Stefan Czerniecki - Dalej od Buenos.pdf

(54820 KB) Pobierz
CZERNIECKI
STEFAN
i
J P
1
DALE! OD
BUENOS
PELPLIN 2011
Wydawnictwo „Bernardinum bp. z o.o.
83-130 Pelplin, ul. Biskupa Dom inika 11
tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26
bernardinum@bernardinum.com.pl
www.bernardinum.com.pl
Copyright © 2011 Tekst: Stefan Czerniecki
Zdjęcia: Stefan Czerniecki, M onika Strojny
Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2011 opracowanie plastyczne W. Cejrowski Sp. z o.o.
Copyright © 2003 plastyczny kształt serii „Biblioteka Poznaj Świat”
W. Cejrowski Sp. z o.o.
Copyright ©2011 wydanie polskie
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
Ali rights reserved.
Projekt okładki i elementów graficznych: Iwo Mokwa
Redakcja: Edyta Urbanowicz
Korekta: Edyta Urbanowicz
Mapy: Agnieszka Rajczak
Skład: Iwo Mokwa
Druk i oprawa: D rukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o.
tel. 58 5364375, e-mail: drukarnia@bernardinum.com.pl
Wydanie 1
ISBN 978-83-62994-85-4
Ali rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych,
odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach
publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem
właściciela praw autorskich.
Kochanym Rodzicom oraz Braciakowi,
Za Obecność, Przyjaźń, Wychowanie,
I za Wiarę w M arzenia, które w arto realizować...
...bo to naprawdę możliwe.
Autor
NA POCZĄTEK
- Seńor, taxi?
- Taxi?
-
Taxi, seńor? Porfavor!
Powoli tracę orientację.
- O co chodzi, do cholery? - krzyczę soczystą polszczyzną, oga­
niając się przed natarczywymi Latynosami jak przed stadem na­
molnych much. Trzy minuty temu odebrałem bagaż z taśmy na
lotnisku i dopiero co opuściłem strefę dla pasażerów przyjeżdża­
jących do Buenos Aires. Otoczony tłumem tutejszych
amigos
pro­
ponujących mi przewóz do centrum miasta usiłuję jak najszybciej
znaleźć jakiś przytulny kącik. Ostatecznie ląduję w... toalecie. Tak,
upewniam się, że tutaj jestem bezpieczny. Jedynie nieco zdziwiony
pan obserwuje mnie zza białej pianki do golenia zasłaniającej pół
jego twarzy. No cóż, wbiegający do publicznego szaletu białas, w do­
datku opatulony w polar i grube sztruksy mógł wzbudzić u niego
delikatny szok. Przynajmniej nie proponuje mi taksówki. Bagaże!
Rozglądam się panicznym wzrokiem wokoło. Krew buzuje. Szyb­
ko przypominam sobie opowieści znajomych, którzy byli w Buenos
przede mną. Zwłaszcza opowieść jednego z nich:
Przyjeżdżam z zimnej i szarej Polski. Buenos wita mnie słońcem, bez­
chmurnym niebem i cieplutkim powietrzem. Pewnym krokiem opuszczam
gmach lotniska. Wokoło wszyscy się uśmiechają. Machają.
-
To raj - myślę.
Oddycham powoli, delektując się każdą nowo pachnącą chwilą na obiecanej
ziemi. Wtem czuję na sobie jakiś placek. Ewidentnie. Coś kapnęło. Patrzę
na łokieć. No tak. Tutejsze ptaki także nie posiadają zwieraczy. Podczas gdy
usiłuję zmyć najnowszą
„pamiątkę>
podbiega do mnie para starszych ludzi.
\
-
Amigo, que tal? Un problema? Que mail Un momentito - starsza,
przeurocza pani wyjmuje białą ściereczkę i delikatnie wyciera mi ptasią
kupkę. - Nie, no... To naprawdę raj na Ziemi! Tak uprzejmych ludzi nie
spotyka się dziś' nawet w kółkach różańcowych - myślę, rozradowany. Do­
piero po dwóch godzinach, rozpakowując bagaż w hotelu, orientuję się, że
nie mam aparatu.
Dziś wiem, że to stary, dobry zwyczaj tutejszych złodziei. Zdez­
orientowanego turystę oblewa się białą mazią mającą imitować
ptasie odchody (zdarzają się także inne paskudztwa). A po chwili
pojawiają się podstawieni „dobrzy ludzie” z gotową ściereczką lub
ręcznikiem. A za rogiem już czeka gotowy do odjazdu samochód.
Jedna osoba myje nieszczęśnika, druga zagaduje. W tym czasie ja­
koś niepostrzeżenie znika wcześniej upatrzony aparat lub portfel.
Metodę tę stosuje się z powodzeniem w całej Ameryce Południowej.
Wielu już padło jej ofiarą i, niestety, wielu jeszcze padnie. Z ulgą
stwierdzam, że na mnie, jak na razie, żadna „kupka” nie wylądowa­
ła. Udało się. Wszystko mam. Powoli udaje mi się ochłonąć. Zmie­
niam też image. Coś mi mówi, że polar i długie sztruksowe spodnie
nieco nie współgrają z trzydziestostopniowym upałem.
Uffff... Nareszcie w Buenos Aires. Lot odbył się bez żadnych
problemów. Oczywiście nie uważam za problem 45-minutowego
opóźnienia samolotu lecącego z Warszawy do Rzymu. Tam krót­
ka drzemka na fotelach w poczekalni i następnie 14-godzinny lot
do Buenos. Wychodzę przed gmach lotniska. Fala gorąca dosłow­
nie zmywa mnie z nóg.
-
Seńor, taxi?
- No, amigo. Grazie
- dziękuję najgrzeczniej jak tylko potrafię, ma­
jąc nadzieję, że facet z rozklekotanego volvo zrozumie mój włoski.
Nie zrozumiał.
-
Vamos, seńor! Porfavor! Cudnto? 20 pesos? -
krzyczy przez okno,
w którym ewidentnie brak okna.
-
Grazi...
- nie zdążam nawet dokończyć mojej kolejnej kwieci­
stej wypowiedzi, gdy inny taryfiarz bierze mój plecak i jak gdyby
nigdy nic paraduje z nim w kierunku swojego auta.
-
45 minutosy estamos en el hotel -
krzyczy jakby od niechcenia,
sugerując, że za 45 m inut będziemy w hotelu.
Wyrywam mu z ręki swój dobytek i przysiadam na pobliskim
murku. Czas na chwilę refleksji w oczekiwaniu na przyjazd Mag-
gie, przyjaciółki, która zaoferowała nam gościnę w swoim domu
w Buenos. Tak sobie myślę, że jeśli ktoś m a problemy z asertyw-
nością, powinien czym prędzej przyjechać do Ameryki Południo­
wej. Tutaj nie będzie miał wyjścia. Albo się wyleczy, albo w ciągu
jednego dnia straci wszystko, z czym przyleciał. Z tych głęboko fi­
lozoficznych przemyśleń wybudza mnie głos Moniki.
- Przyjechała Maggie!
Maggie. Nasza Maggie. Poznaliśmy się przez internet. W dobie
dzisiejszych zdobyczy techniki podróżowanie naprawdę zrobiło
się łatwe. Siedząc wygodnie przed domowym komputerem możesz
sprawdzić nawet rozkład jazdy na przystanku metra w Nowym Jor­
ku. Podobnie jest z zawieraniem znajomości.'Owszem, daleko zna­
jomościom z wirtualnego świata do kontaktu twarzą w twarz przy
ciepłej herbacie, ale od czego jest właśnie taka podróż? Czas się po­
znać! Maggie gada bez przerwy. Ciężko ją wytrącić z tego słowo to­
ku. Ale nie poddaję się. Tak się zagadujemy, że... nasza przyjaciółka
myli drogę do domu. Takie rzeczy tylko w Buenos.
Patrzę przez okno (tym razem jest). Ciasne blokowiska. Szara
płyta. Skojarzenie z naszym budownictwem socjalistycznym jest
mimowolne. Trzeba się naprawdę postarać, aby nie zauważyć wszech­
obecnej na przedmieściach Buenos biedy. Popękane, nie otynkowa­
ne, dziurawe mury. Gdzieniegdzie widać krzątające się w środku
gospodynie. Okna połączone linkam i, na których suszą się ubra­
nia. A naokoło nas? Furgonetki szczelnie wypełnione pasażerami.
Większość ciężarówek nie posiada klap od silnika. O drzwiach na­
wet nie wspominając. Argentyńczycy stawiają na praktykę. Jeździ?
Jeździ. To czym się przejmować? Oczywiście o samej kulturze jazdy
wspominać chyba nawet nie warto. Podejrzewam, że takiego poję­
cia nie wprowadzono jeszcze do języka
latino.
Bo o tym, że nie mają
tu racji bytu wszelkie kierunkowskazy, że jeździmy tutaj środkiem
linii przedzielającej dwa pasy ruchu, że czerwone jest tylko dla pie­
szych i tak dalej - nie, o tym nie warto pisać.
Człowiek w czerwonym fordzie z prawej mija nas gwałtownym
zrywem i bezczelnie wbija się przed maskę naszej „torpedy”. Maggie
nie odpuszcza. Podjeżdża bliziutko do auta jadącego przed nami,
dotykając niemal jego zderzaka. A po drodze kasując sobie prawe
lusterko. Ot, nic takiego, po prostu zahaczyła o karoserię spieszą­
cego się z prawej cwaniaka. Oho, teraz się zacznie! Nastawiam się,
fi
s V
f
fi
9H
Zgłoś jeśli naruszono regulamin