Jedwabny Krawat - Anna Kłodzińska.doc

(1002 KB) Pobierz

ANNA KŁODZIŃSKA

JEDWABNY KRAWAT


X

„...Wije się złoty Lewiatan zły, W srebrne szczury, wijąc się, zmienia, Drobnieje w bilon pcheł i wszy,

I znowu w szczury zrastają się pchły, Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach I znów wypełzają szczurami szaremi,

Za nami, przed nami, biegają po ziemi,

I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają I znów się w złotego potwora zlewają...”

Julian Tuwim: „Bal w Operze”


X

 

 

Rozdział 1

\ . Wlókł się ulicą nie zwracając uwagi na potrącenia przechodniów, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza,- nie dopalony papieros zwisał z kąta ust.

„Tak oto kończą się wszelkie z nim rozmowy” — : myślał, przeżuwając słowa pokorne i uwłaczające ambicji, które przed pół godziną mówił, nie, raczej

-   wyjękiwał, blady ze złości i upokorzenia. Widział *

-          teraz siebie, jak na ekranie kina, siebie stojącego już we drzwiach tamtego mieszkania, ale jeszcze — uporczywym żebrackim spojrzeniem — czepiającego się oczu człowieka, który uśmiechał się uprzejmie i z ubolewaniem. Uśmiech był uprzejmy, twarz jednak zimna, diabelsko zimna i opanowana, pełna własnej' racji i całkowicie o jej słuszności przekona.

                   Mógłby pan chociaż powiedzieć przepraszam — usłyszał nad uchem. — Idzie jak nieprzy­tomny.

Warknął coś, odsunął się. „Muszę to załatwić” — postanowił. Wypluł niedopałek, rozejrzał się, o parę kroków dalej był bar kawowy „Amatorska”. Pchnął oszklone' drzwi, stanął przed kasą.


 

    Dużą proszę.

Z kawą ukrył się w samym kącie, usiłując nie

spoglądać w lustrzany pas biegnący wzdłuż lady ba­rowej. Nie mógł teraz znieść widoku własnej twa­rzy, nie chciał sobie patrzeć w oczy. Bar, zwykle wypełniony do ostatniego miejsca, dziś był pustawy. Upalny wieczór zapędził ludzi do kawiarnianych ogródków, parków i nad Wisłę.

„Załatwić. Ale jak? Można okraść bank, zrobić ' włamanie do spółdzielni czy sklepu, napaść na ja­kiegoś durnia w ciemnej ulicy i zabrać mu portfel.' Można sfałszować, zrobić manko, brać łapówki. Do okradzenia banku potrzebny jest doświadczony wspólnik z samochodem, zresztą teraz to oni już się pilnują. Nie mam wspólnika, ani z samochodem, ani bez, i wątpię, żebym potrafił go zdobyć. Z włama­niem do sklepu podobnie. Ostatecznie można i sa­memu, pewnie wcale nie jest tak trudno. Ale w sklepach gotówki nie przechowują, najwyżej jakieś grosze. Pozostaje towar, który trzeba potem sprze­dać jakiemuś paserowi... Nie mam pasera. Nie znam' ludzi na bazarze Różyckiego. Nie znam żadnego zło­dzieja, któremu mógłbym zaufać”.

Uśmiechnął się kątami ust.

    Cześć, stary! Już się nie masz do kogo uśmie- • chać, tylko do własnej gęby?

Niechętnie strząsnął ciężką rękę z pleców. Ten . akurat był mu teraz potrzebny! Ale znajomy nie zre­zygnował z rozmowy. Postawił ostrożnie filiżankę • z kawą i wpakował się z trudem na hoker. Był gru­by, cały jakby nalany tłuszczem po brzegi skóry, prawie łysy, z tym wszystkim schludny, lśniący

f

białością koszuli, wyprasowany i prawie elegancki.

— Co tu robisz? — pytał przyjaźnie, nie dostrzegając niechęci albo też nie chcąc jej dostrzegać.

—Siedzę.

— Tak samotnie?

— Bo co?

r

    Nic. Masz jakieś kłopoty? Kiepsko wyglądasz.

    Co cię obchodzi.

— Józek, nie złość się. Chodź, pójdziemy na wódkę, to ci przejdzie.

    Nie chcę. Zresztą, nie mam pieniędzy.

.1 — Jak ja cię zapraszam, to ty nie potrzebujesz ^ mieć. Już widzę, gdzie cię boli. No chodź, na frasunek dobry trunek. Pogadamy, może coś się poradzi, i; Po czwartym kieliszku zaczął mówić. Wszystko, m od samego początku. Zaczął od pierwszego spotkania m _ z tamtym, z człowiekiem o zimnej twarzy i uprzejmym uśmiechu. Trochę zająknął się, kiedy opowiadał o pierwszej pożyczce — bo to była właściwie darowizna, której nigdy nie miał zamiaru oddać. K Tamten zresztą nie upominał się, ale suma była nie- S wielka, zupełny drobiazg w porównaniu z tym, co później. Za którymś razem, kiedy miał wyciągnąć rękę po tak życzliwie podawane banknoty, zawahał się. „Nie — powiedział — ja i tak nie miałbym z czego... Niech pan mi już więcej nie pożycza, niepotrzebnie przyszedłem”. Tak wówczas powiedział, pamięta dokładnie swoje słowa, które natychmiast —- w sekundę potem — chciał cofnąć. Bo przecież w gruncie rzeczy musiał, za wszelką cenę musiał mieć te pieniądze, ten gruby plik banknotów, i nie

#


 

 

 

 


 


widział .żadnych innych 'możliwości pożyczki, prócz tej. . ' ' .

Ale tamten, jakby nie słysząc jego słów, włożył mu do ręki pieniądze i patrzał spokojnie swymi nie­bieskimi, chłodnymi oczami, jak chowa pośpiesznie’ banknoty, jak upycha je nerwowo w portfelu- i po kieszeniach trzęsącymi się, wilgotnymi palcami. To już była poważna suma, dziesięć tysięcy złotych.

Tak. Ale nie ostatnia. W pół roku później spotkali się przypadkowo na ulicy. Było to spotkanie nie­uniknione, wpadli niemal na siebie, był deszcz i po­rywisty wiatr, ludzie kulili się pod murami kamienic lub biegli śpiesznie do przystanku, kryjąc twarze przed strugami wody lejącej się z nieba i z dachów. Po sześciu miesiącach starannego unikania ulic, któ­rymi tamten chodził, sklepów i kawiarni, które miał zwyczaj odwiedzać — wpadł na niego na rogu Mar­szałkowskiej i Hożej i tamten odruchowo, a może- umyślnie, bo już go poznał, przytrzymał go za ra­miona.

„Nie mam — powiedział zamiast przywitania. — Niech pan robi ze mną, co chce, ja nie mam z czego oddać.”

W rezultacie pożyczył jeszcze dwadzieścia sześć tysięcy. Tego wieczoru, w domu, podliczył cały dług i przeraził się. Wiedział, że było tego dużo. Nie są­dził, że aż tyle. Prawie pięćdziesiąt tysięcy.

   Pięćdziesiąt tysięcy? — grubas aż gwizdnął z przejęcia. — Bój się Boga,, chłopie, na coś ty wy­dał tyle forsy?

Różnie było. Wpierw trochę grał, ale mu karta wciąż nie szła, więc rzucił to wszystko, już czuł swego


-pecha w grze,, jak w innych sprawach. Potem... tak, pierwszy duży wydatek to była wfm-ka. Cieszył się nią równe dwa i pół miesiąca, aż rozbił motocykl na śliskiej szosie. Kosztowało go to cztery tygodnie w szpitalu i kilka napraw, po których wfm-ka defini­tywnie odmówiła posłuszeństwa.

. No, a później mieszkanie. Z mieszkaniem to..

Pij — tłuścioch podsunął mu kieliszek, widząc, że waha się, czy mówić dalej. Okropnie go ciekawiły takie rzeczy, często wyciągał ludzi na zwierzenia, przeżywał to jak film czy powieść. — Powiedz, Józek, ale przecież na mieszkanie nie musiałeś pożyczać od

niego, mogłeś postarać się z zakładu pracy czy jak.

Właśnie — postarał się. Nieszczęście chciało, że ; w tym okresie powierzono mu magazyn wyrobów go­towych. Fabryczka była niewielka, ale w magazynie leżało części na parę milionów. Robili rzeczy drogie, eksportowe, mieli znak jakości ,,Q” i dobrą markę u zwierzchników. Klucze od magazynu były wyróż­nieniem, zdawał sobie z tego sprawę. h Sprzedał kilka części. Potem jeszcze parę. Wpłacił wkład na dwupokojowe mieszkanie, trochę umeblował, trochę mieli starych mebli. Jadwiga była szczęś­liwa, o nic nie pytała. Miał, to miał. Wierzyła mu,, czy było jej to obojętne? Nie sprawdzał .

Kiedy szef produkcji, sobie tylko znanymi dro­gami, dowiedział się, że przyjdzie kontrola, zamknął się z nim wieczorem w swoim gabinecie. Byli spo­krewnieni przez żonę, szef okazywał mu zawsze wiele życzliwości, ale teraz zaczął się czegoś domyślać. Nie można było ukryć braków w magazynie, szef miał doskonałe oko, lepsze niż kontrola. „Słuchaj, Józef — powiedział — nie chcę gubić ciebie ani siebie, bo i mnie mogliby dosięgnąć, wiedzą, żeśmy krewni. Ja ci teraz wstawię do magazynu te części. Ale ty mi w ciągu, powiedzmy, tygodnia najdalej zwrócisz ich wartość.”

To było właśnie te dwadzieścia sześć tysięcy. W dwa dni po rozmowie z szefem spotkał tamtego na ulicy, potem weszli do jakiejś kawiarni. Dziwił się, że tamten nosi przy sobie aż tyle pieniędzy, wyglą­dało prawie na to, że czekał na niego z pożyczką.

    Nie rozumiem — rzekł gruby ssąc pustą cygar­niczkę — dlaczego on ci wciąż tyle pożyczał? Na piękne oczy, na procent czy na co, u licha?

Opowiadał teraz wylewnie, szeroko, że sam się nad tym wielokrotnie zastanawiał, a jedyna rozsądna od­powiedź, jaka mu przychodziła na myśl, nie znajdo­wała przecież żadnego uzasadnienia: oto tamten chciał go po prostu kupić w jakimś, sobie tylko wia­domym, celu. Chciał go mieć w przyszłości na jakieś usługi, nie mówił o tym nigdy ani nie robił żadnych aluzji, ale ta sprawa wisiała nad nimi podczas każdej rozmowy.

Wiele razy chciał o to zapytać wprost, chciał wie­dzieć, na co ma być kiedyś przygotowany. Ale zawsze w ostatnim momencie powstrzymywał się od pytania. Bał się, że jeżeli wszystko się wyjaśni, będzie mu­siał z miejsca zwrócić wszystkie długi i już nigdy nie skorzystać z jego pieniędzy. Tego się bał, tego w gruncie rzeczy nie chciał.

    No dobrze — gruby przestał ssać cygarniczkę i dolał wódki do kieliszków. — Więc jesteś mu .teraz winien te pięćdziesiąt patyków i co? Potrzebujesz więcej, a on nie chce dać?

           On chce teraz zwrotu całej sumy — odparł ze szlochem, był już pijany i mąciło mu się w głowie. — Rozumiesz, Franek? Całe pięćdziesiąt tysięcy. A ja... skąd mam wziąć?

Grubas pomyślał trzeźwo, że trzeba było nie poży­czać, ale nie chciał tego mówić, w tej sytuacji żadne takie uwagi nie miały sensu.

    Dał ci jakiś termin?

—• Miesiąc.

           To nawet nieźle. Mógł dać tydzień. No, a jak nie oddasz, to co?

           To powie... o tym magazynie i... ja za miesiąc mialfem zacząć robotę w jednej fabryce, mieli mi tam dać dobre stanowisko.

    Gdzie?

    W „R-10”, na Żeraniu.

    To duża fabryka. Co miałeś dostać?

           W warsztatach mechanicznych. Przecież jestem fachowcem.

    Tam lecą duże premie, miałbyś forsę.

           Miałbym. Ale on... mam mu oddać ten dług, bo inaczej powie i nie przyjmą mnie. Powie wszystko, no i wtedy pójdę siedzieć.

Milczeli dobrą chwilę, tłusty w zamyśleniu kruszył chleb na obrusie.

            Właściwie, Józek — zaczął z wahaniem — to on jest w prawie. Pożyczył, chce mieć z powrotem. Ale dlaczego on ci pożyczał?

„Wtorek, wieczorem.

Napisałem najbardziej plugawy list,, na jaki mo­głem się zdobyć, ale go' oczywiście nie wysłałem. Wieczna szarpanina między pragnieniami i urzeczy­wistnieniem. Zresztą, w rozmowach jest to samo, nigdy nie powiem tego, co naprawdę chciałem, tylko .jakieś takie... Potem robi się piekło, nerwy mam na skórze, biłbym ludzi za dotyk ręki, za spojrzenie, za to, że są.

Nie ma nic głupszego niż próby szczerości, to nie­omal zakrawa na ekshibicjonizm, zresztą dlaczego to tylko ja mam być szczery? Wczoraj rozbiłem lustro w łazience, miałem chwilę idiotycznej satysfakcji, jakby to był człowiek, któremu rozbiłem mordę. W rezultacie pewnie będę musiał kupić nowe, bo źle się golić przed kieszonkowym, mniejsza o forsę, ale takie odprężenia dają bardzo niewiele i na krótko. Oczywiście, tłumaczenie: dlaczego zbiłem, jak zbiłem, po co zbiłem — można oszaleć. Jak dziecko.

Właściwie mam na to wszystko tylko jedno słowo. Upokorzenie. Barlow pisze w «Patriotach»: ’ «...nie będę się czołgał». Imponuje mi to, chcę tak samo, ,a czołgam się każdego dnia i każdego dnia "jestem upokarzany.

Dobrze, zdobędę się na szczerość przed samym so­bą. Właśnie przez to, że on potrafi upokarza tym też mi imponuje. Muszę podziwiać w nim wszystko, czego nie ma we mnie, a co chciałbym mieć. Każde jego słowo, każdy gest, uśmiech, sposób, w jaki za­pala papierosa, w jaki ogląda się na ulicy za ładną dziewczyną, w jaki podnosi do ust filiżankę z kawą — to wszystko. Absolutna pewność siebie, swoich ru-

13


chów, swego wyglądu, i jak to działa na- otoczenie. Absolutny brak... ja mam to Ciągle: Spojrzenie jakby.

. gdzieś z boku, z ukosa, ręce wilgotne, zacieram je nerwowo, krople potu na nosie, spłoszone oczy, mu­szę odchrząknąć, żeby wydobyć, z siebie głos wobec osób, których nie znam albo wobec takich jak on.

TrocKę to przechodzi po wódce, ale nie daje satys­fakcji, bo jest sztuczne i nie bardzo siebie potem pa­miętam. Może, gdybym miał już tyle lat’co on, ale chyba nie, sam wygląd jego, taki bardzo męski,

, zwłaszcza jak unosi lekko głowę albo idzie ulicą... Nigdy nie.będę tak wyglądał, choćbym żył sto lat.

Chowam w szafie koniak, bo po wódce mam kaca i w pracy mogą zauważyć. Piję czasem w nocy, kiedy -Barbara śpi. Przypomina wtedy małą dziewczynkę, .prawą rękę wsuwa pod policzek, skręca się w kłębek, oddycha spokojnie, lekko. Mała, lekkomyślna dziew­czynka. Puste to, głupie, co mnie z nią właściwie łą­czy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin