LOTHAR-GUNTER BUCHHEIM - Okręt.pdf

(1899 KB) Pobierz
LOTHAR-GÜNTHER BUCHHEIM
OKRĘT
Przełożył ADAM KASKA
TYTUŁ ORYGINAŁU NIEMIECKIEGO
DAS BOOT
Choć książka ta jest powieścią, nie jest ona wytworem fantazji. Autor sam przeżył odtworzone w niej
wydarzenia, stanowią one sumę jego doświadczeń, zdobytych na okrętach podwodnych. Mimo to opisy
postaci nie są portretami osób żyjących wtedy czy jeszcze dzisiaj.
Przedstawione w tej książce działania okręt prowadził jesienią i zimą 1941 roku. W tym czasie zarysowały
się zmiany na wszystkich frontach. Pod Moskwą, po raz pierwszy w tej wojnie, oddziały Wehrmachtu zostały
zatrzymane. W północnej Afryce jednostki brytyjskie przeszły do ofensywy. Stany Zjednoczone
przygotowywały dostawy pomocnicze dla Związku Radzieckiego i – bezpośrednio po napadzie japońskim na
Pearl Harbor – stały się również stroną wojującą.
Z czterdziestu tysięcy marynarzy niemieckich okrętów podwodnych w drugiej wojnie światowej trzydzieści
tysięcy nie powróciło.
Lothar-Günther Buchheim
BAR ROYAL
Z kwater oficerskich w hotelu „Majestic” do „Bar Royal” droga prowadzi tuż nad brzegiem; jest to właściwie jeden
rozciągnięty zakręt długości pięciu kilometrów. Księżyc jeszcze nie wzeszedł. Mimo to ulicę widać jako bladą wstęgę.
Dowódca docisnął pedał gazu, jakby brał udział w nocnych wyścigach. Ale nagle musi puścić gaz i nadusić hamulec.
Opony piszczą. Przyhamować, puścić, znowu ostro przyhamować. Stary robi to dobrze i zatrzymuje ciężki wóz bez
szarpnięcia przed dziko miotającym się facetem. Granatowy mundur. Czapka z daszkiem. Co za naszywka na rękawie?
Bosman!
Teraz stoi, gestykulując gwałtownie, obok stożka światła naszych reflektorów. Nie widać jego twarzy. Dowódca chce
znowu powoli ruszyć wozem, ale bosman młóci dłońmi w osłonę chłodnicy i ryczy: – Ty żwawa sarenko! Złamię ci serce
prędko!
Przerwa, potem znowu werbel na chłodnicy i jeszcze raz: – Ty żwawa sarenko! Złamię ci serce prędko!
Dowódca wykrzywia twarz. Zaraz eksploduje. Ale nie, włącza wsteczny bieg. Wóz robi skok, tak że nieomal uderzam
w szybę.
Potem pierwszy bieg. Slalomowy skręt. Wyjące opony. Drugi bieg.
– To był nasz beo-bosman – wyjaśnia mi dowódca. – Schlany jak bela.
Główny mechanik, który siedzi za nami, klnie pod nosem.
Ledwie dowódca porządnie się rozpędził, musi znowu hamować. Ale teraz może zostawić sobie trochę czasu, bowiem
już z daleka rozpoznajemy w świetle reflektorów rozkołysany szereg. Przynajmniej dziesięciu ludzi w poprzek ulicy.
Wszystko marynarze w kulanich.
Gdy podjeżdżamy bliżej, widzę, że wszyscy mają penisy na wierzchu.
Stary trąbi. Szereg dzieli się i przejeżdżamy wśród sikającego szpaleru.
– Nazywają to polewaczką… To wszystko ludzie z naszego okrętu.
Z tyłu mamrocze coś główny mechanik.
– Inni są w burdelu – mówi dowódca. – Tam na pewno teraz duży ruch. Merkel również jutro wychodzi.
Przez dobre tysiąc metrów nie widzimy nikogo. Potem w reflektorach pojawia się wzmocniony patrol żandarmerii.
– Mam nadzieję, że jutro nie będzie nikogo brakowało – dolatuje mnie głos z tyłu. – Kiedy są schlani, łatwo o drakę z
blacharzami.
– Nie rozpoznają własnego dowódcy – burczy Stary pod nosem. – To już szczyt wszystkiego!
Jedzie teraz wolniej.
– Całkiem świeży to ja też nie jestem – mówi, na pół się odwracając. – Trochę za dużo uroczystości jak na jeden
dzień. Najpierw pogrzeb w bazie dziś rano… Ten bosman, którego rąbnęło podczas nalotu na Cháteauneuf. A na
pogrzebie znowu nalot z tym całym bam-bum. To się nie godzi: na pogrzebie! Pelotka strąciła trzy bombowce.
– I co było jeszcze? – pytam.
– Dzisiaj nic więcej. Ale wczorajsze rozstrzelanie jeszcze czuję w żołądku. Dezercja. Jasna sprawa. Motorzysta.
Dziewiętnaście lat. Nie mówmy o tym. A później, po południu, świniobicie w „Majesticu”. Pomyślane zapewne jako
rozrywka. Czernina czy jak się to tam nazywa… Nie smakowało nikomu.
Stary zatrzymuje się przed lokalem, tam gdzie na murze ogrodu wypisano metrowej wielkości literami BAR ROYAL.
Jest to betonowa budowla w kształcie statku między ulicą nadbrzeżną i wychodzącą pod ostrym kątem z sosnowych
lasów boczną drogą. W poprzek budynku sterczy oszklone piętro jak wielki pomost statku.
W „Bar Royal” występuje Monika. Alzatka, której niemczyzna ogranicza się do ułomków żołnierskiego żargonu.
Czarnowłosa, czarnooka, pełna temperamentu kluska z piersiami. Poza nią jako atrakcja służą trzy kelnerki w głęboko
wyciętych bluzkach i trzyosobowa orkiestra: bezbarwni, wystraszeni faceci, z wyjątkiem perkusisty, Mulata, któremu
jego funkcja wyraźnie sprawia przyjemność.
Organizacja Todta zarekwirowała lokal i kazała go wymalować. Teraz jest to mieszanka fin de siecle’u i Domu
Niemieckiej Sztuki. Malowidło ścienne nad podium dla orkiestry przedstawia pięć zmysłów albo gracje. Pięć gracji – trzy
gracje? Dowódca flotylli odebrał zakład organizacji Todta, motywując to w tym stylu: „Żołnierze okrętów podwodnych
potrzebują odprężenia… Oficerowie okrętów podwodnych nie mogą ciągle siedzieć w burdelu… Powinniśmy stworzyć
wznioślejszą atmosferę dla naszych ludzi!”
„Wznioślejszą atmosfera” składa się z postrzępionych dywanów, wytartych skórzanych foteli, wylakierowanych na
biało drewnianych sztachetek ze sztuczną winoroślą á la Rüdesheim na ścianach, czerwonych abażurów na kinkietach i
spłowiałych zasłon z czerwonego aksamitu na oknach.
Dowódca najpierw rozgląda się z krzywym uśmiechem, potem obrzuca towarzystwo spojrzeniem kaznodziei,
przyciskając podbródek do szyi i marszcząc czoło. Wreszcie powoli przysuwa sobie fotel, ciężko opada na niego i
wyciąga nogi. Kelnerka Clementine natychmiast przydreptuje, trzęsąc piersiami, a Stary zamawia piwo dla wszystkich.
Jeszcze nie dostaliśmy piwa, gdy drzwi otwierają się z hukiem i wchodzi grupa pięciu mężczyzn, sami kapitanowie,
według pasków na rękawach, a z tyłu jeszcze trzech poruczników i jeden podporucznik. Trzej spośród kapitanów mają
białe czapki: dowódcy okrętów.
W padającym na nich świetle rozpoznaję Klossmanna. Jest to nieprzyjemny facet o cholerycznym usposobieniu, krępy,
jasnowłosy, który niedawno chwalił się tym, że podczas swego ostatniego patrolu, wykonując atak artyleryjski na płynący
samotnie statek, najpierw kazał rozbić z karabinów maszynowych łodzie ratunkowe, „ażeby stworzyć jasną sytuację”…
Dwaj następni to Kupsch i Stackmann, nierozłączni, którzy jadąc na urlop nie dotarli poza Paryż i od tej pory gadają
wciąż o przeżyciach burdelowych.
Stary burczy: – Jeśli poczekamy jeszcze z godzinę, będzie tu cała broń podwodna. Już od dawna pytam samego siebie,
dlaczego Anglicy nie przyślą tu komandosów i za jednym zamachem nie zlikwidują tego sklepiku, a na dodatek dowódcy
floty w jego pałacyku w Kernével. Nie rozumiem, dlaczego nie rozpędzą tego wszystkiego… tak blisko wody, a tuż obok
cały ten bajzel w Port Louis. Gdyby mieli ochotę, mogliby nas łapać nawet na lasso. Dzisiejsza noc, na przykład, bardzo
by się do tego nadawała.
Stary nie ma ani wąskiej, rasowej twarzy bohatera okrętów podwodnych z książki z obrazkami, ani żylastej postaci.
Wygląda raczej poczciwie, jak kapitan z Hapagu, i porusza się ociężale.
Grzbiet jego nosa zwęża się w środku, skrzywia w lewo i znowu rozszerza. Jasnoniebieskie oczy są ukryte pod
brwiami ściągniętymi od częstego czujnego wypatrywania. Zwykle tak zaciska powieki, że w cieniu brwi widać tylko
dwie cienkie kreski. W kącikach oczu rozchodzi się promieniście mnóstwo zmarszczek. Dolną wargę ma pełną,
podbródek mocno zarysowany, już wczesnym popołudniem pokryty rudawą szczeciną. Grube mocne linie dodają powagi
twarzy. Kto nie zna jego wieku, bierze go za czterdziestolatka, chociaż jest o dziesięć lat młodszy. W porównaniu z
przeciętnym wiekiem dowódców trzydziestolatek istotnie jest już starym człowiekiem.
Dowódca nie lubi wielkich słów. W jego dziennikach bojowych akcje wyglądają jak zabawy dziecięce. Z trudem
można z niego coś wyciągnąć. Zazwyczaj porozumiewamy się fragmentarycznie i ogródkowo: krążenie koło punktów
styku. Tylko nie nazywać rzeczy po imieniu. Lekka domieszka ironii, lekkie zaokrąglenie warg wystarczą, a ja rozumiem,
co Stary naprawdę myśli. Kiedy wychwala dowódcę floty i przy tym omija mnie wzrokiem, wiem, co to ma znaczyć.
Nasza ostatnia noc na lądzie. A pod czczą gadaniną zawsze przenikliwy strach: Pójdzie dobrze… uda się nam?
By się uspokoić, wmawiam sobie: Stary – pierwszorzędny facet. Nic nim nie wstrząśnie. To nie zupak. I nie jakiś
zaślepiony awanturnik. Godny zaufania. Pływał już na statkach żaglowych. Pięści jak stworzone, by obezwładniać
szarpiące się płótno i manewrować ciężkimi linami. Zawsze miał sukcesy. Dwieście tysięcy ton – cały port pełen
statków. Zawsze wychodził cało z najgorszych tarapatów.
Będzie mi potrzebny sweter, jeśli pójdziemy na północ. Simone nie powinna przychodzić do portu. Są tylko przykrości.
Te kundle z SD stale na nas czatują. Zazdrosne świnie. Ochotniczy korpus Dönitza… Tu nie mają dostępu.
Nie mam pojęcia, dokąd właściwie pójdziemy. Pewnie środkowy Atlantyk. Mało okrętów na morzu. Całkiem kiepski
miesiąc. Wzmocniona obrona. Tomki nauczyli się wielu rzeczy. Szczęście się odwróciło. Konwoje są doskonale
zabezpieczone. Prien, Schepke, Kretschmer, Endrass – wszyscy skończyli się na konwojach. Wszyscy poszli na dno z
wyjątkiem Kretschmera. I wszystkich trafiło prawie w tym samym czasie – w marcu. Schepkego szczególnie paskudnie.
Zaklinował się między studzienką peryskopu a osłoną pomostu, gdy niszczyciel taranował jego zbombardowaną łajbę.
Asy! Wielu już nie ma. Endrass załamał się nerwowo. Ale Stary ciągle jest nie tknięty: spokojny fachowiec. Introwertyk.
Nie wykańcza się piciem. Naprawdę nie widać w nim śladu napięcia, gdy tak sobie siedzi i duma.
Muszę wyjść. W toalecie słyszę dwóch oficerów wachtowych, którzy stoją obok mnie przy zażółconej kaflowej
ścianie:
– …muszę sobie jeszcze podupczyć.
– Tylko nie wsadź obok. Jesteś zalany jak haubica nadbrzeżna!
Gdy pierwszy wychodzi, drugi ryczy za nim: – Wetknij jej serdeczne pozdrowienia ode mnie!
Ludzie z okrętu Merkela. Pijani. Inaczej nie bluzgaliby w tej tonacji.
Wracam do stołu. Nasz mechanik, wyciągając ramię, wyławia swą szklankę. Całkiem inny człowiek niż nasz Stary.
Wygląda jak Hiszpan ze swymi czarnymi oczami i czarnym śladem zarostu – zupełnie jak z obrazu El Greca. Nerwowy.
Zna jednak swój kramik od a do z. Dwadzieścia siedem lat. Prawa ręka dowódcy. Zawsze pływał ze Starym. Obaj
rozumieją się bez słów.
– Gdzie siedzi nasz drugi owu? – chce wiedzieć Stary.
– Na pokładzie. Ma jeszcze wachtę, ale prawdopodobnie przyjdzie!
– No tak, ktoś musi wykonywać robotę – powiada Stary. – A pierwszy?
– W burdelu! – plotkuje mechanik.
– On i burdel? Można się uśmiać! – mówi Stary. – Prawdopodobnie pisze testament. On przecież ma zawsze
wszystko w porządku.
O asystenta, który należy do NSDAP, a po rejsie ma zastąpić naszego głównego mechanika, Stary nie pyta w ogóle.
Będzie nas więc sześciu w mesie oficerskiej; dużo ludzi na taką małą ciupkę.
– Gdzie podziewa się Thomsen? – pyta czif. – Nie może nas przecież wystawić do wiatru!
Philipp Thomsen, dowódca UF i od niedawna kawaler Krzyża Rycerskiego, składał sprawozdanie po południu.
Zagłębiony w skórzanym fotelu, oparty na łokciach, dłonie w modlitewnym geście, spojrzenie nad dłońmi, utkwione w
przeciwległej ścianie: – …potem obrzucali nas przez trzy kwadranse bombami głębinowymi. Natychmiast po detonacji
dostaliśmy na głębokości prawie sześćdziesięciu metrów sześć do ośmiu bomb, dość blisko okrętu. Płaskie nastawienie.
Jedna była wycelowana szczególnie dobrze, wybuchła mniej więcej na wysokości działa i siedemdziesiąt metrów z boku.
Trudno powiedzieć dokładnie. Inne bomby trafiły osiemset do tysiąca metrów z boku. Potem, po jakiejś godzinie, znowu
poszła seria. To było w nocy, między dwudziestą trzecią trzydzieści a pierwszą. Najpierw pozostaliśmy w zanurzeniu, a
potem ruszyliśmy wolniutko, na coraz mniejszej głębokości. Wynurzyliśmy się i poszliśmy za konwojem. Następnego
ranka jeden niszczyciel zrobił wypad w naszym kierunku. Stan morza trzy i trochę wiatru, od czasu do czasu deszcz.
Dość pochmurno. Doskonałe warunki do ataków nawodnych. Zeszliśmy pod powierzchnię i przygotowaliśmy się. Strzał.
Pudło. Potem jeszcze raz. Niszczyciel szedł wolno naprzód. Próbowaliśmy strzelać z wyrzutni rufowej. I wtedy
chwyciło. Później szliśmy za konwojem, aż dostaliśmy rozkaz zmiany kursu. Zetschke meldował drugi konwój.
Utrzymywaliśmy kontakt, składając meldunki na bieżąco. Koło osiemnastej podeszliśmy do konwoju. Dobra pogoda, stan
morza od dwóch do trzech. Dość pochmurno. – Tu Thomsen zrobił przerwę. – Bardzo komiczne: wszystkie sukcesy
odnosiliśmy w tych dniach, kiedy właśnie ktoś z załogi obchodził urodziny. Naprawdę niesamowite. Za pierwszym razem
urodziny miał motorzysta. Za drugim – radzik. Samotny frachtowiec przypadł na urodziny kucharza, a niszczyciel – na
mata torpedystów. Zupełne wariactwo!
Okręt Thomsena miał cztery proporczyki na wysuniętym do połowy peryskopie, kiedy dziś rano wchodził do portu na
fali przypływu. Trzy białe – za zatopione statki handlowe i jeden czerwony – za niszczyciela.
Zachrypły głos Thomsena brzmiał jak szczekanie psa nad zapaskudzoną olejem wodą: – Oba silniki stop!
Okręt miał jeszcze w sobie dość rozpędu, by ślizgając się, bezszelestnie dobić do pirsu. Przy tym ukazał się nam od
dziobu: z oleistego sosu śmierdzącej portowej wody wystawał wysoko niby wazon z tkwiącym w nim zbyt ciasno
upchanym bukietem. Mało barw – bukiet nieśmiertelników. Główki kwiatów jak blade plamy między ciemnym mchem.
Plamy po zbliżeniu przekształciły się w blade, wynędzniałe twarze. Podkrążone, wpadnięte oczy. Kredowa skóra.
Niektóre pary oczu błyszczą jak w gorączce. Brudnoszare, pokryte zaschniętą solą skórzane kurtki. Zmierzwione długie
włosy, na których z trudem utrzymują się czapki. Thomsen wyglądał naprawdę na chorego: wychudły jak tyczka
grochowa, policzki zapadnięte. Jego uśmiech – z pewnością pomyślany jako przyjacielski – był jak zamarzły.
– Melduję posłusznie UF po powrocie z rejsu bojowego! – A my na to: – Hura, UF! – Z całych sił.
Od szopy magazynu numer jeden powróciło kraczące echo, a potem jeszcze jedno słabsze – od stoczni Penhoët.
Stary nosi swoją najstarszą marynarkę i demonstruje w ten sposób pogardę dla wyświeżonych i wyprasowanych. Jej
przód od dawna nie jest już granatowy, lecz wypłowiał do szarzyzny, wyblakł od kurzu i plam. Złote dawniej guziki
pokryte są zielonym grynszpanem. Również barwy koszuli nie można określić – jest granatowoszara, przechodząca we
fiolet. Czarno-biało-czerwona wstęga, na której dynda jego Rycerski Krzyż, przekształciła się w skręcony sznurek.
– To już nie jest stary rocznik! – narzeka dowódca, wędrując dociekliwym spojrzeniem po młodych oficerach
pokładowych w środku lokalu. – Teraz przychodzą pistolety… Bojowe typy: mocni w pysku.
Od niedawna w lokalu wyróżniają się dwie grupy: „stare pierniki”, jak się sami nazywają towarzysze Starego, i „młodzi
junacy”, ukształtowani światopoglądowo, z wiarą w führera w oczach, z napiętymi muskułami szczęk, którzy, jak
powiada Stary, przed lustrem ćwiczą przenikliwe spojrzenie i bez trudu ściskają pośladki, tylko dlatego, że jest moda
chodzić z zaciśniętymi półdupkami, sprężynując na piętach, przesuwając środek ciała lekko ku przodowi.
Patrzę na to zgromadzenie młodych bohaterów, jakbym widział ich po raz pierwszy. Zaciśnięte usta z ostrymi
bruzdami przy obu kącikach. Skrzypiące głosy. Nadęci poczuciem przynależności do elity łowcy orderów. Nic innego w
głowie, jak tylko: „Führer patrzy na ciebie. Nasza bandera jest czymś więcej niż śmierć”.
Przed dwoma tygodniami jeden zastrzelił się w „Majesticu”, bo złapał syfilisa. „Padł za naród i ojczyznę” –
poinformowano jego narzeczoną.
Poza grupą starych wojaków i młodym narybkiem istnieje jeszcze samotnik Kügler. Siedzi ze swoim pierwszym
oficerem przy drzwiach do klozetu. Kügler z dębowymi liśćmi, które zapewniają dystans wobec obu stron. Kügler,
szlachetny rycerz głębiny, Parsival i Prometeusz, nieugięcie wierzący w ostateczne zwycięstwo. Stalowe spojrzenie,
dumna postawa. Ani grama tłuszczu za dużo – doskonała, nieskazitelna rasa panów. Kügler zatyka sobie uszy
wskazującymi palcami, kiedy nie chce słuchać świństw albo docinków wątpiących cyników.
Lekarz flotylli rezyduje przy stole obok. Również on zajmuje szczególną pozycję. Jego mózg zgromadził kolekcję
najbardziej tłustych kawałów. Z tego powodu nazywają go krótko i zwięźle „starą świnią”. Lekarz flotylli uważa, że
dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć lat tysiącletniej Rzeszy już minęło, i oznajmia o tym otwarcie, kiedy uważa za stosowne
albo kiedy jest pijany.
Ma dopiero trzydzieści lat, jednak cieszy się u nas powszechnym szacunkiem: w swoim trzecim rejsie bojowym objął
dowództwo i doprowadził okręt z powrotem do bazy, gdy po koncentrycznym ataku dwóch samolotów poległ dowódca, a
obaj oficerowie pokładowi leżeli ciężko ranni na kojach.
– Tu był pewnie jakiś exitus? Czy to stypa? – ryczy teraz. – Gdzie my właściwie jesteśmy?
– Jest przecież dosyć hałasu! – mruczy Stary i ostrożnie łyka piwo.
Monika musiała zrozumieć lekarza flotylli. Swe jaskrawo uszminkowane usta zbliża do mikrofonu tak, jakby go chciała
oblizać, lewą ręką wymachuje pękiem fioletowych strusich piór i wydziera się zachrypłym głosem:
J’attendrai le jour et la nuit!
Perkusista na srebrzyście opancerzonym bębnie wybija do tego takt.
Pisk, szloch, jęki: Monika dramatyzuje song skrętami ciała, wypinaniem i chowaniem swej obfitej, błękitnawo
połyskującej piersi, energiczną pracą tyłka i mnóstwem szmirowatych zagrywek z pióropuszem. Trzyma go jak indiańską
ozdobę z tyłu głowy i otwartą ręką kilkakrotnie szybko uderza się po ustach. Potem przeciąga pióropusz między nogami –
…le
jour et la nuit –
i wywraca oczy. Pieszczotliwe gładzenie pióropusza, drgawki bioder naprzeciw pióropusza, znowu
podciągnięcie go w górę, kołysanie biodrami… teraz, składając usta w ryjek, dmucha na pióra…
Nagle mruga okiem, patrząc w kierunku drzwi. Aha, dowódca flotylli ze swoim adiutantem! Ten wysoki stojak,
zakończony twarzyczką gimnazisty, nie jest wart więcej niż przelotne mrugnięcie okiem. Dowódca flotylli nie pozwala
sobie nawet na porozumiewawczy uśmiech, za to rzuca dokoła spłoszone spojrzenie, jakby już szukał drugiego wyjścia,
aby niepostrzeżenie znowu się oddalić.
– Oho, cóż za dostojny gość zjawił się wśród podrzędnego ludu! – ryczy Trumann, szczególnie trudny typ starej
gwardii, wśród łkań Moniki:…car
Voiseau qui s’enfuit…
Teraz, zataczając się, idzie ku fotelowi dowódcy flotylli: – No,
stary bojowniku… mamy wyskok na front, co? Chodź, tu jest fajne miejsce… Miejsce dla orkiestry… cały krajobraz od
dołu… Co, nie chcesz? Też dobrze!… Każdemu wedle potrzeb… i jak tylko może!
Trumann jak zwykle jest pijany w sztok. Jego czarne, zjeżone włosy są obsypane popiołem z papierosów. Kilka
niedopałków wplątało mu się w gęstą czuprynę. Jeden jeszcze dymi. Trumann może w każdej chwili stanąć w
płomieniach. Krzyż Rycerski nosi z tyłu: „Kiloński kołnierz… żelazny kiloński kołnierz” – mówi o tej ozdobie.
Okręt Trumanna nazywany jest „okrętem ognia huraganowego”. Od piątego rejsu prześladuje go legendarny pech:
nigdy nie był na morzu dłużej niż tydzień. „Pełzanie do bazy na kolanach i brodawkach piersi” – jak to Trumann określa –
stało się dla niego chlebem powszednim. Zawsze łapią go już na podejściu do rejonu operacyjnego; bombardują go
lotnicy, obrzucają bombami głębinowymi. Były stale awarie, połamane rury wydechowe, zerwane zawory, ale już żadnej
szansy na sukces dla Trumanna i jego załogi. Każdy we flotylli dziwi się w duchu, jak Trumann i jego ludzie wytrzymują
te ciągłe kopniaki losu przy całkowitym braku powodzenia.
Akordeonista wytrzeszcza oczy nad rozciągniętym miechem, jakby miał jasnowidzenie. Mulat wystaje tylko do
trzeciego guzika koszuli za księżycem swego wielkiego bębna; musi być karzełkiem albo stołek ma za niski. Monika
zaokrągla usta jak karp i jęczy do mikrofonu: –
In my solitude… –
Przy tym pochyla się tak bardzo ku Trumannowi, że
ten nagle wrzeszczy: – Ratunku! Trucizna! – i opada bezwładnie. Monika urywa. Trumann wiosłuje ramionami, potem
dźwiga się znowu do połowy i ryczy: – Prawdziwy miotacz ognia… musiała zeżreć cały warkocz czosnku. Boże, o
Boże!
Zjawia się główny mechanik Trumanna: August Mayerhofer. Od czasu, gdy nosi na kurtce Niemiecki Krzyż,
nazywają go „August z sadzonym jajkiem”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin