Ten dynstans miedzy nami - Maggie O'Farrel.pdf

(1031 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
Budzi się i stwierdza, że leży plackiem w poprzek łóżka.
Zaczyna intensywnie myśleć. Stojący na drugim końcu pokoju wiatraczek obraca się ku niemu
i już po chwili, jak obrażony, ustawia się bokiem. Gdzieś obok fur-koczą kartki książki, łączą się
i rozdzielają. Mieszkanie wypełnia atramentowa poświata, błyski neonu tną sufit. Jest późny
wieczór.
- Szlag by to - rzuca i gwałtownie unosi głowę. Jakiś mięsień czy ścięgno między łopatkami
naciąga się dotkliwie.
Jake klnie, sięga ręką do tyłu i maca bolące miejsce, po czym podnosi się z trudem i w samych
skarpetkach, ślizgając się krokiem łyżwowym po podłodze jak po lodowisku, zmierza do
łazienki.
Patrzy w lustro wstrząśnięty widokiem swojej twarzy. Czerwone pręgi odciśnięte na policzku i
skroni przez zagięcia i fałdy pościeli nadały skórze dziwny, surowy wygląd. Włosy sterczą mu
jak po egzekucji na krześle elektrycznym, widać, że urosły. Jak mógł zasnąć? Czytał, z brodą
opartą na rękach, i ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był ten mężczyzna z książki opuszczający
się po drabince sznurowej w głąb nieczynnej studni. Spogląda na zegarek. Dziesięć po
dziesiątej.
Już jest spóźniony.
Zabłąkana ćma natyka się na jego twarz, uderza rykoszetem w lustro, delikatny puder z jej
skrzydeł pozostawia na szkle cętkowany ślad, widmo jej samej. Jake robi krok do tyłu, śledzi
przez chwilę lot owada, po czym wyrzuca do
11
przodu złożone dłonie. Chybia. Ćma, wyczuwając zagrożenie, mknie spiralą w górę, ku
światłu, Jake próbuje ponownie i tym razem ją chwyta, kruche, zdezorientowane ciałko tłucze
się w utworzonej przez jego dłonie klatce.
Mężczyzna szturcha łokciem dźwigienkę i otwiera okno.
Uderza go ryk biegnącej dziewiętnaście pięter niżej ulicy.
Wychyla się ponad sznurami z praniem i otwierając dłonie, wyrzuca ćmę w górę. Ta opada
przez sekundę, oszołomiona obraca się wokół własnej osi, odzyskuje orientację i uchwyciwszy
ciąg gorącego powietrza z pracującego piętro niżej klimatyzatora, znika.
Jake zatrzaskuje okno. Miota się po mieszkaniu, chwyta portfel, klucze, marynarkę, wkłada
tenisówki zrzucone byle jak przy drzwiach. Winda nie przyjeżdża przez całe wieki, a kiedy
wreszcie się pojawia, cuchnie potem i stęchlizną. Przy drzwiach, w holu wejściowym, siedzi na
stołku dozorca. Nad nim zwieszają się falbanki czerwono-złotych dekoracji z okazji chińskiego
Nowego Roku... włącznie z pyzatym dzieckiem o kruczoczarnych włosach jadącym na oklep
na różowej śwince.
- Gung hai fat choi
- mówi Jake, mijając mężczyznę.
— Gung hai fat choi,
Jik-ah - odpowiada dozorca i odsłania w uśmiechu szczerbate zęby.
Klepie Jake'a po ramieniu i ten czuje pieczenie jak po oparzeniu słonecznym.
Na ulicy taksówki mącą odbijające się w kałużach światło, przejeżdżające pod ziemią metro
wstrząsa chodnikiem.
Jake przechyla głowę, żeby popatrzeć na szczyty budynków.
Rok Tygrysa następuje po Roku Wołu. Jako mały chłopiec, kiedy wybijała północ i zaczynał
się nowy rok, wyobrażał go sobie pod postacią jakiegoś dziwnego mutanta uchwyconego w
trakcie procesu przeobrażania.
Oddała się od swojego domu i omal nie wpada na maleńką staruszkę pchającą wózek ze
złożonymi kartonami. Uskakuje w bok i kieruje się na południe, obok boisk do gry w
koszykówkę i małej ulicznej kapliczki z bukietem wypalo-12
nych trociczek; mija mężczyzn siedzących w lokaliku
yum chai
przy akompaniamencie stukotu
kościanych tabliczek do madżonga, następnie zwarte rzędy osłoniętych motocykli, przechodzi
tuż obok misternych pajęczyn bambusowych rusztowań i przyrestauracyjnych zbiorników,
gdzie skazane na śmierć ryby wysilają skrzela, żeby wychwycić z mętnej wody choć odrobinę
tlenu.
Jake nic z tego nie zauważa. Spogląda w górę na ciemniejące obłoki, nuci pod nosem, czuje
powierzchnię chodnika pod cienkimi podeszwami tenisówek. Powietrze przepełnione jest
zapachem kadzidła, dymu fajerwerków i soli.
Autobus ciągle nie nadjeżdża. Stella otula szyję szalikiem i stanąwszy na palcach, patrzy w
głąb ulicy. Samochody, samochody, taksówki, motocykle, pojedynczy rowerzyści, samochody i
samochody. Podnosi wzrok na ekran, który ma ją rzekomo informować o tym, jak długo będzie
czekać. Jest pusty.
Odsuwa mankiet płaszcza od rękawiczki, żeby sprawdzić godzinę. Dzisiaj pracuje na
popołudniowej zmianie i spóźni się, jeśli jeszcze poczeka. Zastanawia się przez chwilę. Czy
lepiej zostać i poczekać na autobus, który kiedyś w końcu przyjedzie, czy też pójść pieszo i
odrobinę się spóźnić? Mogłaby pojechać metrem, ale do stacji jest jakieś dziesięć minut
marszu, a przecież mogłoby się okazać, że ono też jest opóźnione. Pójdzie. Tak będzie chyba
najszybciej.
Rzuca krótkie spojrzenie za siebie, żeby upewnić się co do autobusu, i rusza w drogę. Jest
zimno, wyjątkowo zimno jak na tę porę roku, ziemia jest zmrożona, pokryta warstewką lodu,
który chrzęści pod butami. Bezlistne gałęzie przecinają pod najdziwaczniejszymi kątami
matową szarość nieba.
Wróciła do Londynu na kilka tygodni — ma nadzieję, że nie na dłużej — i pracuje w nocnym
programie radiowym.
Ma tutaj mieszkanie, kawalerkę na obrzeżach Kennington,
13
którą zazwyczaj komuś wynajmuje, kiedy kręci się po świecie. Miesiąc w Paryżu, kilka tygodni
w Moskwie, pól roku w Helsinkach. Nie wie, gdzie się teraz wybierze - może do Rzymu, do
Madrytu, Kopenhagi. Stella nie lubi przebywać dłużej w jednym miejscu.
Maszeruje na północ, w kierunku Tamizy, z jej ust wydobywają się obłoczki pary, jest zgrzana
pod kilkoma warstwami odzieży. Kiedy wchodzi na Waterloo Bridge, miasto pęka na dwie
części, a rzeka otwiera się przed nią. Gdzieś przeczytała, że most ten budowały wyłącznie
kobiety, podczas drugiej wojny światowej. Dzisiaj jest opustoszały. Śmigają nim co prawda
jadące na północ auta, ale chodniki po obu stronach jezdni na całej długości są puste.
Na skrzyżowaniu Jake wskakuje na tylną platformę turkoczącego tramwaju, który właśnie
ruszył z przystanku. Dół
pojazdu, mroczny i ponury, jest zatłoczony - ludzie zajęli wszystkie miejsca siedzące, inni stoją
uczepieni biegnących pod sufitem drążków. Najbliżej Jake'a siedzi staruszek w kamizelce i
spłowiałych spodniach; na kolanach trzyma klatkę. Ptak przechylił łepek i ze swojej huśtawki
czarnymi jak paciorki oczyma obserwuje Jake'a. Nad Chińczykami górują kiwające się w rytm
ruchu tramwaju głowy dwóch bia
łych z Zachodu.
Jake z tupotem wbiega na górny pomost. Siada na samym przedzie, wychyla głowę za okno,
wystawia twarz na pęd powietrza i patrzy, jak stłoczone, oplątane neonami rudery dzielnicy
Wanchai przechodzą w gładkie, betonowo-
-lustrzane gmachy ogromnego centrum handlowego.
Jake ma ciemne włosy, a jego skóra, jeśli jest wystarczająco długo wystawiona na działanie
promieni słonecznych, uzyskuje niemal ten sam odcień, jaki ma skóra jego przyjaciela Hing
Taia, natomiast oczy lśnią kolorem morskiej głę-
14
bi. Ma brytyjski paszport oraz brytyjską matkę i gdzieś tam także brytyjskiego ojca. Jake nigdy
jednak nie oglądał Wielkiej Brytanii, nigdy nawet nie był w pobliżu Europy.
Daleko, na drugim końcu mostu, Stella zauważa samotną postać zmierzającą w jej kierunku.
Mężczyzna. Pomniejszony odległością. Mogłaby podnieść rękę i zmieścić go w kręgu
utworzonym przez palec wskazujący i kciuk. Jakby pociągani niewidocznym sznurkiem oboje
idą i idą. On jest coraz bardziej konkretny, wreszcie staje się wysokim, zwalistym mężczyzną w
zielonej marynarce.
Stella spogląda ponad powierzchnią rzeki na drugi brzeg, gdzie tkwi to ogromne koło
naszpikowane światłami jak cekinami, a ludzie niczym insekty mrowią się wzdłuż South Bank.
Przenosi spojrzenie z powrotem na most, spogląda w stronę, w którą zmierza, i doznaje
takiego wstrząsu, że aż się potyka. Żeby nie upaść, wspiera się na murze, a jej serce zwalnia i
kołacze, jakby niepewne, czy ma bić dalej.
Stella zerka na brązowy, wzburzony nurt rzeki i ponownie przenosi wzrok na mężczyznę. Jest
teraz znacznie bliżej i Stella zastanawia się, czy będzie tak rósł i rósł, aż zacznie nad nią
górować, wielki i straszny jak mamidło górskie. Teraz mężczyzna, z rękoma wbitymi w
kieszenie, patrzy prosto na nią.
Stella nie może uwierzyć w to, co widzi, to nie może się dziać. On ma tę samą obrzękniętą,
białoróżową skórę, tę samą gęstą rudą czuprynę i te same głęboko osadzone oczy.
Zupełnie jakby czas zwinął się w sobie, jakby minione lata połknęły same siebie. Stella wie,
jak lepka byłaby ta skóra, gdyby zacisnęła na niej dłoń, wie, że te włosy mają szczególny
zapach mokrego zwierzęcia. Mężczyzna jest już blisko, tak blisko, że mogłaby go dotknąć, i
gdzieś w głębi jej gardła wzbiera krzyk.
- Wszystko w porządku, laluniu?
15
Jej dłonie w rękawiczkach zaciskają się na barierce. Mężczyzna jest Szkotem. Tak jak się
spodziewała. Stella kiwa głową, znowu spogląda na rzekę, na jej rozedrganą powierzchnię.
- Na pewno? - dopytuje się mężczyzna. - Nie wygląda mi na to.
Stoi poza jej polem widzenia. Stella nie może oddychać, ma wrażenie, że płuca odmawiają
przyjęcia powietrza.
Stella ponownie kiwa głową. Nie chce, żeby usłyszał jej głos. Ona musi się stąd wydostać. Nie
patrząc na niego, zaczyna się poruszać, przesuwa dłonie po poręczy. Musi przejść bardzo
blisko niego i czuje na włosach ruch powietrza wywołany jego oddechem; przechodzi ją
dreszcz, całe jej ciało kurczy się pod wpływem tego oddechu.
- Skoro jest pani pewna - mówi mężczyzna. - To na razie.
Stella odwraca głowę, żeby zobaczyć, jak się oddala. Ten sam ociężały chód, szeroko
rozstawione stopy, przygarbione masywne barki. Raz się odwraca. Zatrzymuje na chwilę.
Potem idzie dalej. To na razie.
Z łoskotem przejeżdżają jedna za drugą dwie ciężarówki, powietrze wiruje. Stella rusza
nierównym biegiem, poły jej płaszcza powiewają i łopoczą, daleko przed nią majaczą budowle
miasta. W piersi czuje ostry, rwący ból, jakby coś siłą, zębami i pazurami, usiłowało się stamtąd
wyrwać. Potyka się, dłońmi i kolanami ląduje na chodniku; zanim zacznie się podnosić,
spogląda za siebie.
Mężczyzna zniknął. Rozpięty nad rzeką most jest całkowicie pusty.
Z wysiłkiem wstaje. Dłonie umazane ma tłustym brudem.
Ostry lutowy wiatr przykleja jej do twarzy mokre od łez włosy. Rozgląda się, niepewna czego
szuka.
Po drugiej stronie ulicy dostrzega zapalony prostokątny znak taxi. Z uniesioną ręką wbiega
pomiędzy pojazdy. Jakiś samochód hamuje tak gwałtownie, że aż nim zarzuca.
16
- Proszę, zatrzymaj się - mamrocze do siebie, ze wzrokiem wlepionym w zbliżające się światło
- proszę.
Taksówka zwalnia i zatrzymuje się. Stella podbiega do niej, otwiera drzwi i wsiada.
Jake schodzi z tupotem po schodach, kiedy tramwaj pokonuje podwójny zakręt przy wjeździe
do Dystryktu Centralnego. Lubi czuć pod nogami tę raptowną pikującą zmianę kierunku, lubi tę
chwilę, kiedy trzeba zaprzeć się mocno, żeby przeciwstawić się ruchowi w przeciwną stronę.
Zeskakuje na jezdnię, przed nim piętrzy się potężna, asymetryczna, poszarpana sylwetka
banku, przechodzi pod czarnym szkłem budynku, nad nim mruczą puste windy, jeżdżąc w
kółko i nie przewożąc nikogo.
Wspina się stromizną Lan Kwain Fong, lawirując pośród gęstego już o tej porze tłumu. Po obu
stronach brukowanej uliczki ciągną się bary i kluby, wszystkie wypełnione ludźmi z Zachodu,
którzy pracują w kancelariach prawniczych, redakcjach gazet, szkołach, radiostacjach,
działach informatyki wyspy Hongkong i każdego wieczoru wracają promem do swoich
mieszkań na wyspie Lamma czy Landao, zatrzymawszy się najpierw tutaj, żeby wlać w siebie
trochę alkoholu i spotkać się z przyjaciółmi. Jake raczej tu nie przychodzi, ale Mel i jej
towarzystwo lubią to miejsce.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin