Graham Greene - Trzeci człowiek.pdf

(534 KB) Pobierz
Graham Greene
Trzeci człowiek
The bird Man and The Fallen Idol
Przełożyła Jolanta Kozak
Carolowi Reedowi
z podziwem i serdecznością
na pamiątkę wielu wspólnych
wiedeńskich poranków
w Maximie, Casanowie i Orientali
Trzeci człowiek
Wstęp
„Trzeci człowiek” nie został napisany do czytania, lecz do oglądania. Na początku
- całkiem jak w romansie - była kolacja w lokalu, a potem seria kaców, które dopadały
autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Londynie i Santa Monica.
Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w głowach lub notesach pomysły utworów,
które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i
westchnie z żalem: mógł być całkiem niezły - tyle że dawniej, w czasie dziś już
martwym. I ja przed wielu laty zanotowałem na skrzydełku koperty ten oto początkowy
akapit: „Tydzień temu po raz ostatni pożegnałem Harry’ego; jego trumna spoczęła w
skostniałej z zimna lutowej ziemi. Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy tenże Harry
minął mnie na ulicy jak obcy i wmieszał się w tłum zapełniający Strand”. Ani narrator,
ani ja nie śledziliśmy dalszych kroków Harry’ego, toteż gdy sir Alexander Korda poprosił
mnie o nowy scenariusz dla Carola Reeda - następny po naszych „Straconych
złudzeniach” - mogłem mu zaproponować jedynie powyższy akapit. Korda chciał kręcić
film o okupacji Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał jednak nic przeciwko temu,
abym poszedł śladami Harry’ego Lime’a.
Nie umiałbym chyba stworzyć scenariusza bez poprzedzającej go noweli. Nawet
film nie opiera się na samej intrydze, lecz wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju i
atmosfery - a uchwycenie tych cech w płaskim szkicu wydaje się prawie niemożliwe.
Można innymi środkami odtworzyć raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie można
dokonać aktu twórczego w formie scenariusza. Autorowi konieczne jest bowiem
poczucie, że dysponuje znacznymi nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci człowiek”,
jakkolwiek nie napisany z myślą o formie książkowej, zrodził się jako nowela, a dopiero
później poddany został żmudnemu procesowi przenoszenia na język innego gatunku
sztuki.
Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Carolem Reedem, przemierzając co dnia
kilometry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt trzeci nie uczestniczył w naszych
konferencjach; najbardziej owocne jest szczere, nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery
oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego sposobu wypowiedzi niż powieść - dlatego
tak mu trudno akceptować zmiany, konieczne w wersji scenicznej lub filmowej. Ale
„Trzeci człowiek” nigdy nie miał być niczym więcej niż materiałem dla kina. Czytelnik
noweli dostrzeże sporo różnic między wersją książkową a filmową, niech jednak nie
myśli, że zmiany zostały wymuszone na opornym autorze - najczęściej to właśnie sam
autor je proponował. W tym przypadku film jest lepszy od noweli, gdyż to on stanowi
ostateczną wersję opowieści.
Niektóre zmiany wprowadziliśmy z przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych,
choćby takich jak obsadzenie w roli głównej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Joseph
Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia do imienia Rollo. Należało je zmienić na inne,
równie komiczne - zaproponowałem Holley, przypomniawszy sobie zabawną postać
amerykańskiego poety Thomasa Holleya Chiversa. Inny przykład: wydawało się niezbyt
prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł pomylić Amerykanina ze słynnym angielskim
pisarzem, Dexterem (postać ta ma pewne cechy wspólne z dobrotliwym geniuszem, E.M.
Forsterem). A więc wątek „komedii omyłek” należałoby opuścić, nawet gdyby Carol
Reed nie zaoponował (i słusznie) przeciwko naciąganej, wymagającej wielu wyjaśnień
sytuacji, która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już zbyt długi film. I jeszcze jeden
drobiazg: Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponieważ mieliśmy już na planie jedną
postać amerykańskiego łotra - grał go Orson Welles. (To właśnie Welles dopisał do
scenariusza słynną kwestię o szwajcarskich zegarach z kukułką).
Jednym z nielicznych istotnych problemów, o które spieraliśmy się z Carolem
Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczywistość dowiodła tu absolutnej słuszności
Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatunkiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez
happy endu. Reed natomiast twierdził, że proponowane przeze mnie zakończenie -
jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało w nim ani jedno słowo - może wydać się
niemile cyniczne widowni, która w poprzedniej scenie była świadkiem śmierci
Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie przekonał mnie do końca: przypuszczałem, że
niewielu widzów będzie miało dość cierpliwości, aby dosiedzieć do końca długiej
sekwencji oddalania się dziewczyny od grobu; większość - myślałem - wyjdzie z kina
przed napisem „koniec”, przekonana, że film kończy się konwencjonalnie (tak jak ja to
proponowałem) i trwa trochę za długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej reżyserii Reeda,
a poza tym na tym etapie dyskusji nawet Reed nie spodziewał się jeszcze, że dokona
niebawem cudownego odkrycia w osobie grającego na cytrze p. Karasa.
Epizod porwania Anny przez Rosjan (rzecz jak najbardziej możliwa w
okupowanym Wiedniu) wycięty został stosunkowo późno: nie wiązał się należycie z
resztą filmu i wprowadzał akcent propagandowy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie
chodziło nam o budzenie w widzach emocji politycznych, lecz o dostarczenie im
rozrywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu.
Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej bajki. A przecież wątek nielegalnego
handlu penicyliną opiera się na faktach - tym bardziej ponurych, że w niecnym
procederze uczestniczyło wiele osób znacznie bardziej niż Joseph Harbin nieświadomych
i niewinnych. Niedawno w Londynie pewien lekarz wybrał się na nasz film z dwoma
kolegami. Ponieważ sam bawił się doskonale, zdziwiły go ich przygnębione miny, gdy
wychodzili z kina. Okazało się, że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em do Wiednia,
gdzie, jak wielu, handlowali penicyliną. Nigdy nie przyszło im do głowy, jakie mogą być
tego konsekwencje.
***
TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man). Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku.
Scenariusz:
Graham Greene. Zdjęcia: Robert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey. Muzyka: Anton
Karaś.
Wykonawcy: Joseph Cotten (Holly Martins), Trevor Howard (mjr Calloway), Alida Valli
(Anna Schmidt),
Orson Welles (Harry Lime) i inni. London Film. Wielka Brytania.
Filmowa alchemia, która wymyka się logice, przemienia czasem mosiądz w złoto i
sprawia, że
wszystko okazuje się doskonale precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdjęcia, aktorzy,
zaskakujące użycie
muzyki na cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, niezwykła kreacja Orsona Wellesa w
roli Harry’ego
Lime’a - pisze Barry Norman w swej książce „100 najlepszych filmów stulecia”. -
Wpisane w korupcję i
rozpacz powojennego Wiednia, Wellesowskie studium człowieka inteligentnego i
bystrego, który
świadomie wybrał zło, jest, jak sądzę, jego największą kreacją. Ale również wszyscy
związani z tym
filmem byli w szczytowej formie. „Trzeci człowiek” zachowuje wieczną świeżość - to
film, który nie
poddaje się czasowi (tłumaczył Andrzej Kołodyński).
I
I
Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem
sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt tajnej policji: „W normalnych okolicznościach -
wesoły błazen. Za dużo pije, czasem wszczyna awantury. Każdą przechodzącą kobietę
taksuje wzrokiem, nie szczędząc komentarzy; mimo to odnoszę wrażenie, że woli nie
angażować się w romanse. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim darzył Lime’a, mogło
wynikać właśnie z niedojrzałości”.
Zastrzeżenie „w normalnych okolicznościach” było konieczne, gdyż poznałem
Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Lime’a. Był luty; grabarze musieli użyć młotów
pneumatycznych, żeby wedrzeć się w zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmentarza
Centralnego - jakby sama natura wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W końcu
pochowaliśmy go jednak i zarzucili bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w grobie, a
Rollo Martins oddalił się pośpiesznie, jakby siłą powstrzymując długie, pająkowate nogi,
rwące się do biegu; chłopięce łzy spływały po jego trzydziestopięcioletniej twarzy; Rollo
Martins bezgranicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co się później stało, wstrząsnęło
nim bardziej, niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo uznałbyś, że ci się przywidziało;
mną - bo natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne, cóż że niesłuszne, wyjaśnienie).
Szkoda, że Rollo Martins od razu nie powiedział mi prawdy; oszczędziłoby nam to wielu
kłopotów.
Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej smutną historię, musisz przynajmniej
pobieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upiorne miasto Wiedeń, podzielone na sektory
pod nadzorem czterech mocarstw: rosyjski, brytyjski, amerykański i francuski. Granice
sektorów zaznaczone są tylko tablicami. Samo centrum miasta - Innere Stadt - w obrębie
Ringu, z jego ciężką architekturą gmachów publicznych i pomnikami na spiętych w
skoku rumakach, pozostaje pod wspólną kontrolą czterech mocarstw, które co miesiąc
przekazują sobie kolejno władzę - czyli tak zwane „prezydium” - nad eleganckim niegdyś
śródmieściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdyby ci wpadł do głowy idiotyczny
pomysł roztrwonienia austriackich szylingów w nocnym klubie, idąc tam po zmroku
spotkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzynarodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po
jednym z każdego mocarstwa), porozumiewających się (jeśli w ogóle) językiem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin