LEW KALTENBERGH
Czarne żagle czterdziestu mórz
Rafy i mielizny gawędy o piratach
zamiast wstępuj
Gatunek gawędy nastręcza wiele trudności nie tylko wtedy, kiedy dotyczy tak atrakcyjnego tematu, jak rozbój morski i jego protagoniści. Wynika to i z pewnych właściwości samego rodzaju literackiego, i z wielu jego przemian, jakim — podobnie zresztą jak wszystkie konwencje — ulegał i ulega ciągle. Trudności, o których mowa, ujawniają się głównie w kontakcie Czytelnika z utworem gawędziarskim; zazwyczaj powstają ze sprzeczności między postawami — czytającego i autora.
Stanisław Wasylewski, kiedy opracował (już po raz drugi) swoje Życie polskie w XIX wieku, miewał kłopoty z „czytelnikami na pniu”. Znakomity autor Miłości romantycznej nazywał tak osoby, które z wielorakich względów miały dostęp do utworu przed jego opublikowaniem. Charakteryzując tego typu odbiorców książki, stwierdzał, że dość mało interesowała ich zawartość dzieła, czyli po prostu to, co w nim znaleźli. Nierównie więcej pasjonowali się tym, czego tam nie było. Niejeden potrafił przez czas wcale niekrótki rozwodzić się nad koniecznością włączenia tego i jeszcze czego innego właśnie do tych, a nie innych rozdziałów, przeskakując leciutko nad rzetelnymi odkryciami i czasami ponad prawdziwie rewelacyjnymi, acz, jak się zdawało, drobnymi szczególikami.
Mam w ręku list Stanisława Wasylewskiego, w którym między innymi powiada: „...nie ma żadnego sposobu wytłumaczenia tym borbifa- ksom, owym koneserom spod historyczno-filozoficznej lipy, że nie każda pozycja książkowa, która operuje tym samym materiałem, co ich podręczniki, musi na ich wzór i podobieństwo ze szkolarskim schematyzmem być uformowana... Remonstruj tedy takim, iż inna rzecz kompendium, jakowyś słownik w rodzaju Reallexiconu, a całkiem co inszego gawęda
o sprawach, wprawdzie w różnych słownikach poruszonych, ale tu, w mojej książce, zabiegających o życie zobrazowane!”
Wasytówski był w tym szczęśliwym położeniu, że miał na podorędziu dowodny przykład różnych ujęć tego samego materiału w specjalistycznych, rzeczowych słownikach i w książce stawiającej sobie ambitne zadanie i,zobrazowania życia” tych samych haseł, nazw, przedmiotów i spraw, które z dostojną systematycznością szeregowali, klasyfikowali i uczenie komentowali językoznawcy-leksykografowie. Autor książki
0 obyczajowym i historycznokulturalnym marginesie piractwa (jako zjawiska historycznego, to się wie, ale i z przepustką do legendy, o czym trzeba pamiętać!) jest w sytuacji znacznie gorszej. Nie tylko dlatego, że mu pod każdym względem daleko do Wasylewskiego, ale i z tej prostej przyczyny, że nie mamy na zawołanie rzeczowych słowników piractwa
1 korsarstwa. Znacznie obfitszy jest materiał legendy, i to w równym stopniu tej najdostojniejszej i szacownej, jak i najbardziej podejrzanej i pokąmej. Na wszelki zatem wypadek, nim Czytelnik zacznie zrzędzić na to, czego w książce nie ma, chciałbym Go uprzedzić co nieco o mogących Go rozsierdzić sprawach.
Zacznijmy może od samego gatunku, od tej gawędy właśnie, tak bowiem w podtytule nazwana została książka niniejsza. Według tradycyjnych poetyk jest to narracyjny utwór prozatorski lub poetycki, wywodzący się z opowiadania ustnego. Niekiedy teoretycy literatury dorzucają jeszcze jako zasadnicze cechy gawędy żywy i swobodny styl oraz dominowanie podmiotu w kompozycji utworu.
Jak jednak wiadomo, gatunki literackie ulegają przeróżnym, często zaskakującym modyfikacjom. Szczególnie jaskrawo występują one w dramaturgii współczesnej, w twórczości chociażby Becketta czy Ionesco, ale przemiany i przekształcenia nie ominęły także prozy. Zachowując wiele tradycyjnych nazw, pod ich szyldem uprawia się często gatunek zmieniony niemal do niepoznaki. Jaka bo różnica dzieli niefrasobliwe gawędy poetyckie Syrokomli czy narracyjne Rzewuskiego od gawęd wspomnianego już Wasylewskiego i Ksawerego Pruszyńskiego? A przecież i Wasylewski, i Pruszyński, autorzy różni od siebie niemal w każdej literze, nazywali swoje opowieści uparcie gawędami. Jako że, jak mawiał jeden z najznakomitszych naszych gawędziarzy szlacheckiego jeszcze autoramentu, Henryk Rzewuski, „...o tym samym można wcale, wcale nie tak samo”. Co oznacza, że dobór (albo i wybór) materiału gawędy podlega innym regułom nawet hierarchicznego usystematyzowania niż — dla przykładu — w utworze popularnonaukowym. Więcej — pozycja autora, który stawia sobie zadania podobne do tych, jakich podejmował się Wasylewski (chodzi o już dwukrotnie wspomniane „obrazo-
wanic”), wymaga określonego skrócenia dystansu do zdarzeń, czasów, ludzi i nawet — do dokumentu.
„Atak uwagi widza od marginesu, od szczegółu drobnego, jak ułamek stłuczonej butelki, w którym, niby w brylancie, załamuje się promień słoneczny” — tak charakteryzował metody kształtowania gawędy Konstanty Paustowski. Wielki pisarz rosyjski spełniał ten postulat w pełni — w gawędzie literackiej. Inaczej nieco ma się sprawa z gawędą hi- storycznoobyczajową albo, żeby użyć staroświeckiego określenia — „z gawędą o dawnym obyczaju”.
Zadaniem takiego kawałka prozy nie przestaje być przybliżenie i ożywienie dawno zgasłych spraw i dziejów. W wielkich syntetycznych rzutach, operując uogólnieniami wysnutymi ze skrupulatnego przedstawienia toku zdarzeń, z pedantycznym zatroskaniem o spoistość i ciągłość ogniw zajmuje się tymi sprawami historia. Ta z opasłych woluminów naukowych i owa z mniej obszernych, ale systematycznie pokratkowa- nych na osobne zagadnienia i tematy, popularnonaukowa literatura posługująca się czasem uwypuklaniem fabularnych wątków, co czyni dla wyraźniejszego ujawnienia rozwoju skomplikowanych procesów. Banał powszedni, nieważkie szczegóły, ciekawostka obyczajowa, ziarno legendy — to wszystko istnieje, ponumerowane i skatalogowane, w osobnych specjalistycznych rozprawach naukowych. Są one poważnym, przydatnym, ba! koniecznym narzędziem i współczynnikiem w odkrywaniu różnych prawd. Ale podobnie jak anatomia płuc w podręczniku ftyzjologii nie ukaże nikomu urody ludzkiego ciała, tak też żyjące na kartach uczenie skomentowanych katalogów i wykazów przedmioty — takie jak typy szabel czy siekier bojowych — nie powiedzą nic o dramatycznych pościgach, starciach, bitewnym gwarze i o charakterze ludzi, którzy tej broni powierzali własny los. Życie przedmiotu stanowiącego temat badań naukowych jest swoiste, może być nawet porywające, ale posiada posma- czek czegoś, co się w różnych religiach nazywa „żywotem wiecznym” — a więc w rzeczy samej ma barwę śmierci i martwoty.
A przecież historia nie dzieje się tylko na niebotycznych szczytach, chadza czasami nizinami, i operuje nie tylko wielkimi masami ludzkimi — w ich składzie bytują jednostki. Nas,- żyjących docześnie coraz mniej obchodzi — choćby i najbardziej usystematyzowany — zbiór martwych przedmiotów, jeżeli się nie kojarzy ze zwyczajnym, powszednim życiem.
Gawęda historycznoobyczajowa, biorąc za punkt wyjścia potoczny banał, niepozorny przedmiot — może i nawet ów „ułamek stłuczonej butelki” — a także ten i tamten pojedynczy los ludzki, traktuje te wszystkie
drobiazgi jako istotne szczegóły przeszłego, dawno minionego horyzontu. Horyzontu historycznego, oczywiście. Ale zadaniem gawędy jest między innymi niedostrzeganie przemijalności i spopielenia tego horyzontu. Jego rumby powinien dalej odmierzać staroświecki sekstans; żagli na obrzeżu, gdzie linia wód styka się z firmamentem, przeszukują nadal rozsuwane lunety-perspektywy; kapitanowie na barokowo zdobnych kasztelach mają spinki chust, którymi owinęli szyje, zdziałane z krwaw- nika-serdolixu z wyrzezanymi znakami zodiaku i symbolem nadziei — kotwicą; i zaledwie wąskie pasma wybrzeży kilku kontynentów znane są ciekawym oczom żeglarzy, a nielicznym stopom, jakie ich dotknęły, stały się grobem.
Czegóż więc Czytelnik nie powinien szukać na kartach tej książki? Czy aby autor nie chce Go poczęstować samymi realiami w miejsce uporządkowanej, podręcznikowo-komunikatywnej relacji z określonej liczby morskich przygód, dziejów rozbójniczych akwenów, opisu znanych powszechnie wizerunków sławnych kapitanów-zuchów? Może nie jest aż tak źle. Ale jest inaczej niż w książkach, które mówią o historii piractwa i korsarstwa. Bo — powtórzmyż to raz jeszcze — inne zadania mają do spełnienia dociekania historyczne o popularnonaukowym charakterze, a inne — próba przybliżenia i ożywienia przeszłego czasu poprzez legendę. Nie chodzi o samo pozbieranie i opis mniej znanych (czy częściej: zapomnianych) spraw i ludzi. Natomiast w obcowaniu z najbardziej znaną postacią ważne mogą być określone, nie znane dotąd wcale, pomijane albo i uznane za zbyt banalne elementy przygody, w której postać ta odegrała rolę pierwszoplanową. Elementy te są czasami w stanie zmienić kąt widzenia nie na samą już postać, ale i na barwę epoki; mogą skorygować proporcje, które czasami w równej mierze wypacza i legenda, i dokument. Moc drobnych i nieważkich szczegółów sięga jeszcze dalej. Ich przeoczenie bowiem — o czym doskonale wiedzą dociekliwi sędziowie śledczy — potrafi odwrócić przyjmowany dotychczas za prawdziwy obraz zjawiska, zdarzenia, osobowości ludzkiej czy konfliktu. Wydaje mi się, że tok skojarzeń, jaki wywołuje w wyobraźni współczesnego człowieka samo słowo „pirat”, został ukształtowany i utrwalony nie tyle pod naciskiem samej pirackiej legendy czy literackiej tradycji, ile wskutek wielu uproszczeń — od podręcznikowych aż do filmowych. Od dawna już wodewil, operetka czy widowiska baletowe z pogranicza jarmarcznej budy i music-hallu odeszły w przeszłość, której nie pamiętają nawet bardzo leciwi, urodzeni w minionym stuleciu ludzie. Pozostawiły jednak w dziedzictwie konwencję bajecznie kolorowego, a jednocześnie okrutnego, obdarzonego najczarniejszym charakterem pirata. Spadek ten,
z dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi możliwymi schematyz- mami historycznej i geograficznej natury, przejęły współczesne środki masowego przekazu.
Jakże kuszącą dla autora rzeczą byłoby ograniczenie się do krótkiego streszczenia co ważniejszych akcji wielu pirackich dramatów. Ustawione w porządnych, chronologicznych ciągach, uszeregowane według geograficznych regionów, opatrzone betonową literaturą przedmiotu, która nie tyle weryfikuje tekst, co pełni ważną rolę okrętowego balastu, takie zebrane w odpowiednie grupy opowieści powtarzałyby wszystko, co da się wyczytać o piratach, wyszperać za pośrednictwem przekazu czy dokumentu, opracowania lub źródła. To i owo oczywiście musiałoby pozostać nie uwzględnione, jako że nawet najobszerniejsza książka ma określoną liczbę arkuszy drukarskich, a Czytelnik — raczej ograniczony zasób cierpliwości.
Książka nosząca tytuł Czarne żagle czterdziestu mórz rezygnuje z góry i najzupełniej świadomie z takiego „wszystkoizmu”. Istnieją na naszym rynku księgarskim pozycje, które wzięły za temat historyczny przegląd piractwa; w szeregu innych książek dzieje konfliktów i starć z „postrachami mórz” znalazły wcale niemało miejsca.
Jak już wspomniałem, chcąc powiedzieć wszystko na temat pirata, trzeba „to i owo” pominąć. Zdążając do syntetycznych uogólnień, musi się zrezygnować z tych wszystkich szczegółowszych czy pozornie banalnych współczynników kształtujących zjawisko, które nie służą budowie owej syntezy. Wśród spraw i postaci mniej ważkich za burtą musi się znaleźć niejedna z takich, jakie — podjęte i rozszyfrowane pod kątem zwykłego spojrzenia ludzkiego pozbawionego syntetyzującego dystansu
— mogą z nagła nabrać nowych barw, mogą nawet okazać się tymi właśnie, które determinowały charakter zdarzenia, konfliktu, tych, a nie innych kolei losu.
O te sprawy chodzi autorowi, im poświęcona jest książka. Można by powiedzieć jeszcze, że główną jej drogą poznawczą jest zaglądanie poza kulisy, ale nie wielkich zdarzeń, tylko legendy na równi z kulisami powstającej, a czasami utrwalonej w balladzie, w kryminalnym protokole czy w nazwie geograficznej.
Ballada i kryminalny proces sąsiadują ze sobą w aktach pirackiej przygody nieustannie. Wyprawa „do kresów nocy" i razowa nędza, he- roika i podłość, okrucieństwo i wzniosłość, przesąd i odkrywczość, swoista morska nostalgia i pospolita brutalność — to zażyli współlokatorzy międzypokładu i dziobówki karawel, galeasów, brygantyn i galeon,
wszystkich /.resztą typów statków, jakimi żeglowali piraci z korsarzami pospołu.
Jak wyglądali droga przyszłego pirata na pokład rozbójniczego statku? Co warunkowało ten właśnie, a nie inny wybór? I czy w określonych warunkach był to rzeczywiście wybór, czy też narzucona z zewnątrz konieczność?
Na te pytania autor usiłuje pospołu z Czytelnikami znaleźć odpowiedź poprzez obcowanie już nie z samą legendą i nie z literackim przekazem, ale z dokumentem i z pamiętnikiem, z przekazem autentycznym i ze źródłem urzędowym. Nie rezygnuje z przytaczania naukowych i popularnonaukowych opracowań, dzieł wybitnych znawców morskich awantur, posługując się przykładowo szczególnie charakterystycznymi akcjami, postaciami czy sytuacjami zaczerpniętymi z wielu historycznie poświadczonych faktów, wędrujemy ku obrazowi człowieka i jego spraw, obrazowi możliwie odciążonemu z nawykowych uogólnień i schematów.
Ballada i kryminał, występując obok siebie, stają się na przemian wzruszająco awanturnicze i obrzydliwie żałosne; heroika przekształca się często w brudną aferę, a głupio pomyślana przygoda, mająca na celu iluzoryczny zysk, w tragedię, która żyje długo w geograficznej nazwie czy w zarejestrowanym i powtarzanym podaniu.
Najniebezpieczniejszym typem raf na akwenie pirackiej gawędy jest nierozeznanie zmiennych, coraz to innych uwarunkowań społecznokul- turowych i społecznoekonomicznych, które determinują — także wciąż zmienny — kształt przygody i typowości pirackiej. Im więc, tym uwarunkowaniom właśnie — często w sposób sugestywny i jaskrawy wykrywanym przez literaturę epoki — należy się miejsce na stronicach niniejszej książki.
Podobnie rzecz ma się i z mieliznami, na które określony nurt tradycji, kontynuowany do czasów jeszcze bardzo niedawnych, rzucił schematy i szablony pirackiej typowości. Dostrzeganie w piractwie i jego postaciach jedynie podmiotów przygody, która ma za tło egzotykę najdalszych mórz, to jedna z tych łach piaszczystych, na której uproszczone motywy fabularne usiłują rozplenić bujne kwietniki przejmujących dreszczem niepodobieństw. Mamy tu prawie wszystkie ingrediencje kuchni wodewilowej i melodramatycznej czasów sprzed wynalazku braci Lumière, odnajdziemy czulostkowość i kontrast szlachetności z nikczemnością, czerni i bieli. Oczywiście, można by zostawić na boku te przestarzałe arsenały inscenizacyjne i sprezentować chemicznie czyste przygody pirackie w odpowiednio spreparowanym ciągu. Wydaje się jednak, że
słuszniejsze będzie zwrócenie uwagi na to, co jej zazwyczaj uchodzi w czasie każdej prawie podróży morskiej.
Mam na myśli te nawigacyjne koordynaty, które wypracowują znawcy dewiacji, wielkich prądów oceanicznych i zjawisk astronomicznych. Bez tych niedostrzegalnych dla zwykłego pasażera elementów żeglugi podróże przekształciłyby się w cykl katastrof.
W zjawisku piractwa istnieją podobne koordynaty determinujące zmienną typowość rozbójników morskich, a i ludzi morza w ogóle.
Decydując się na formę gawędy na te tematy, autor miał na względzie przede wszystkim swobodę narracyjnego toku, pozwalającą mu na odskoczenie od podręcznikowego czy popularnonaukowego schematu.
Ale nie zrezygnował z treści poznawczych.
Na tropie legend i faktów
Spróbujmy nawiązać najpierw do poprzednio przytoczonych epigra- fów: chodzi o możliwie wyraźne określenie różnicy dzielącej proceder korsarski od przestępczej działalności pirackiej. I jeszcze o jedno: czy pojęcie pirata — w różnych czasach, a więc w stuleciach najbujniejszego rozwoju morskiego rozbójnictwa i w czasach późniejszych — jest związane jedynie i wyłącznie z morzem. Tradycja poparta ogromną liczbą dzieł literatury bardzo różnego gatunku — od traktatów prawnofilozofi- cznych, poematów wybitnych twórców romantycznych aż po zeszytowe wydawnictwa jarmarczne — powiada prawie jednoznacznie, że tak. Ale wystarczy przyjrzeć się nieco bliżej dokumentacji, a po trosze i literaturze związanej z naszym tematem, szczególnie reprezentacyjnym utworom klasycznym, żeby zachwiać tę pozorną jednoznaczność.
Z piractwem jako z tematem literackiego (czy tylko podaniowego, rejestrowanego ze znacznym opóźnieniem przez etnografów) przekazu bywa bardzo rozmaicie. Często jest niemało kłopotu.
Nie najmniejszym szkopułem bywa tu ustalony z dawien dawna, powtarzany w najróżniejszych wariantach schemat typowości pirata. Morskie awanturnictwo zbrojnych, rozhulanych, kolorowych oraz junacko- -buńczucznych, to znów pełnych tajemniczości, milkliwych i demonicznych osobników spod różnych szerokości geograficznych, z wysp i archipelagów o zmyślonych nazwach, wytworzyło wzorzec uproszczony. Ta niezbyt ciekawa łatwizna przygodowa zazwyczaj szła w parze z niewybredną fantastyką: trzebaż było dać bohaterom przynajmniej tyle szans, ile ich dostarczył stary Dumas postaciom swego cyklu o królewskich muszkieterach. Popularne opowieści, mające pirata i piractwo za temat, aż nazbyt często mełły na grubych żarnach twarde i zbrodnicze biografie przeróżnych straceńców... i ta słodkawa papka miała zaspokoić
głód najbardziej płaskiej sensacji. Mowa tu o potomstwie — nie zarejestrowanym i niezliczonym — tzw. klasycznej literatury pirackiej, o rzucanej w astronomicznych nakładach na straganowy rynek jarmarczny produkcji wydawniczej nie ujawnionych firm i anonimowych autorów. Podobnie jak seryjny, do niedawna zeszytowy, dziś już komiksowy kryminał, awanturnicze opowieści pirackie jeszcze w pierwszej kwadrze naszego stulecia przepływały szerokim nurtem przez kioski gazetowe, sklepiki z materiałami piśmiennymi czy co drobniejsze pokątne księgarenki. Dominacja tej straszliwej tandety sprawiła, że sam temat pirata czy piractwa mógł uchodzić — i najczęściej uchodził — za synonim pospolitości, miałkości, bujdy pseudoliterackiej.
Ale, jak się powiedziało, ta forma odtwarzania pirackiej przygody, najczęściej jednostronna i ubogo fantastyczna, była tylko potomstwem zupełnie innego, starszego znacznie gatunku. W tradycji bardziej bezpośredniej nawiązywała niewątpliwie do tanich broszur i druczków ulotnych sprzed dwu i trzech stuleci. Tematycznie jednak sięgała wzorów znacznie sędziwszych.
Nie jest sprawą łatwą oznaczenie granic czasowych, w jakich powstał rodzaj „zapierający dech”, przygodowej i heroicznej zarazem opowieści pirackiej, wszystko jedno — prozatorskiej czy poetyckiej. Rozwijał się w ciągu paru tysiącleci co najmniej w kilku setkach środowisk językowych. Jest jednym z najstarszych, to pewne. O żadnym tekście związanym z tym tematem, tekście, który dopiero co odkopał, przełożył, skomentował i wydał którykolwiek z chytrych filologów, nie da się powiedzieć: „pierwszy” czy „najstarszy”. Bo już za rok czy dwa może się objawić inny filolog z innym, jeszcze starszym, właśnie przez siebie żmudnie odczytanym tekstem; jeszcze inny szperacz odnajdzie ślad pirackiego wątku w strzępie ocalałego w jakimś grobowcu skryptu
— i okaże się, że przekaz ucieka w lata jeszcze dalsze.
Ktokolwiek natrafi w Atenach na dzisiejszej ulicy Trójnogów na pomnik Lisikratesa rodem z IV w. p. n. e. i przyjrzy się fryzowi tej budowli, będzie miał poglądową lekcję dawności piractwa jako tematu w sztuce. Na wspomnianym fryzie rzeźbiarz utrwalił zdarzenie, którego działającymi postaciami są właśnie piraci i bóg Dionizos. On to wymierza morskim zbójcom srogą karę: przemienia łupieżców tyrreńskich w delfiny. W wieku IV — oczywiście, jak się rzekło: przed naszą erą — ta przemiana już należała do kategorii uświęconych mitów. Rozsądni kupcy, żeglarze czy rzemieślnicy attyccy zdawali sobie najzupełniej sprawę z fantastyczności takich, dokonywanych za sprawą gniewnych bóstw, metamorfoz. Wiedzieli już wcale nie tak mało o świecie, a z całą pewnoś
cią mieli w pamięci nie same tylko — opowiedziane około czterystu lat przedtem — przygody dzielnego żeglarza-nauty Odyseja. Znacznie starsza, pobrzmiewająca czasami w utworach współczesnych im tragików opowieść o wędrujących wieloma morzami argonautach, pachniała nie samą słoną wodą, wiatrami i czarem wędrówki, ale i krwią. I w niej pono
— jak na fryzie ateńskiego pomnika — brali czynny udział bogowie obok półboskich herosów w jednym szeregu ze śmiertelnikami. Pamiętając to wszystko, Ateńczyk tamtego, odległego od nas czasu, doskonałe się orientował, że jeśli może z przymrużeniem oka potraktować uczestnictwo nadprzyrodzonego świata w owych wyprawach, to nie wolno mu kwestionować realności samych wypraw i — co jest szczególnie ważne — ich celów. Bo przecież i wyprawa po złote runo, i niektóre epizody wędrówek Odyseusza są niczym innym, jak łupieżczymi wypadami ludzi hazardowych, zdeterminowanych i zbrojnych niekoniecznie przeciwko wrogom w czasie toczących się zmagań wojennych. Przeciwnie — napaści dokonuje się najczęściej przez zaskoczenie, często łamiąc nawet uświęcone zwyczaje i obyczaje. I argonauci, i Odysej dokonują swych czynów w czasie pokoju. Podobnie nie liczyli się ze stanem pokoju piraci w tych czasach, w których powstawał ateński pomnik. Jak również ci w wiekach następnych.
Piracki wątek podania, baśniowego przekazu, literatury, wreszcie dokumentu występuje w ogromnej obfitości nie tylko na Sródziemnomorzu ani też wyłącznie w Europie. Można by zaryzykowa...
ulia.meow