Anderson_SargasyZaginionychStatkow.pdf

(487 KB) Pobierz
Poul Anderson
Sargasy zaginionych statków
(Sargasso of Lost Starships)
Planet Stories, January 1952
Tłumaczenie Witold Bartkiewicz © Public Domain
Oryginał tekstu i ilustracje zaczerpnięto z Internet Archive.
Public Domain
This text is translation of the novella "Sargasso of Lost Starships" Poul
Anderson, published in Internet Archive, 2010-04-13, url:
http://www.archive.org/details/SargassoOfLostStarships,
under Creative Commons license: Public Domain,
http://creativecommons.org/licenses/publicdomain/
It is assumed that this copyright notice explains the legal situation in
the United States. Copyright laws in most countries are in a constant state
of change. If you are outside the United States, check the laws of the
appropriate country.
Copyright for the translation is transferred by the translator to the
Public Domain.
This eBook is for the use of anyone anywhere at no cost and with
no restrictions whatsoever.
1
1
B
asil Donovan znowu był pijany.
Siedział na odchylonym do tyłu krześle, z nogami na stole, w pobliżu otwartych szeroko
drzwi Golden Planet. Jedna ręka spoczywała na potężnych barkach rozwalonego obok na
podłodze Wochy, a w drugiej trzymał kufel ale. Miał na sobie mocno rozchełstaną tunikę,
założoną na poplamioną szarą koszulkę. Wymięta czapka na krótko obciętych jasnych
włosach mocno się przekrzywiła, a kapitańskie gwiazdki i srebrne listki earla z Ansa, niemal
zupełnie już zmatowiały. Na jego bladych, wychudzonych policzkach pojawił się coraz
głębszy rumieniec, a w oczach zatliła się dawna wściekłość.
Wyglądał na zewnątrz, gdzie po drugiej stronie brukowanej ulicy, widać było jeden z
wysokich, zbudowanych częściowo z drewna domów, typowych dla Lanstead. Jakoś udało
mu się przetrwać bombardowanie z kosmosu, chociaż otaczające go sąsiednie budynki
zamieniły się w gruzy, ale pokryty dachówkami dach był tylko prowizorycznie połatany, a
potłuczone plastikowe szyby okien, zastąpione zostały nasączonym olejem papierem. Ten
anachronizm górował nad wielkim buldożerem, oczyszczającym gruzowisko na sąsiedniej
działce. Zatrudnieni tam robotnicy, to byli głównie Ansanie, wielcy mężczyźni w
obszarpanych ubraniach, ale ich pracą kierował dobrze ubrany Terranin. Donovan zaklął
zmęczonym głosem i ponownie uniósł trzymany w ręku kufel.
Podłużna, sala barowa, ze smolnych bierwion, była pełna –– pustoocy mieszczenie i
chłopi z Lanstead, zwolnieni ze służby marynarze ze statków kosmicznych, ciągle chodzący
w swoich zniszczonych mundurach, paru ogoniastych greenie z sąsiedniej planety, Shalmu.
Rozmowy były ciche i pozbawione energii, a unoszący się z fajek i papierosów dym, gorzki.
Tani tytoń i wysuszona kora drzewna. W tawernie dawało się wyczuć gęsty i ciężki zapach
klęski.
– Czy mógłbym usiąść tutaj, sir? Nie ma wolnych innych miejsc.
Donovan popatrzył do góry. To był młody mężczyzna, z wypisanym na opalonej twarzy
chłopskim rodowodem, pomimo szarego munduru i pustego rękawa. Olman, tak, Sam Olman,
którego rodzina od dwustu lat mieszkała w lennach Donovanów.
– Pewnie. Siadaj, czuj się jak u siebie w domu.
– Dziękuję panu, sir. Zaszedłem tutaj, żeby zdobyć jakieś zapasy, miałem też nadzieję, że
będą mieli piwo. Ale w dzisiejszych czasach niczego już nie można kupić. Nic nie zostało.
Sam spoglądał na arystokratę, i jego twarz przybrała wyraz lekkiej nadziei.
– Pilnie potrzebujemy silnika gazowego, sir, do traktora. Teraz, kiedy centralny emiter
energii przestał działać, musimy mieć własne silniki. Nie chciałbym być nachalny, sir, ale…
Donovan uniósł jeden kącik ust, w zmęczonym uśmiechu.
– Bardzo mi przykro – odparł Olmanowi. – Byłbym zadowolony, gdyby dla całej
społeczności udało mi się zdobyć choćby jedną maszynę. Nic się nie da zrobić. Próbujemy w
rezydencji uruchomić małą fabryczkę naszych własnych silników, ale idzie to bardzo powoli.
– Jestem pewien, że jeżeli ktokolwiek może cokolwiek zdziałać, to będzie to pan, sir.
Donovan spojrzał ze zdziwieniem, w otwartą twarz, siedzącego po drugiej stronie stołu
człowieka.
– Sam – spytał go, – dlaczego ludzie ciągle zwracają się z różnymi sprawami do
Rodziny? Przewodziliśmy wam i zakończyło się to klęską. Dlaczego w ogóle chcecie mieć
2
jeszcze coś wspólnego ze szlachtą? Nawet już nią nie jesteśmy, już nie. Zostaliśmy odarci z
naszych tytułów. Jesteśmy teraz zwykłymi obywatelami Imperium, tak jak wy, a naszymi
nowymi władcami są Terranie. Dlaczego cięgle myślicie o nas jako o waszych przywódcach?
– Ależ wy nimi jesteście, sir! Zawsze byliście. To nie była wina króla, ani jego ludzi, że
Terra ma o wiele większe zasoby, niż mieliśmy my. Ale wydaliśmy im walkę, której tak
szybko nie zapomną!
– Byłeś w moim dywizjonie, nieprawdaż?
– Tak jest, sir. Byłem głównym matem na
Ansa Lancerze.
Walczyłem pod pana
dowództwem w bitwie o Lugę. – Jego głęboko osadzone oczy pojaśniały. – Daliśmy im tam
popalić, co nie, sir?
– Było tak, było.
Donovan nie mógł powstrzymać nagłego, gwałtownego zalewu wspomnień. Dużo mniej
liczni, z dużo mniejszą siłą ognia, połowa ich statków postrzelana rozlatywała się na kawałki,
a połowa marynarzy była chorych na gorączkę Syriusza. A mimo to Królewscy z Lanstead
weszli do historii marynarki wojennej i odesłali Imperialną Flotę z podkulonymi ogonami, z
powrotem do Sol. Historycy marynarki będą pochylać głowy nad tą bitwą przez następnych
pięć wieków. Mój Boże, jak oni walczyli!
Zaczął śpiewać starą wojenną piosenkę, początkowo przyciszonym głosem, a kiedy Sam
przyłączył się do niego, coraz głośniej…
H
ej towarzysze, słuchajcie bitwy ryku,
patrzcie jak statków falanga wściekła
mknie naprzód, otwórzcie usta do krzyku…
Kopnijcie Terran precz do piekła!
Pozostali obecnych na sali siedzieli zasłuchani, ludzie unieśli zmęczone głowy, w ich
oczach rozpaliło się dawne światło, a kufle zaczęły stukać o jeden o drugi. Wszyscy wstali z
miejsc, żeby ryknąć potężnym chórem, aż zatrzęsły się ściany.
Unieś wysoko szklankę,
całusem żegnaj kochankę,
(Życie jest piękne; mój przyjacielu, życie jest piękne, nasze życie jest piękne)
Bo wyruszamy,
bo wyruszamy,
bo wyruszamy na niebo Terran! Niebo Terran! Niebo Terran!
Wstrząśniemy posadą dziedziny
pośród tych planet wspaniałych,
a gwiezdne cudowne głębiny
zobaczą Impów zgłupiałych.
Unieś wysoko szklankę,
całusem żegnaj kochankę…
Teraz usłyszeli to również pracujący na ulicy robotnicy i stanęli jak wmurowani.
Niektórzy z nich zaczęli także śpiewać. Imperialny nadzorca wrzeszczał coś na nich, i jeden z
Ansan odwrócił się do niego, błyskając mu wilczym uśmiechem. Oddział ubranych w
niebieskie mundury solariańskich żołnierzy piechoty morskiej, zmierzający w stronę tawerny,
ruszył przyśpieszonym krokiem.
Hej, Imperator wysłał swe sfory
3
okrętów przeciwko nam,
ale nauczyliśmy ich pokory
i rozbiliśmy ten…
– Hej, tam! Natychmiast przestać!
Piosenka ucichła, powoli i z oporem, ludzie stali tam gdzie przedtem, z rękoma
zaciśniętymi w ciasne, twarde pięści. Ktoś zaczął wykrzykiwać obelgi.
Terrański sierżant był jeszcze bardzo młody, i pod tym nieustannym naporem pełnych
nienawiści spojrzeń, czuł się niepewnie. Podnosił coraz mocniej głos, aż do krzyku:
– Wystarczy już tego. Jeszcze jedno słowo, a pozamykam was tutaj wszystkich za obrazę
majestatu. Czy wy, pijane lumpy, nie macie niczego lepszego do roboty, niż siedzieć tutaj
razem i żłopać piwsko?
Wielki ansański kowal, roześmiał się z zamierzoną hałaśliwością.
Sierżant rozglądał się dookoła, usiłując go zignorować.
– Przybyłem tutaj w poszukiwaniu kapitana Donovana… Earla Basila, jeżeli tak wolicie.
Poinformowano mnie, że będzie tutaj. Mam dla niego imperialne wezwanie.
Szlachcic wyciągnął rękę.
– I oto jestem. Proszę o ten papier.
– To jest tylko formalne polecenie – oznajmił sierżant. – Proszę się tam udać
natychmiast.
– Zwykli ludzie – delikatnie zaakcentował Donovan, – zwracają się do mnie per „sir”.
– Teraz sam jesteś zwykłym człowiekiem, takim jak i reszta z nich. – Głos sierżanta
leciutko zadrżał.
– Naprawdę, zmuszony jestem domagać się odrobiny szacunku – stwierdził Donovan, z
pijacką precyzją. W jego oczach pojawił się jakiś niedobry błysk. – To tylko zwykła
formalność, wiem o tym, ale w końcu moja rodzina jest w stanie prześledzić swoje korzenie,
do czasów dawniejszych niż samo Imperium, podczas gdy ty nie znasz nawet nazwiska
swojego ojca.
Sam Olman prychnął śmiechem.
– No dobrze, sir… – sierżant spróbował wyrafinowanego sarkazmu. – Gdyby pan, sir, był
tak miły, żeby ruszyć swoje wielkie tłuste dupsko z tego krzesła, sir, jestem absolutnie
pewien, że Imperium byłoby panu niesamowicie za to wdzięczne, sir.
– Obawiam się, niestety, że będę musiał obejść się bez tej wdzięczności. – Donovan
złożył wezwanie, nawet na nie spoglądając i schował je do kieszeni swojej tuniki. – Ale,
dzięki za ten papier. Powieszę go sobie w toalecie.
– Jesteś aresztowany!
Donovan wstał powoli, prostując dobre dwa metry swojego smukłego, żylastego ciała.
– No dobrze, Wocha – oznajmił. – Pokażmy im, że Ansa jeszcze tak do końca się nie
poddała.
Rzucił sierżantowi w twarz kuflem, dodając do tego stół, zmierzający w stronę dwóch
stojących obok dowódcy żołnierzy i przeskoczył ponad nagle powstałym rozgardiaszem, aby
uderzyć pięścią w szczękę znajdującego się poza nim człowieka.
Wocha uniósł się z podłogi i jego huczący głos, wstrząsnął ścianami. Stanowił własność
Donovana od czasu kiedy był jeszcze szczeniakiem, a człowiek dzieckiem, i nawet gdyby
ktoś go wyzwolił, to nie wiedziałby co robić. Podążał za swoim panem na wszystkie wojny,
jako ordynans i nieregularny żołnierz piechoty, a teraz perspektywa nowej okazji do rozbicia
paru łbów, rozjaśniła jego oczy blaskiem radości.
W mgnieniu oka dookoła nagle zrobiło się dużo miejsca. Terranie i Ansanie stali jak
sparaliżowani, wpatrując się w potwora, który niespodziewanie stanął za plecami earla.
Tubylcy z Donarr mieli, znowu nie tak bardzo niezwykłe, centauroidalne kształty, ale ich
4
ciała bardziej przypominały nosorożca niż konia, były bezwłose, niebieskie i niezwykle
masywne. Tors o gorylich ramionach, zakończony był okrągłą głową o małpiej twarzy,
długich uszach, potężnych szczękach, z psimi kłami wystającymi z wielkiego rozcięcia pyska.
Krzesło pod jego nogami rozleciało się na kawałki, i uśmiechnął się szeroko.
– Paralizatory – zawołał sierżant.
I niemal natychmiast rozpętało się piekło. Paru klientów z baru pochowało się po kątach,
ale pozostali stłukli końce butelek, i sami też rzucili się na Terran. Sam Oldman złapał swoją
jedyną ręką żołnierza, przyciągnął go do siebie i rozkwasił mu twarz o ścianę. Dłoń
Donovana powędrowała zwodniczym łukiem w stronę najbliższego marine, chwycił wiszący
luźno karabin i trzasnął nim w szczękę mężczyzny. Inny z żołnierzy złapał go od tyłu, zaczął
więc wić się w uścisku, dziko kopiąc nogami. Wykręcił się dookoła i machnął kolbą karabinu
prosto w krtań marine.
– Zabić niebieskich! Zabić Impów! Niech żyje Ansa!
Wocha zaszarżował na cały oddział, złapał jakiegoś nieszczęsnego Terranina w swoje
czworopalce łapska i zaczął wymachiwać człowiekiem jak maczugą. Któryś z żołnierzy
ustawił zakończony bagnetem karabin, żeby pchnąć nim niewolnika, ale nóż ześlizgnął się po
grubej skórze. Wocha zaryczał i odrzucił go pięścią od siebie. W całym pomieszczeniu wrzała
bijatyka, ludzie tratowali się nogami, krzyczeli, przeklinali i wymachiwali pięściami.
– Donovan, Donovan – krzyknął Sam Oldman. Zaatakował najbliższego z Impów i dostał
bagnetem w brzuch. Upadł na podłogę, przytrzymując ręką ranę i krzycząc.
Drzwi nagle wypełniły się Terranami, żołnierzami przybywającymi na pomoc swoim
kolegom. Zaczęły skwierczeć paralizatory, ludzie padali ogłuszeni pod uderzeniami
wyładowań ultradźwiękowych, i opór załamał się. Wocha zaszarżował na przybyłą odsiecz,
ale ogień zaporowy posłał jego gigantyczne cielsko z hukiem na podłogę.
Ansanie zostali zapędzeni do więzienia miejskiego. Leżący na ziemi Donovan, który
zaczął wracać do przytomności po porażeniu paralizatorem, poczuł jak na jego nadgarstkach
zatrzaskują się kajdanki.
W
ezwania imperialne, były tym czym były, a więc został zapakowany do terenówki i
pod silną strażą zabrany w wyznaczone miejsce. Ze zmęczeniem oparł się o siedzenie,
obserwując przemykające za oknami ulice. Raz grupa dzieciaków, na widok pojazdu, zaczęła
rzucać w niego kamieniami.
– Nie znalazłby się jakiś papieros? – powiedział.
– Zamknij się.
Ku jego lekkiemu zaskoczeniu, nie zatrzymali się w kwaterze głównej komendantury
wojskowej –– dawnym Gmachu Sprawiedliwości, w którym Donovanowie przewodniczyli
przed wojną rozprawom –– ale udali się dalej, w stronę przedmieść, gdzie znajdował się
ciągle radioaktywny port kosmiczny. Pewnie jadą na rezerwowe lądowisko poza miastem.
Hm. Próbował się odprężyć. Ciągle bolała go głowa od wyładowania paralizatora.
Lekki krążownik, przyleciał kilka dni temu,
H.M. Ganimedes.
Wznosił się jak potężna
wieża, ponad roztaczającymi się dookoła zielonymi polami i zaniebieszczonymi w oddali
górami i lasami. Wieża jasnego metalu i energii, stercząca prosto w jasne niebo Ansa,
oślepiająca odbitym światłem słonecznym. Kiedy samochód stanął przed statkiem, zostali
zatrzymani przez kilku marynarzy, stojących na warcie przy pomoście.
– Ten człowiek ma zgłosić się do komandor Jansky.
– Aye, aye. Proszę wejść.
Przeszli przez potężną śluzę wejściową, ruszyli dalej wypolerowaną jak lustro
zejściówką, którą doszli do windy. Pojechali nią w górę, na mostek. Donovan rozejrzał się po
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin