Kaltenberg Lew - CZARNE ŻAGLE CZTERDZIESTU MÓRZ - HISTORIA PIRACTWA.rtf

(1318 KB) Pobierz

LEW KALTENBERGH

Czarne żagle czterdziestu mórz

 

Rafy i mielizny gawędy o piratach

 

zamiast wstępuj

Gatunek gawędy nastręcza wiele trudności nie tylko wtedy, kiedy do­tyczy tak atrakcyjnego tematu, jak rozbój morski i jego protagoniści. Wynika to i z pewnych właściwości samego rodzaju literackiego, i z wie­lu jego przemian, jakim — podobnie zresztą jak wszystkie konwencje — ulegał i ulega ciągle. Trudności, o których mowa, ujawniają się głównie w kontakcie Czytelnika z utworem gawędziarskim; zazwyczaj powstają ze sprzeczności między postawami — czytającego i autora.

Stanisław Wasylewski, kiedy opracował (już po raz drugi) swoje Ży­cie polskie w XIX wieku, miewał kłopoty z „czytelnikami na pniu”. Zna­komity autor Miłości romantycznej nazywał tak osoby, które z wielora­kich względów miały dostęp do utworu przed jego opublikowaniem. Charakteryzując tego typu odbiorców książki, stwierdzał, że dość mało interesowała ich zawartość dzieła, czyli po prostu to, co w nim znaleźli. Nierównie więcej pasjonowali się tym, czego tam nie było. Niejeden po­trafił przez czas wcale niekrótki rozwodzić się nad koniecznością włącze­nia tego i jeszcze czego innego właśnie do tych, a nie innych rozdziałów, przeskakując leciutko nad rzetelnymi odkryciami i czasami ponad praw­dziwie rewelacyjnymi, acz, jak się zdawało, drobnymi szczególikami.

Mam w ręku list Stanisława Wasylewskiego, w którym między in­nymi powiada: „...nie ma żadnego sposobu wytłumaczenia tym borbifa- ksom, owym koneserom spod historyczno-filozoficznej lipy, że nie każda pozycja książkowa, która operuje tym samym materiałem, co ich podrę­czniki, musi na ich wzór i podobieństwo ze szkolarskim schematyzmem być uformowana... Remonstruj tedy takim, iż inna rzecz kompendium, jakowyś słownik w rodzaju Reallexiconu, a całkiem co inszego gawęda

o              sprawach, wprawdzie w różnych słownikach poruszonych, ale tu, w mojej książce, zabiegających o życie zobrazowane!”

Wasytówski był w tym szczęśliwym położeniu, że miał na podorędziu dowodny przykład różnych ujęć tego samego materiału w specjalisty­cznych, rzeczowych słownikach i w książce stawiającej sobie ambitne za­danie i,zobrazowania życia” tych samych haseł, nazw, przedmiotów i spraw, które z dostojną systematycznością szeregowali, klasyfikowali i uczenie komentowali językoznawcy-leksykografowie. Autor książki

0              obyczajowym i historycznokulturalnym marginesie piractwa (jako zjawiska historycznego, to się wie, ale i z przepustką do legendy, o czym trzeba pamiętać!) jest w sytuacji znacznie gorszej. Nie tylko dlatego, że mu pod każdym względem daleko do Wasylewskiego, ale i z tej prostej przyczyny, że nie mamy na zawołanie rzeczowych słowników piractwa

1              korsarstwa. Znacznie obfitszy jest materiał legendy, i to w równym stopniu tej najdostojniejszej i szacownej, jak i najbardziej podejrzanej i pokąmej. Na wszelki zatem wypadek, nim Czytelnik zacznie zrzędzić na to, czego w książce nie ma, chciałbym Go uprzedzić co nieco o mogą­cych Go rozsierdzić sprawach.

Zacznijmy może od samego gatunku, od tej gawędy właśnie, tak bo­wiem w podtytule nazwana została książka niniejsza. Według tradycyj­nych poetyk jest to narracyjny utwór prozatorski lub poetycki, wywo­dzący się z opowiadania ustnego. Niekiedy teoretycy literatury dorzucają jeszcze jako zasadnicze cechy gawędy żywy i swobodny styl oraz domi­nowanie podmiotu w kompozycji utworu.

Jak jednak wiadomo, gatunki literackie ulegają przeróżnym, często zaskakującym modyfikacjom. Szczególnie jaskrawo występują one w dramaturgii współczesnej, w twórczości chociażby Becketta czy Io­nesco, ale przemiany i przekształcenia nie ominęły także prozy. Zacho­wując wiele tradycyjnych nazw, pod ich szyldem uprawia się często ga­tunek zmieniony niemal do niepoznaki. Jaka bo różnica dzieli niefraso­bliwe gawędy poetyckie Syrokomli czy narracyjne Rzewuskiego od gawęd wspomnianego już Wasylewskiego i Ksawerego Pruszyńskiego? A przecież i Wasylewski, i Pruszyński, autorzy różni od siebie niemal w każdej literze, nazywali swoje opowieści uparcie gawędami. Jako że, jak mawiał jeden z najznakomitszych naszych gawędziarzy szlacheckiego jeszcze autoramentu, Henryk Rzewuski, „...o tym samym można wcale, wcale nie tak samo”. Co oznacza, że dobór (albo i wybór) materiału ga­wędy podlega innym regułom nawet hierarchicznego usystematyzowania niż — dla przykładu — w utworze popularnonaukowym. Więcej — po­zycja autora, który stawia sobie zadania podobne do tych, jakich podej­mował się Wasylewski (chodzi o już dwukrotnie wspomniane „obrazo-

wanic”), wymaga określonego skrócenia dystansu do zdarzeń, czasów, ludzi i nawet — do dokumentu.

„Atak uwagi widza od marginesu, od szczegółu drobnego, jak ułamek stłuczonej butelki, w którym, niby w brylancie, załamuje się promień słoneczny” — tak charakteryzował metody kształtowania gawędy Kon­stanty Paustowski. Wielki pisarz rosyjski spełniał ten postulat w peł­ni — w gawędzie literackiej. Inaczej nieco ma się sprawa z gawędą hi- storycznoobyczajową albo, żeby użyć staroświeckiego określenia — „z gawędą o dawnym obyczaju”.

Zadaniem takiego kawałka prozy nie przestaje być przybliżenie i oży­wienie dawno zgasłych spraw i dziejów. W wielkich syntetycznych rzu­tach, operując uogólnieniami wysnutymi ze skrupulatnego przedstawie­nia toku zdarzeń, z pedantycznym zatroskaniem o spoistość i ciągłość ogniw zajmuje się tymi sprawami historia. Ta z opasłych woluminów naukowych i owa z mniej obszernych, ale systematycznie pokratkowa- nych na osobne zagadnienia i tematy, popularnonaukowa literatura pos­ługująca się czasem uwypuklaniem fabularnych wątków, co czyni dla wyraźniejszego ujawnienia rozwoju skomplikowanych procesów. Banał powszedni, nieważkie szczegóły, ciekawostka obyczajowa, ziarno legen­dy — to wszystko istnieje, ponumerowane i skatalogowane, w osobnych specjalistycznych rozprawach naukowych. Są one poważnym, przydat­nym, ba! koniecznym narzędziem i współczynnikiem w odkrywaniu róż­nych prawd. Ale podobnie jak anatomia płuc w podręczniku ftyzjologii nie ukaże nikomu urody ludzkiego ciała, tak też żyjące na kartach ucze­nie skomentowanych katalogów i wykazów przedmioty — takie jak typy szabel czy siekier bojowych — nie powiedzą nic o dramatycznych pości­gach, starciach, bitewnym gwarze i o charakterze ludzi, którzy tej broni powierzali własny los. Życie przedmiotu stanowiącego temat badań na­ukowych jest swoiste, może być nawet porywające, ale posiada posma- czek czegoś, co się w różnych religiach nazywa „żywotem wiecznym” — a więc w rzeczy samej ma barwę śmierci i martwoty.

A przecież historia nie dzieje się tylko na niebotycznych szczytach, chadza czasami nizinami, i operuje nie tylko wielkimi masami ludzki­mi — w ich składzie bytują jednostki. Nas,- żyjących docześnie coraz mniej obchodzi — choćby i najbardziej usystematyzowany — zbiór martwych przedmiotów, jeżeli się nie kojarzy ze zwyczajnym, powszed­nim życiem.

Gawęda historycznoobyczajowa, biorąc za punkt wyjścia potoczny banał, niepozorny przedmiot — może i nawet ów „ułamek stłuczonej bu­telki” — a także ten i tamten pojedynczy los ludzki, traktuje te wszystkie

drobiazgi jako istotne szczegóły przeszłego, dawno minionego hory­zontu. Horyzontu historycznego, oczywiście. Ale zadaniem gawędy jest między innymi niedostrzeganie przemijalności i spopielenia tego hory­zontu. Jego rumby powinien dalej odmierzać staroświecki sekstans; żagli na obrzeżu, gdzie linia wód styka się z firmamentem, przeszukują nadal rozsuwane lunety-perspektywy; kapitanowie na barokowo zdobnych kasztelach mają spinki chust, którymi owinęli szyje, zdziałane z krwaw- nika-serdolixu z wyrzezanymi znakami zodiaku i symbolem nadziei — kotwicą; i zaledwie wąskie pasma wybrzeży kilku kontynentów znane są ciekawym oczom żeglarzy, a nielicznym stopom, jakie ich dotknęły, stały się grobem.

Czegóż więc Czytelnik nie powinien szukać na kartach tej książki? Czy aby autor nie chce Go poczęstować samymi realiami w miejsce upo­rządkowanej, podręcznikowo-komunikatywnej relacji z określonej liczby morskich przygód, dziejów rozbójniczych akwenów, opisu znanych pow­szechnie wizerunków sławnych kapitanów-zuchów? Może nie jest aż tak źle. Ale jest inaczej niż w książkach, które mówią o historii piractwa i korsarstwa. Bo — powtórzmyż to raz jeszcze — inne zadania mają do spełnienia dociekania historyczne o popularnonaukowym charakterze, a inne — próba przybliżenia i ożywienia przeszłego czasu poprzez le­gendę. Nie chodzi o samo pozbieranie i opis mniej znanych (czy częściej: zapomnianych) spraw i ludzi. Natomiast w obcowaniu z najbardziej znaną postacią ważne mogą być określone, nie znane dotąd wcale, pomi­jane albo i uznane za zbyt banalne elementy przygody, w której postać ta odegrała rolę pierwszoplanową. Elementy te są czasami w stanie zmienić kąt widzenia nie na samą już postać, ale i na barwę epoki; mogą skory­gować proporcje, które czasami w równej mierze wypacza i legenda, i dokument. Moc drobnych i nieważkich szczegółów sięga jeszcze dalej. Ich przeoczenie bowiem — o czym doskonale wiedzą dociekliwi sędzio­wie śledczy — potrafi odwrócić przyjmowany dotychczas za prawdziwy obraz zjawiska, zdarzenia, osobowości ludzkiej czy konfliktu. Wydaje mi się, że tok skojarzeń, jaki wywołuje w wyobraźni współczesnego człowie­ka samo słowo „pirat”, został ukształtowany i utrwalony nie tyle pod na­ciskiem samej pirackiej legendy czy literackiej tradycji, ile wskutek wielu uproszczeń — od podręcznikowych aż do filmowych. Od dawna już wo­dewil, operetka czy widowiska baletowe z pogranicza jarmarcznej budy i music-hallu odeszły w przeszłość, której nie pamiętają nawet bardzo leciwi, urodzeni w minionym stuleciu ludzie. Pozostawiły jednak w dziedzictwie konwencję bajecznie kolorowego, a jednocześnie okrut­nego, obdarzonego najczarniejszym charakterem pirata. Spadek ten,

z dobrodziejstwem inwentarza, ze wszystkimi możliwymi schematyz- mami historycznej i geograficznej natury, przejęły współczesne środki masowego przekazu.

Jakże kuszącą dla autora rzeczą byłoby ograniczenie się do krótkiego streszczenia co ważniejszych akcji wielu pirackich dramatów. Ustawione w porządnych, chronologicznych ciągach, uszeregowane według geogra­ficznych regionów, opatrzone betonową literaturą przedmiotu, która nie tyle weryfikuje tekst, co pełni ważną rolę okrętowego balastu, takie ze­brane w odpowiednie grupy opowieści powtarzałyby wszystko, co da się wyczytać o piratach, wyszperać za pośrednictwem przekazu czy doku­mentu, opracowania lub źródła. To i owo oczywiście musiałoby pozostać nie uwzględnione, jako że nawet najobszerniejsza książka ma określoną liczbę arkuszy drukarskich, a Czytelnik — raczej ograniczony zasób cierpliwości.

Książka nosząca tytuł Czarne żagle czterdziestu mórz rezygnuje z gó­ry i najzupełniej świadomie z takiego „wszystkoizmu”. Istnieją na na­szym rynku księgarskim pozycje, które wzięły za temat historyczny przegląd piractwa; w szeregu innych książek dzieje konfliktów i starć z „postrachami mórz” znalazły wcale niemało miejsca.

Jak już wspomniałem, chcąc powiedzieć wszystko na temat pirata, trzeba „to i owo” pominąć. Zdążając do syntetycznych uogólnień, musi się zrezygnować z tych wszystkich szczegółowszych czy pozornie banal­nych współczynników kształtujących zjawisko, które nie służą budowie owej syntezy. Wśród spraw i postaci mniej ważkich za burtą musi się znaleźć niejedna z takich, jakie — podjęte i rozszyfrowane pod kątem zwykłego spojrzenia ludzkiego pozbawionego syntetyzującego dystansu

              mogą z nagła nabrać nowych barw, mogą nawet okazać się tymi właś­nie, które determinowały charakter zdarzenia, konfliktu, tych, a nie in­nych kolei losu.

O              te sprawy chodzi autorowi, im poświęcona jest książka. Można by powiedzieć jeszcze, że główną jej drogą poznawczą jest zaglądanie poza kulisy, ale nie wielkich zdarzeń, tylko legendy na równi z kulisami pow­stającej, a czasami utrwalonej w balladzie, w kryminalnym protokole czy w nazwie geograficznej.

Ballada i kryminalny proces sąsiadują ze sobą w aktach pirackiej przygody nieustannie. Wyprawa „do kresów nocy" i razowa nędza, he- roika i podłość, okrucieństwo i wzniosłość, przesąd i odkrywczość, swoi­sta morska nostalgia i pospolita brutalność — to zażyli współlokatorzy międzypokładu i dziobówki karawel, galeasów, brygantyn i galeon,

wszystkich /.resztą typów statków, jakimi żeglowali piraci z korsarzami pospołu.

Jak wyglądali droga przyszłego pirata na pokład rozbójniczego stat­ku? Co warunkowało ten właśnie, a nie inny wybór? I czy w określonych warunkach był to rzeczywiście wybór, czy też narzucona z zewnątrz ko­nieczność?

Na te pytania autor usiłuje pospołu z Czytelnikami znaleźć odpo­wiedź poprzez obcowanie już nie z samą legendą i nie z literackim prze­kazem, ale z dokumentem i z pamiętnikiem, z przekazem autentycznym i ze źródłem urzędowym. Nie rezygnuje z przytaczania naukowych i popularnonaukowych opracowań, dzieł wybitnych znawców morskich awantur, posługując się przykładowo szczególnie charakterystycznymi akcjami, postaciami czy sytuacjami zaczerpniętymi z wielu historycznie poświadczonych faktów, wędrujemy ku obrazowi człowieka i jego spraw, obrazowi możliwie odciążonemu z nawykowych uogólnień i schematów.

Ballada i kryminał, występując obok siebie, stają się na przemian wzruszająco awanturnicze i obrzydliwie żałosne; heroika przekształca się często w brudną aferę, a głupio pomyślana przygoda, mająca na celu ilu­zoryczny zysk, w tragedię, która żyje długo w geograficznej nazwie czy w zarejestrowanym i powtarzanym podaniu.

Najniebezpieczniejszym typem raf na akwenie pirackiej gawędy jest nierozeznanie zmiennych, coraz to innych uwarunkowań społecznokul- turowych i społecznoekonomicznych, które determinują — także wciąż zmienny — kształt przygody i typowości pirackiej. Im więc, tym uwa­runkowaniom właśnie — często w sposób sugestywny i jaskrawy wykry­wanym przez literaturę epoki — należy się miejsce na stronicach niniej­szej książki.

Podobnie rzecz ma się i z mieliznami, na które określony nurt trady­cji, kontynuowany do czasów jeszcze bardzo niedawnych, rzucił schema­ty i szablony pirackiej typowości. Dostrzeganie w piractwie i jego posta­ciach jedynie podmiotów przygody, która ma za tło egzotykę najdalszych mórz, to jedna z tych łach piaszczystych, na której uproszczone motywy fabularne usiłują rozplenić bujne kwietniki przejmujących dreszczem niepodobieństw. Mamy tu prawie wszystkie ingrediencje kuchni wode­wilowej i melodramatycznej czasów sprzed wynalazku braci Lumière, odnajdziemy czulostkowość i kontrast szlachetności z nikczemnością, czerni i bieli. Oczywiście, można by zostawić na boku te przestarzałe ar­senały inscenizacyjne i sprezentować chemicznie czyste przygody pirac­kie w odpowiednio spreparowanym ciągu. Wydaje się jednak, że

słuszniejsze będzie zwrócenie uwagi na to, co jej zazwyczaj uchodzi w czasie każdej prawie podróży morskiej.

Mam na myśli te nawigacyjne koordynaty, które wypracowują znaw­cy dewiacji, wielkich prądów oceanicznych i zjawisk astronomicznych. Bez tych niedostrzegalnych dla zwykłego pasażera elementów żeglugi podróże przekształciłyby się w cykl katastrof.

W zjawisku piractwa istnieją podobne koordynaty determinujące zmienną typowość rozbójników morskich, a i ludzi morza w ogóle.

Decydując się na formę gawędy na te tematy, autor miał na wzglę­dzie przede wszystkim swobodę narracyjnego toku, pozwalającą mu na odskoczenie od podręcznikowego czy popularnonaukowego schematu.

Ale nie zrezygnował z treści poznawczych.

Na tropie legend i faktów

Spróbujmy nawiązać najpierw do poprzednio przytoczonych epigra- fów: chodzi o możliwie wyraźne określenie różnicy dzielącej proceder korsarski od przestępczej działalności pirackiej. I jeszcze o jedno: czy po­jęcie pirata — w różnych czasach, a więc w stuleciach najbujniejszego rozwoju morskiego rozbójnictwa i w czasach późniejszych — jest zwią­zane jedynie i wyłącznie z morzem. Tradycja poparta ogromną liczbą dzieł literatury bardzo różnego gatunku — od traktatów prawnofilozofi- cznych, poematów wybitnych twórców romantycznych aż po zeszytowe wydawnictwa jarmarczne — powiada prawie jednoznacznie, że tak. Ale wystarczy przyjrzeć się nieco bliżej dokumentacji, a po trosze i literatu­rze związanej z naszym tematem, szczególnie reprezentacyjnym utwo­rom klasycznym, żeby zachwiać tę pozorną jednoznaczność.

Z piractwem jako z tematem literackiego (czy tylko podaniowego, re­jestrowanego ze znacznym opóźnieniem przez etnografów) przekazu by­wa bardzo rozmaicie. Często jest niemało kłopotu.

Nie najmniejszym szkopułem bywa tu ustalony z dawien dawna, po­wtarzany w najróżniejszych wariantach schemat typowości pirata. Mor­skie awanturnictwo zbrojnych, rozhulanych, kolorowych oraz junacko- -buńczucznych, to znów pełnych tajemniczości, milkliwych i demoni­cznych osobników spod różnych szerokości geograficznych, z wysp i archipelagów o zmyślonych nazwach, wytworzyło wzorzec uproszczo­ny. Ta niezbyt ciekawa łatwizna przygodowa zazwyczaj szła w parze z niewybredną fantastyką: trzebaż było dać bohaterom przynajmniej ty­le szans, ile ich dostarczył stary Dumas postaciom swego cyklu o królew­skich muszkieterach. Popularne opowieści, mające pirata i piractwo za temat, aż nazbyt często mełły na grubych żarnach twarde i zbrodnicze biografie przeróżnych straceńców... i ta słodkawa papka miała zaspokoić

głód najbardziej płaskiej sensacji. Mowa tu o potomstwie — nie zarejes­trowanym i niezliczonym — tzw. klasycznej literatury pirackiej, o rzu­canej w astronomicznych nakładach na straganowy rynek jarmarczny produkcji wydawniczej nie ujawnionych firm i anonimowych autorów. Podobnie jak seryjny, do niedawna zeszytowy, dziś już komiksowy kry­minał, awanturnicze opowieści pirackie jeszcze w pierwszej kwadrze na­szego stulecia przepływały szerokim nurtem przez kioski gazetowe, skle­piki z materiałami piśmiennymi czy co drobniejsze pokątne księgarenki. Dominacja tej straszliwej tandety sprawiła, że sam temat pirata czy pi­ractwa mógł uchodzić — i najczęściej uchodził — za synonim pospoli­tości, miałkości, bujdy pseudoliterackiej.

Ale, jak się powiedziało, ta forma odtwarzania pirackiej przygody, najczęściej jednostronna i ubogo fantastyczna, była tylko potomstwem zupełnie innego, starszego znacznie gatunku. W tradycji bardziej bez­pośredniej nawiązywała niewątpliwie do tanich broszur i druczków ulot­nych sprzed dwu i trzech stuleci. Tematycznie jednak sięgała wzorów znacznie sędziwszych.

Nie jest sprawą łatwą oznaczenie granic czasowych, w jakich powstał rodzaj „zapierający dech”, przygodowej i heroicznej zarazem opowieści pirackiej, wszystko jedno — prozatorskiej czy poetyckiej. Rozwijał się w ciągu paru tysiącleci co najmniej w kilku setkach środowisk języko­wych. Jest jednym z najstarszych, to pewne. O żadnym tekście związa­nym z tym tematem, tekście, który dopiero co odkopał, przełożył, sko­mentował i wydał którykolwiek z chytrych filologów, nie da się powie­dzieć: „pierwszy” czy „najstarszy”. Bo już za rok czy dwa może się objawić inny filolog z innym, jeszcze starszym, właśnie przez siebie żmudnie odczytanym tekstem; jeszcze inny szperacz odnajdzie ślad pi­rackiego wątku w strzępie ocalałego w jakimś grobowcu skryptu

              i okaże się, że przekaz ucieka w lata jeszcze dalsze.

Ktokolwiek natrafi w Atenach na dzisiejszej ulicy Trójnogów na po­mnik Lisikratesa rodem z IV w. p. n. e. i przyjrzy się fryzowi tej bu­dowli, będzie miał poglądową lekcję dawności piractwa jako tematu w sztuce. Na wspomnianym fryzie rzeźbiarz utrwalił zdarzenie, którego działającymi postaciami są właśnie piraci i bóg Dionizos. On to wymie­rza morskim zbójcom srogą karę: przemienia łupieżców tyrreńskich w delfiny. W wieku IV — oczywiście, jak się rzekło: przed naszą erą — ta przemiana już należała do kategorii uświęconych mitów. Rozsądni kupcy, żeglarze czy rzemieślnicy attyccy zdawali sobie najzupełniej spra­wę z fantastyczności takich, dokonywanych za sprawą gniewnych bóstw, metamorfoz. Wiedzieli już wcale nie tak mało o świecie, a z całą pewnoś­

cią mieli w pamięci nie same tylko — opowiedziane około czterystu lat przedtem — przygody dzielnego żeglarza-nauty Odyseja. Znacznie star­sza, pobrzmiewająca czasami w utworach współczesnych im tragików opowieść o wędrujących wieloma morzami argonautach, pachniała nie samą słoną wodą, wiatrami i czarem wędrówki, ale i krwią. I w niej pono

              jak na fryzie ateńskiego pomnika — brali czynny udział bogowie obok półboskich herosów w jednym szeregu ze śmiertelnikami. Pamiętając to wszystko, Ateńczyk tamtego, odległego od nas czasu, doskonałe się orien­tował, że jeśli może z przymrużeniem oka potraktować uczestnictwo nadprzyrodzonego świata w owych wyprawach, to nie wolno mu kwe­stionować realności samych wypraw i — co jest szczególnie ważne — ich celów. Bo przecież i wyprawa po złote runo, i niektóre epizody wędró­wek Odyseusza są niczym innym, jak łupieżczymi wypadami ludzi ha­zardowych, zdeterminowanych i zbrojnych niekoniecznie przeciwko wrogom w czasie toczących się zmagań wojennych. Przeciwnie — napaś­ci dokonuje się najczęściej przez zaskoczenie, często łamiąc nawet uświę­cone zwyczaje i obyczaje. I argonauci, i Odysej dokonują swych czynów w czasie pokoju. Podobnie nie liczyli się ze stanem pokoju piraci w tych czasach, w których powstawał ateński pomnik. Jak również ci w wiekach następnych.

Piracki wątek podania, baśniowego przekazu, literatury, wreszcie do­kumentu występuje w ogromnej obfitości nie tylko na Sródziemnomorzu ani też wyłącznie w Europie. Można by zaryzykowa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin