Thomas Berger - Czyli nigdzie.pdf

(660 KB) Pobierz
Thomas Berger urodził się w 1924 roku i uważany jest za
„najdowcipniejszego i najbardziej eleganckiego” pisarza amerykańskiego.
Jego najgłośniejsze powieści to: Mały wielki człowiek oraz tetralogia, której bohaterem
jest Carlo Reinhar —jeden z najgłośniejszych cykli o antybohaterze bezbronnym wobec
zła i agresywności współczesnego świata.
Rzadko który pisarz jest ceniony jednocześnie przez krytyków literackich i przez
czytelników. Tym pisarzem jest Thomas Berger.
Czym Mały wielki człowiek był wobec westernu, tym jest Czyli nigdzie wobec
klasycznego dreszczowca szpiegowskiego.
Russel Wren jest wielce obiecującym samo-zwańczym dramaturgiem
(gdyby tylko potrafił skończyć ten kłopotliwy trzeci akt!), jak również detektywem.
Lecz życie Wrena zupełnie nie przygotowało go na absurdalny horror, który go czeka:
zostanie zwerbowany przez Firmę… Jego misja? Zebrać informacje na temat Frontu
Wyzwolenia Sebastianu, ugrupowania
terrorystycznego z San Sebastian.
Ze swymi satyrycznymi docinkami pod adresem współczesnej
obyczajowości i burleskową fabułą (wymarzone role dla braci Mara), Czyli nigdzie to ni
mniej, ni więcej tylko klasyczny Berger.
Thomas Berger
CZYLI NIGDZIE
TlumaczyJ Tomasz Bieroń
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
Tytuł oryginału NOWHERE
Copyright © 1985 by Thomas Berger
Copyright © 1995 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-
Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Adela Skrentni
Wydanie I ISBN 83-86530-29-4
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751
Dla Guy Davenporta
Jestem Russel Wren. Od urodzenia. Od pewnego czasu jestem też
prywatnym detektywem. Ostatnio dostaję coraz mniej rozwodów. W
kręgach społecznych, które stać na wynajęcie małżeńskiego szpicla, zrobiły swoje
rozmaite trendy przyzwalające na nowatorskie zachowania seksualne: cudzołóstwo stało
się zbyt trywialne i pospolite, by się nań powoływać w rozprawach sądowych, a ja mam
swoje zasady i nekrofilii podglądać nie będę (nad urolagnią również bym się mocno
zastanawiał).
Jednakże, na moje szczęście (choć bez wątpienia ku ubolewaniu
maluczkich — co jeszcze raz dowodzi naturalnej sprzeczności interesów w
funkcjonowaniu tego świata), z upływem lat znacznie nasiliły się przypadki kradzieży w
placówkach handlowych, także ze strony
pracowników. W handlu detalicznym do rzadkości należał sklep, któremu nie zagrażało
ogołocenie, i to do cna, wspólnymi siłami klientów i ekspedientów, którym towar lepił się
do ręki.
Pozując na aroganckiego pijaczka, który to gatunek grasuje po Nowym Jorku zupełnie
bezkarnie, podobnie jak toczący pianę obłąkaniec pośród Beduinów, walnąłem się na
podłogę w kącie delikatesów Bena Roth-mana i przez sześć godzin, podglądając przez
dziurę w moim zdezelowanym kapeluszu (pod którym udawałem, że chrapię), widziałem,
jak jeden spośród pracowników w białych kitlach uparcie wystukuje: TRANSAKCJA
ANULOWANA, jednocześnie wymieniając artykuły żywnościowe na
pieniądze.
— Taki bykowaty gość? — spytał Ben, wysłuchawszy mego raportu. —
Piaskowe włosy? Wąsacz? Mój rodzony syn! Nie ma problema. Inaczej bym mu musiał
podnieść pensję.
Zaobserwowałem także mnóstwo przypadków kradzieży przez klientów.
Rothman, podobnie jak większość białych kupców, ignorował wszelką grabież w
wykonaniu osób o smagłej cerze (podejrzewam, że niejeden opalony przedstawiciel rasy
kaukaskiej skorzystał z okazji), lecz i białych złodziei (płci obojga) była mnogość,
wszyscy wcale porządnie ubrani.
Za pomocą z góry ustalonego sygnału wskazałem sprawców Rothmanowi, który stał na
swym posterunku za ladą stoiska mięsnego. Nie zareagował, lecz po zamknięciu sklepu
powiedział mi, że wszyscy są jego regularnymi klientami i w większości uprawiają wolne
zawody; znalazł się między nimi na przykład prywatny oftalmolog Rothmana.
Ponieważ moje starania nie przyniosły żadnych wymiernych efektów, obawiałem się, że
Ben może się wykręcać od obowiązku zapłaty, lecz byłem w błędzie. Zaproponował
bowiem, abym skasował równowartość należności, po cenach detalicznych, w towarach z
jego półek — chyłkiem.
— Nie chce pan chyba powiedzieć, że mam kraść? — spytałem.
— Zrób mi pan tę przysługę — powiedział Rothman. — Doliczę to sobie do strat przy
ubezpieczeniu.
Jednocześnie przerobiliśmy cały repertuar manhat-tańskiego języka znaków —
zmarszczenie brwi i zrezygnowane wzruszenie ramion — po czym ze stoickim spokojem
zacząłem napełniać sobie kieszenie puszkami pasztetu z indyka, słoikami orzeszków
pistacjowych
i mrożonym jogurtem „Dobry Humor”. W tej ostatniej pozycji zagustowałem pod
wpływem mojej byłej sekretarki i przejściowo
współlokatorki, Peggy Tumulty, która przez tydzień wspólnego życia karmiła się prawie
wyłącznie tym specyfikiem, poprzedzonym bądź to zupą jajeczną wyprodukowaną
metodą taśmową w chińskiej knajpce na wynos, bądź to paczkowanymi smażonymi
skórkami boczku. Spłukiwała to wszystko niskokalory-czną colą pozbawioną cukru,
kofeiny i smaku: przekonujące reklamy telewizyjne czasowo odebrały podniebieniu Peggy
apetyt na jakiekolwiek inne płyny.
Nasz związek dobiegł swego naturalnego kresu mniej więcej w momencie, gdy na
horyzoncie wspólnego życia pojawiło się nowe hobby
gastronomiczne Peggy. Miałem przyjaciółki i przed nią, i po niej, lecz z natury jestem
samotnikiem, z czego zresztą słynę. Nie zgodziłem sobie nikogo w miejsce Peggy.
Wymagały tego nie tylko względy
oszczędnościowe (Rothmanów latoś nie obrodziło), lecz i elementarne zasady dobrego
smaku. Trzeba mi bowiem wyznać, że w okresie, o którym piszę, mieszkałem w moim
nowym biurze. Mógłbym to określić dosadniej, zważywszy na rozmiary przybytku: jeden
pokój.
Moje poprzednie apartamenta mieściły się w budynku, który został
zburzony dwa lata wcześniej i zastąpiony automatycznym garażem (który, nawiasem
mówiąc, był również przeznaczony do rozbiórki. Gdy ostatni raz tamtędy przechodziłem,
szyld kazał przechodniom wyczekiwać nowej siedziby jakiejś instytucji stanowej, której
celem było wyplenienie z życia społecznego zawiści, w związku z czym oferowała
darmowe leczenie psychiatryczne każdemu obywatelowi, który jeszcze nie dorobił się
miliona dolarów).
Moje nowe biuro, połączone z tymczasowym miejscem zamieszkania, znajdowało się
niedaleko starego: jak wszystkie dzikie zwierzęta (a także większość ludzi,
którzy się sprzedają, by zarobić na życie), jestem niewidzialnymi sznurkami przywiązany
do mego terytorium. O ile powodem nie jest tu po prostu brak ciekawości świata, można
powiedzieć, że jestem człowiekiem zakorzenionym. Tak czy inaczej, jestem do tego
rewiru biologicznie przystosowany. Jego wyziewy nie drażnią mych nozdrzy (podczas gdy
na plaży — kicham); nawet tutejsi wykolejeńcy mają swój udział w
podtrzymywaniu mojej równowagi duchowej i jeżeli któregoś brakuje, zaczynają dręczyć
mnie wątpliwości, czy nawet Bóg jest na swoim miejscu.
Wróćmy do naszego czerwcowego wieczoru. Nim ja tutaj nastałem,
Rothman (tak mi powiedział) miał czynne całą noc. Kiedy zamieszkałem w okolicy w
połowie lat siedemdziesiątych, zaczął zamykać interes o północy. Z każdym rokiem czas
otwarcia delikatesów skracał się o godzinę. Osoby, które teraz znajdują się w wieku
szczenięcym, w kwiecie wieku zjedzą tu być może tylko śniadanie.
Posuwałem się Dwudziestą Trzecią Ulicą w przebraniu pijaczka. Skutkiem
czego nikt mnie nie zaczepiał. Że nie istnieje skuteczna forma obrony przeciwko wykole-
jeńcowi, jest niezbywalną prawdą życia miejskiego.
Jednakże gdy mijałem pocztę, pozdrowiło mnie kilka postaci, które umościły sobie
gniazdka we wnękach drzwi frontowych. (Rozwiązanie elewacji poczty jest przykładem
jasnowidzenia, z jakim architekci czasów wielkiego kryzysu przewidzieli potrzeby
przyszłych pokoleń.) Nie umiem wyjaśnić, dlaczego czułem się zobowiązany
odpowiedzieć, no chyba że pragnąłem poddać moje przebranie sprawdzianowi ze strony
zawodowców.
— Kupisz moje prawa obywatelskie za pintę piweń-ka?
Pytanie to postawił człowiek, którego twarzy nie potrafiłem rozpoznać, zważywszy na
cień zaległy we wnęce, bokobrody i czapkę z pończochy, którą naj-8
wyraźniej naciągnął aż po obojczyki. Potem zdałem sobie sprawę, że nie ma na sobie
żadnej czapki: to, co wziąłem za szorstką materię, było w istocie jego twarzą.
Przejrzał mnie. Nie widziałem innego sposobu na naprawienie sytuacji, jak tylko za
pomocą oficjalnego środka płatniczego (ostatnie zdanie zawiera dosłowny cytat z
wypowiedzi tego człowieka). Wyświechtane zwroty z jakiegoś powodu nabierają dla mnie
blasku, jeśli wypowie je nędzarz.
Skręciłem w dolną Lexington. Opodal znajdowało się moje biuro, na pierwszym piętrze,
nad zakładem, który co kilka tygodni od mojego wprowadzenia się zmieniał właściciela i
charakter, od tabaki, przez stoisko z szaszłykami, po dom księgarski z obscenicznymi
wydawnictwami.
Wszystkie te przedsięwzięcia dość szybko upadły, a niebawem zjawiło się
dwóch bliźniaków o nie zidentyfikowanych akcentach, którzy otworzyli restaurację o
nazwie, sic, „La Table Francais”. Już podczas mojej pierwszej wizyty na obiedzie
odkryłem jednak, że ich pate z zająca zawiera solidną domieszkę innych gatunków
zwierząt, a poularde a la reine en croute przypomina raczej hot-doga z kurczakiem z
rosołu (mieli też czelność podać „pulardę” na talerzu z blachy aluminiowej, na którym się
piekła). Danie wyceniono na 39,95 $, a zęby mojego widelca
powleczone były jajeczną błoną — którą wezwany do reklamacji kelner radośnie zdrapał
kciukiem z żałobą pod paznokciem, po czym wytarł
sztuciec w wyświecone na pośladku spodnie i włożył mi z powrotem do ręki.
Lokal ten odniósł jednak oszałamiający sukces, może dzięki
entuzjastycznym recenzjom wszystkich lokalnych krytyków
gastronomicznych, z których jeden przyznał restauracji najwyższą cenzurkę — pięć
łopatek do naleśników. Widok, jaki ukazał się obecnie moim oczom, a mianowicie
zamożni klienci pokornie czekający na stolik w kolejce sięgającej chodnika, nie był
niczym wyjątkowym.
Pasiasta markiza, która ciągnęła się od wejścia po stojące na krawężniku maszty, dawała
niejaką ochronę przed deszczem, lecz żadnej przed żywiołem ludzkim, który bywał w
okolicy wyjątkowo niszczycielski.
Odkąd dostrzeżono pod pocztą, że się podszywam, i przyszło mi za to zapłacić,
zapomniałem o swym przebraniu, gdy mijałem restaurację w drodze do sąsiednich drzwi
mojego biura. Ostatni klient w kolejce, człowiek szlachetnej postury, ze strzępiastymi
bokobrodami o konsystencji waty, w trwożnym przekonaniu, że zaraz go ugryzę bądź
zwymiotuję mu na buty (nawiasem mówiąc, z bordowej patentowej skóry, ozdobione
mosiężnym konikiem na języku), wręczył mi zmiętoszony banknot jednodolaro-wy.
Wyznaję, że przyjąłem, dotknąłem ronda kapelusza, nazwałem go „szefem”, zatoczyłem
się kilka kroków do mego własnego wejścia i czym prędzej wpadłem do środka.
Wzięty w kleszcze przez lumpenproletariat i bogate klasy dużo pracujące (między jedną a
drugą ekstremą zawiera się społeczność Nowego Jorku) wyszedłem siedemdziesiąt pięć
centów do przodu! Uśmiechałem się na myśl o tym bezprecedensowym zysku człowieka-
z-sza-rego-tłumu-pośrodku, gdy po omacku szedłem przez nie oświetlony korytarz,
cuchnący nieczystościami z rzędu ssaczych (może nawet naczelnych).
Znalazłem potem klucz do wewnętrznych drzwi i otworzyłem je. W
mętnym świetle żarówki najniższej mocy zacząłem wchodzić na schody, z których
obłaziła farba, lecz moje poczucie dobrobytu zdążyło się ulotnić już w momencie, gdy
dotarłem na półpiętro — co świadczy tylko o tym, że było tego dnia wyjątkowo trwałe.
Jednakże, w przeciwieństwie do wielu innych współuczestników
wielkomiejskiej nędzy, nigdy nie postawiłem sobie pytania, co ja właściwie robię w
Nowym Jorku. Bo widzicie, od lat pisałem sztukę, a na całym świecie jest tylko jeden
Broadway. Może to sentymen-10
talne, ale do dziś ściska mnie w gardle, kiedy mam gwiazdy w oczach…
Co za trafna metafora masochizmu! Na górze schodów zostałem brutalnie napadnięty.
Byłoby upokarzające przyznać, że napastnikami okazały się dzieci, bodaj nie starsze niż
osiem, dziewięć lat, gdyby nie fakt, że było ich ze trzy tuziny, a pod względem zajadłości
jeden rekin nie różni się zapewne od pięćdziesięciu piranii. Nic nie stoi chyba na
przeszkodzie,
bym dodał, że były to same dziewczynki. Wkrótce miałem się przekonać, że, bez
wątpienia na skutek mojego humanistycznego wykształcenia, nie potrafię się bronić przed
gromadką nieletnich szkrabów płci słabej.
(Incydent mógłby pójść zupełnie innym torem, gdyby mnie napadła zgraja pełnoletnich
drabów płci osiłkowatej!) Osóbki te powtórzyły mi wielekroć, a wulgarność ich języka
wcale nie umniejszała jego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin