsi mają rację. Mam na myśli prawdziwych nieśmiertelnych, tysiącletnich krwiopijców,

              którzy mówią, że tak naprawdę nikt z nas nie zmienia się z czasem, lecz jedynie dociera bliżej

              istoty swej natury.

              Innymi słowy, kiedy żyjesz setki lat, stajesz się mądrzejszy; ale może się również okazać, że

              twoi wrogowie mieli rację, twierdząc, że przewredna z ciebie kreatura.

              Jestem więc tym samym czartem co zawsze, tym młodzieńcem, który nieodmiennie pojawia się

              na środku sceny, w blasku reflektorów, tam gdzie jest najlepiej widoczny, w tym właśnie

              miejscu, ku któremu wyrywają się wszystkie serca. Samotność to nic dobrego. Na niczym nie

              zależy mi tak bardzo jak na tym, aby was zabawić, oczarować, zatrzeć w waszej pamięci

              wszystkie swoje występki... Lecz obawiam się, że rzadkie chwile tajnego zbliżenia i rozpoznania

              nigdy nie wystarczyłyby, aby to osiągnąć.

              Jednak uprzedzam fakty, czyż nie?

              Jeśli czytaliście moją autobiografię, zapewne pragnęlibyście wiedzieć, o czym mówię, jaką to

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin