Glen C.Cook - 04 - Ogien W Jego Dloniach.pdf

(1404 KB) Pobierz
The Fire in His Hands
Przekład
Jan Karłowski
Tom
4
cyklu „Imperium grozy”
redakcja:
Wujo Przem
2016)
Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce,
której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że
podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź
nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest
Twoją winą.
1
R
OZDZIAŁ
1
Narodziny mesjasza
Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się między
wzgórza. Znudzone wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując
kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej karawany składała się z
dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi.
Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą
przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli.
Obserwowało ich dziewięć par oczu.
Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf
Dhulquarneni i relikty epoki imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za
towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza.
Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował
rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak,
Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną trasą.
Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą.
Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od
upału, słońce całą mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień
najgorętszego lata, jakie pamiętano.
Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu.
Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale.
Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu.
Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje.
Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy
dotąd słońce nie było tak palące, a oazy tak suche.
W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować
karawany z solą. Starożytne prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi
praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których usprawiedliwiał fakt, że kradli
w imię króla.
Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby
pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al Nakir.
A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym palenisku.
Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał.
Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy hieny
szarpały ciała jego krewnych i wadziły się o smaczniejsze kąski.
Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo
kiepskim stanie. Przy każdym ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami
2
wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko uporczywie brnął w
stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów.
Co chwila tracił przytomność.
Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń
charakterystyczna dla lisa. Ból łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały
go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z jego ust wydobył się żałosny
pisk.
– Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to.
W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwykle
starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś
ciemna, aromatyczna ciecz.
Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu.
Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i
przeznaczeniu, jakie staje przed synami Hammad al Nakir.
Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na moment
litaniami dżihad. Czasami, w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego
konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w
ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Pomniejsze
Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te
należy zmusić, by ugięły swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg,
wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga
niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy.
Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir,
którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie.
* * *
Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem,
którego władza objęła cały zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często
pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o własnej
korzyści.
A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę
Imperium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości
gładzili wszystkie władające Mocą kobiety.
Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena.
Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do
Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A
potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty.
Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie
Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani
3
także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze Imperium wierni i zaprawieni w bojach.
Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody.
Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą,
kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a kraina
zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie królów – obróceni w
drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o
błotniste dziury nazywane oazami.
Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego
przynajmniej suwerena na terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często
zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona zaczęły wznosić niewielkie
osady i odnawiać stare świątynie.
Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie
przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię
i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia zlituje się i
przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z
życiem.
Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i
mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak
pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz bardziej od
kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować
dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko
na delikatnych szalach śmierci.
* * *
Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku.
Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez
władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów. Narastał chaos, w miarę jak
zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych
napaści i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym
w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, całkowicie wymykający się spod kontroli,
wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie czaiło się w każdym
cieniu.
Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru.
A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się
jednocześnie jego przekleństwem i uświęceniem.
Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt
lat w kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego
Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin