A.E. Van Vogt - Księga Ptaha.pdf

(1012 KB) Pobierz
A.E. VAN VOGT
B
OOK OF
P
TATH
P
RZEŁOŻYŁ
: J
AN
K
ABAT
REDAKCJA
: W
UJO
P
RZEM
(2013)
1
1.
Powrót Ptaha
Był Ptahem. Nie oznaczało to, że myślał tylko o swoim imieniu. Stanowiło po prostu
nieodłączną część jego istoty – jak ciało, ręce i nogi, jak ziemia, po której stąpał. Nie,
nieprawda. Ta ziemia nie należała do niego. Istniał oczywiście pewien związek, ale nieco
zagadkowy. Był Ptahem i stąpał po ziemi, zmierzając po długiej nieobecności do Ptah,
powracając do miasta Ptah, stolicy imperium Gonwonlane.
Wszystko to wydawało się w miarę jasne i możliwe do zaakceptowania bez głębszej myśli
– i ważne. Czuł, że kryje się za tym jakiś przymus, przyspieszył więc kroku, by się przekonać,
czy następne zakole rzeki pozwoli mu ruszyć na zachód.
Na zachodzie zaś rozciągała się szeroka połać trawy, drzew i skąpanych w niebieskiej
mgiełce wzgórz; gdzieś za nimi krył się cel jego wędrówki. Spojrzał poirytowany na rzekę,
która zagradzała mu drogę. Wiła się bezustannie i zawracała nurt, musiał więc co jakiś czas
podążać z powrotem własnymi śladami. Z początku nie miało to znaczenia, ale teraz było
inaczej. Całym sercem, całą mocą zamglonej świadomości pragnął ruszyć czym prędzej ku
zachodnim wzgórzom, śmiejąc się i krzycząc z radości – jakby w oczekiwaniu tego, co za
nimi znajdzie.
A przecież nie bardzo wiedział, co znajdzie. Był Ptahem, wracał do swojego ludu. Jaki on
był? Jak wyglądało Gonwonlane? Nie mógł sobie przypomnieć. Szukał z wysiłkiem
odpowiedzi, które zdawały się przebłyskiwać gdzieś poza granicami jego świadomości.
Wiedział tylko tyle, że musi przejść rzekę. Dwukrotnie wchodził na płyciznę, tuż przy
samym brzegu, i za każdym razem cofał się, przepełniony nagłym poczuciem wyobcowania.
Po raz pierwszy od chwili, gdy wynurzył się z ciemności, doznał bólu świadomej, celowej
myśli. Zdumiony, obrócił wzrok ku wzgórzom, które przycupnęły na horyzoncie – na
południu, wschodzie i północy. Wyglądały tak jak te na zachodzie, zjedna zasadniczą różnicą:
nie budziły jego zainteresowania.
Znów objął spojrzeniem zachodnie wzgórza. Musiał tam dotrzeć, bez względu na rzekę.
Nic nie mogło go powstrzymać. Ów zamiar był niczym wiatr, niczym szalejąca w nim burza.
Za rzeką czekał świat pełen chwały. Wszedł do wody, cofnął się na moment, po czym
wtargnął w ciemny, wirujący nurt. Rzeka szarpała go; zdawało się, że jest żywą istotą, jak on
sam. Ona też podążała lądem, a mimo to stanowiła odrębny byt
Tok jego myśli urwał się nagle, gdy Ptah wpadł w głęboką dziurę. Woda burzyła się
gniewnie wokół jego brody, miała mdły smak i była ciepła. Poczuł w piersi ukłucie
straszliwego bólu. Walczył, chłoszcząc rękami rzekę, by wydostać się na wyższy grunt Stał
teraz zanurzony do piersi i spoglądał gniewnie na wodę, która go zaatakowała. Nie odczuwał
strachu, a jedynie niechęć i przekonanie, że został potraktowany nieuczciwie. Chciał dotrzeć
do wzgórz, a rzeka próbowała go powstrzymać. Ale nie zamierzał ustąpić, nawet jeśli
oznaczało to cierpienie; pogodził się z tym. Ruszył przed siebie.
Tym razem zignorował ból w piersi i brnął śmiało dalej przez wodnistą ciemność, która
otaczała go ze wszystkich stron. W końcu, jakby uświadamiając sobie porażkę, ból ustąpił.
2
Rzeka wciąż napierała na Ptaha, ciągnęła za nogi, by pozbawić go oparcia w miękkim,
błotnistym dnie, ale ilekroć wynurzał głowę, widział, że posuwa się naprzód.
Gdy wkroczył wreszcie na płyciznę, znów poczuł ten straszny ucisk w piersi Z ust
tryskały mu strumyczki wody. Kaszlał i krztusił się, łzy zamgliły mu wzrok; leżał przez
chwilę na trawiastym brzegu, zwinięty w kłębek. Gdy paroksyzm bólu przeminął, dźwignął
się na nogi, a potem stał długą chwilę, wpatrując się w mroczny, rozpędzony nurt. Kiedy się
odwrócił, był zupełnie pewny jednej rzeczy: nie lubił wody.
Droga, do której dotarł, zadziwiła go. Ciągnęła się niemal prostą linią ku zachodniemu
horyzontowi; ten zupełny brak zakrętów nadawał jej specyficzny charakter. Nie ulegało
wątpliwości, że podobnie jak on, miała jakiś cel, lecz tak naprawdę wiodła donikąd. Starał się
myśleć o niej jak o rzece, która nie płynie, lecz nie doznawał przy tym poprzedniego poczucia
obcości i niechęci; gdy na nią wkroczył, nie zanurzył się w niej jak w wodzie.
Z zadumy wyrwał go jakiś dźwięk. Dochodził od północy, gdzie też widać było drogę,
wypełzającą zza porośniętego drzewami wzgórza. Z początku nic nie dostrzegł, lecz po chwili
pojawiła się jakaś istota, częściowo przynajmniej podobna do niego. Miała ręce, nogi, korpus
i głowę, niemal identyczne jak on. Twarz istoty była biała, ale reszta ciemna. Na tym wszakże
kończyło się podobieństwo. Pod dziwaczną postacią znajdowało się drewniane urządzenie na
kołach; a przed tym wszystkim – jakieś lśniące, szkarłatne, czteronogie stworzenie ze
sterczącym na środku głowy rogiem.
Ptah z szeroko otwartymi oczami ruszył wprost na tę bestię, chłonąc wszelkie szczegóły
widzianego obrazu. Usłyszał, że górna część istoty krzyknęła na niego, a po chwili nos
stworzenia z rogiem uderzył go w pierś. Zwierzę przystanęło.
Ptah podniósł się rozgniewany ze żwirowej drogi. Ludzka część istoty wciąż na niego
krzyczała; nie chodziło o to, czy ją rozumiał, czy nie. Rzecz w tym, że stanęła na nogi,
wymachując rękami. Istota nie była przytwierdzona do swojej dolnej części. Podobnie jak on,
była odrębna. Usłyszał jej słowa:
– Co się z tobą dzieje? Dlaczego włazisz wprost na mojego jednorożca? Chory jesteś? I co
to za pomysł, żeby paradować nago? Chcesz, żeby cię zobaczyli żołnierze bogini?
Było w tym wszystkim zbyt wiele piętrzących się słów. Gniew Ptaha ustąpił pod
wpływem ogromnego wysiłku, by poukładać je wszystkie w sensowną całość.
– Dzieje? – powtórzył wreszcie. – Chory?
Mężczyzna przyglądał mu się ciekawie.
– Posłuchaj, jesteś chory – powiedział powoli. – Lepiej właź na wóz i siadaj koło mnie,
zabiorę cię do świątyni w Linn. To tylko pięć kanbów stąd; dadzą ci tam jeść i opatrzą. No
dobrze, zejdę z wozu i pomogę ci. – Gdy koń ruszył, mężczyzna spytał: – Co się stało z
twoim ubraniem?
– Z ubraniem? – powtórzył zaciekawiony Ptah.
– Właśnie. – Mężczyzna wpatrywał się w niego. – Na Zardę z Akkadistranu, chcesz
powiedzieć, że nie zdajesz sobie sprawy ze swojej nagości? Coś mi się zdaje, że masz zanik
pamięci.
Ptah poruszył się niespokojnie. Dosłyszał w głosie tego człowieka ton, który mu się nie
spodobał, jakby sugestię, że z nim, Ptahem, jest coś nie tak. Spojrzał gniewnie i powiedział
3
głośno:
– Nagi! Ubranie!
– Nie gorączkuj się! – Człowiek wydawał się lekko przestraszony. Po chwili dodał
pospiesznie: – Spójrz, ubranie, takie jak to!
Pomacał swój płaszcz i odchylił jego połę. Ptah poczuł, jak powoli opuszcza go złość.
Wpatrywał się w mężczyznę, uświadamiając sobie, że jego rozmówca nie jest wcale ciemny,
że ciemny kolor w jakiś sposób go pokrywa. Chwycił za płaszcz i przyciągnął do siebie, by
dokładniej mu się przyjrzeć. Rozległ się trzask rozdzieranego materiału, a jego kawałek
pozostał w dłoni Ptaha.
– Hej, co u diabła... – wyrwało się mężczyźnie.
Ptah obrócił na niego zdziwione spojrzenie. Uznał, że ta istota, która robi tyle hałasu, nie
chce, by oglądano jej płaszcz. Zniecierpliwiony, zwrócił oderwany kawałek. Ale było to
najwyraźniej za mało. Mężczyzna, mrużąc oczy i wykrzywiając usta, zauważył:
– Rozerwałeś materiał, jakby to był papier. Nie jesteś chory. Jesteś...
Pod wpływem nagłej decyzji stwardniał mu wzrok. Wyrzucił gwałtownym ruchem ręce i
przesunął się ostro w bok. Działał z zaskoczenia, więc nie napotkał żadnego oporu i po chwili
było już po wszystkim. Ptah rąbnął o ziemię, zbyt rozgniewany, by odczuwać ból. Zerwał się
z jękiem na równe nogi i zobaczył, że wóz oddala się drogą na zachód. Jednorożec galopował,
sadząc wielkimi krokami. Mężczyzna stał wyprostowany na koźle i smagał zwierzę lejcami.
Ptah powlókł się przed siebie, rozmyślając o zwierzaku i wozie. Byłoby wygodnie
dojechać na nim do Ptah.
Po długim czasie w dali pojawiły się wielkie bestie. Przyglądał im się, a gdy na ich
grzbietach dostrzegł ludzi, ogarnęło go nagłe zainteresowanie. Wiedział już, że sztuczka
polega na tym, by zbliżyć się do któregoś z jeźdźców, zepchnąć go szybko na ziemię i
odjechać czym prędzej drogą. Czekał, drżąc z niecierpliwości. Zdumienie ogarnęło go
dopiero wtedy, gdy cztery bestie podbiegły bliżej.
Były większe niż sądził. Przewyższały go dwukrotnie i wydawały się potężnie
zbudowane. Miały długie szyje, podtrzymujące niewielkie głowy o groźnym wyglądzie,
uzbrojone w trzy rogi. Jasnożółty kolor karków kontrastował z zielenią ciał i niebieskawym
fioletem długich, zwężających się ogonów. Przygalopowały szybko i zatrzymały się w
tumanie kurzu.
– To na pewno on – odezwał się jeden z jeźdźców. – Ten wieśniak opisał go dość
dokładnie.
– Nieźle wygląda – zauważył drugi. – Jak sobie z nim poradzimy?
Trzeci zmarszczył brwi.
– Gdzieś już go widziałem. Jestem pewien. Tylko nie wiem gdzie.
Przyjechali po niego, bo ktoś im go opisał. Człowiek z jednorożcem, oczywiście, jego
wróg. Ptah nie pojmował tego wszystkiego, ale to tylko pogłębiło jego determinację. Długi,
opadający ogon, myślał, to najlepsza droga, by wspiąć się na grzbiet zwierzęcia... tyle, że
jeździec zorientowałby się w jego zamiarach. Najlepiej zmodyfikować nieco podstęp, jakiego
użył przeciwko niemu tamten człowiek.
– Pomożecie mi dosiąść zwierzęcia? – spytał. – Do Lian pozostało pięć kanbów, a w
4
świątyni dadzą mi jeść i opatrzą mnie. Zeskoczcie na ziemię i pomóżcie mi. Jestem chory i
nie mam odzienia.
Brzmiało to według Ptaha przekonująco. Czekał, obserwując, ich reakcję, czujny na każde
słowo i gest, by zapamiętać sobie na przyszłość ich wypowiedzi, zdecydowany osiągnąć cel.
Mężczyźni spojrzeli po sobie, by po chwili wybuchnąć śmiechem. W końcu jeden z nich
przyznał łaskawie:
– Pewnie, człowieku, podwieziemy cię. Po to tu jesteśmy.
– Trochę ci się pomyliły odległości, obcokrajowcu – dodał drugi. – Linn znajduje się trzy
kanby stąd, nie pięć – roześmiał się. – Masz szczęście, że jesteś nieszkodliwy. Sądziliśmy, że
to jakiś podstęp rebeliantów. Rzuć mu to odzienie, które wieziemy, Dallird.
W trawie na poboczu drogi wylądowało zawiniątko. Ptah grzebał w nim zaciekawiony,
rozkładał każdy element ubioru na zielonej murawie, przyglądając się kątem oka, jak są
ubrani jeźdźcy. Znalazł w tobołku kilka dziwnych rzeczy, które zbadał dokładnie i odrzucił w
końcu jako zbędne. Zauważył, że mężczyźni patrzą na niego, szczerząc w rozbawieniu zęby.
– Ty głupcze, nic nie wiesz o ubraniu! – rzucił w końcu jeden z nich. – Spójrz, to bielizna.
Nosi się ją pod spodem. Od tego musisz zacząć.
Umysł Ptaha pracował teraz szybciej. Dysponował już znacznym zasobem taktów.
Chwytał w mgnieniu oka zasłyszane informacje i po dwóch minutach był już odziany.
– Wsiąść – powiedział. – Pomóż mi wsiąść. Plan, jaki mu przyszedł nagle do głowy,
wydawał się równie prosty co skuteczny.
Jeździec wyciągnął rękę i powiedział:
– Chwyć się mojej dłoni i złap za siodło.
Było to łatwe. Bardzo łatwe. Ptah podciągnął się zupełnie bez wysiłku, a jednocześnie
szarpnął za dłoń mężczyzny. Dallird wrzasnął przeraźliwie, wylatując z siodła. Upadł na
kolana, jęcząc i przeklinając, podczas gdy Ptah sadowił się w siodle. Chwyciwszy wodze
obrócił zwierzę ku zachodowi, chłoszcząc je jednocześnie, tak jak zaobserwował to u
człowieka na wozie.
Szybka jazda zafascynowała go. Nie odczuwał żadnego szarpania czy kołysania. Wóz
tamtego człowieka podskakiwał, zaś bestia poruszała się płynnym, jakby sennym rytmem.
Nie miał żadnych wątpliwości, że właśnie w taki sposób pokona resztę drogi.
Obserwując tylne nogi swojego wierzchowca w galopie i ciężki ogon, który unosił się w
powietrzu za wielkim zwierzakiem, uchwycił katem oka fragment drogi w oddali. Dostrzegł
trzy pozostałe stworzenia. Na grzbiecie jednego z nich siedziało dwóch ludzi.
Wszystko to stanowiło ciekawy, barwny obraz – grupa w pełnym galopie. Patrzył
zafascynowany, jak podjeżdżają, coraz bliżej i bliżej. Nie odczuwał niepokoju, nie miał w
ogóle wrażenia, że coś tu dotyczy jego osoby. Dopiero gdy ujrzał, jak usta mężczyzn
otwierają się i zamykają, na jego czole pojawiła się nieznaczna bruzda. Dźwięk ich krzyków
docierał do niego ponad stukotem kopyt bestii, i to go przeraziło. Ścigali go, a to nie było w
porządku. On nie ścigał tamtego człowieka na wozie. Zaświtało mu, że popełnił błąd.
Obserwował z rosnącą niechęcią, jak tamci go wyprzedzają. Chłostał swojego
wierzchowca, ale nic to nie dało. Był powolniejszy od pozostałych, albo też ci ludzie znali
jakiś tajemny sposób, by zmusić swoje zwierzaki do szybszego biegu. Dwa z nich napierały
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin