Rycerze Bialo-czerwonej szachownicy - Bohdan Arct.pdf

(5456 KB) Pobierz
Krystynie i Ryszardowi, moim dzieciom,
pracę tę poświęcam.
CZASY BARDZO ODLEGŁE
Chłopiec poruszał się bezszelestnie, skradał powoli, a jego
rozbiegane oczy czujnie omiatały otaczającą zieleń parku. Bose
nogi starannie omijały suche gałązki, mogące zdradzić trzaśnię-
ciem. Jedną ręką rozgarniał listowie gęstych krzewów, drugą
podtrzymywał jakiś dziwny przedmiot ulokowany pod pachą.
Szedł lekko, niemal nie dotykał ziemi.
— Czesiu! Czesiuuu!!!
Nie odpowiedział, nawet się nie zatrzymał. Na chwilę odwró-
cił głowę i niespokojnym wzrokiem obrzucił odległą werandę
dworku, gdzie tkwiła wysoka postać kobieca. Przybliżył się do
gęstwiny, znikł w jej cieniu.
— Czesiu!!!
Głos wołającej podniósł się o jeden ton, brzmiał jak rozkaz.
Chłopiec jednak nie reagował na wezwanie matki. Wiedział, że
powinien odezwać się, zawrócić do domu, ale tym razem wyjąt-
kowo zdecydował się na jawne nieposłuszeństwo. Gra szła
przecież o wielką stawkę, za chwilę urzeczywistnić się miały
jego skryte marzenia, matka zaś — wiadomo — zapędzić go
chciała do książek, a w najlepszym wypadku do ołówka i papie-
ru. Dorośli nigdy nie wiedzą, co naprawdę w życiu jest ważne.
Minął gąszcz, zwinnie przedostał się przez sztachety drewnia-
nego płotu, znalazł się na obszernym,zalanym słońcem dzie-
dzińcu. Był pusty i wyludniony, Chłopiec przystanął przed dużą
murowaną piwnicą, obłożoną dokoła darniną. To był cel wy-
prawy.
Bez trudu wdrapał się na piwniczny pagórek, odetchnął głę-
boko i na wszelki wypadek raz jeszcze zlustrował oczami naj-
bliższą okolicę.
Pusto i cicho idealnie. Nawet matka zaprzestała bezskutecz-
nych nawoływań, widocznie doszła do wniosku, że syn znajduje
się gdzieś daleko, poza zasięgiem głosu.
Tak, teraz albo nigdy! Wszystko zostało dokładnie przygoto-
wane, przyrząd zmajstrowany w najgłębszej tajemnicy. Nikt nie
wiedział o jego istnieniu. Nikt? Spojrzenie chłopca powędrowa-
ło w kierunku stadka indyków, po wargach przewinął się łobu-
zerski uśmiech. Indyki wiedziały, po prostu musiały wiedzieć,
były przecież mimowolnymi i niezbyt chętnymi ^współtwórca-
mi przyrządu. Ale indyki nie znają ludzkiej mowy, nie wydadzą
tajemnicy...
Do dzieła więc, prędko, zanim się zjawi ktoś ze starszych i
bezrozumnie nie przeszkodzi przeprowadzeniu wiekopomnego
doświadczenia! Prędko, prędzej, teraz! Nie namyślać się długo,
bo zawieść może odwaga, zachwiać się może niezłomne posta-
nowienie.
Z namaszczeniem i stosowną do okoliczności powagą obejrzał
chłopiec swój dziwny przyrząd. Przeznaczenia jego można się
było z łatwością domyślić. Dwa długie patyki, a na każdym z
nich poutykane jedno przy drugim indycze pióra tak gęsto, iż
tworzyły rodzaj wielkiego ptasiego skrzydła. Ze skrzydłami w
dłoniach, z ramionami 'rozpostartymi, z głową zuchwale zadar-
tą, dziesięcioletni Ikar stał na szczycie okrytej darniną piwnicy,
wyzywał przestworza, szykował się do wzlotu pod niebiosa.
Zdecydowany krok do przodu, mocne odbicie się nogami... na
moment „lotnik" zawisnął w powietrzu. W sekundę później, po-
konany przez nieubłagane prawo ciążenia, dotknął stopami zie-
mi u podnóża piwnicy. Kolaka ugięły się pod nim, stracił rów-
nowagę, upadł na ręce, przekoziołkował i „wylądował" na ple-
cach. Połamane indycze pióra zsunęły się z patyków i rozsypały
wachlarzem dokoła chłopca. Zbrudzone piaskiem nogawki
spodni odsłaniały, poprzez świeżo powstałe dziury, podrapane
kolana. Na dłoni ach pojawiły się kropelki krwi.
Była to prawdziwa katastrofa, tragedia i klęska, ale oczy
chłopca pozostały suche. Podniósł się, otrzepał piasek z ubra-
nia, pozbierał szczątki swej „latającej"' machiny i znacząco po-
patrzył na indyki.
— Jutro was dopadnę, poczekajcie. Za mało było piór, to
wszystko — mruknął przez zęby i sycząc z bólu, bo zdrapana
Zgłoś jeśli naruszono regulamin