Ślepe szczęście.pdf

(988 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA
ŚLEPE
SZCZĘŚCIE
rok wydania 1992
I. RZECZKA SKARBÓW
Wieść, całkowicie nieoczekiwana i brzemienna w skutki została przyniesiona przez
trzynastoletniego młodzieńca o odstających uszach i obliczu wdzięcznie usianym piegami.
Niekoniecznie może podobny wysłańcom bogów, prawie dorównał im szybkością.
Obarczony nowiną Januszek pędził do domu, chcąc czym prędzej podzielić się
ciężarem swojej wiedzy ze starszą siostrą, Tereską, a ewentualnie także z jej przyjaciółką,
Okrętką. Sytuacja była wyjątkowa, wieści sam wykorzystać nie mógł i te dwie dziewczyny,
bardzo stare, starsze od niego o całe cztery lata, traktowane na ogół dość obojętnie, teraz
stanowiły jedyną nadzieję.
Tereska i Okrętka siedziały właśnie w ogródku za domem, ukończywszy przed chwilą
podlewanie, poprzedzone usuwaniem zielska. Odpoczywały. Całodzienny upał zelżał nieco,
słońce zniżało się ku zachodowi, zwilżone wodą rośliny odzyskały odrobinę
świeżości
i
zaczynały wydzielać z siebie coś w rodzaju miłego, wonnego chłodu. Można było nieco
odetchnąć.
Skracający sobie drogę Januszek pośpiesznie przelazł przez ogrodzenie i pojawił się
znienacka wśród krzaków porzeczek.
- Hej, słuchajcie! - wołał już z daleka, z wielkim przejęciem i tajemniczo. - Coś wam
powiem! Dowiedziałem się czegoś! Mówię wam, galaktyczna bomba!
Tereska i Okrętka spojrzały na niego bez
żadnego
zainteresowania. Nie zdążyły
jeszcze odżyć po upale i wysiłkach. Zaledwie przed kilkoma minutami wypuściły z rąk
narzędzia ogrodnicze i osunęły się bez sił, jedna na stołeczek pod drzewem, a druga na niski
pieniek, zamierzały wreszcie trochę odpocząć i warstwa przyjemnego odrętwienia odgradzała
je od wszelkich sensacji.
Januszek wyplątał się z krzaków.
- Słuchajcie, jeden mój kumpel mówi,
że
w jednej takiej rzeczce, niedaleko,
słuchajcie, mówi,
że
są raki!
Dwie pary oczu patrzyły na niego obojętnie i bezmyślnie.
- No to co? - spytała po chwili Tereska apatycznie.
- Jak to co? Raki są, mówię przecież! Prawdziwe raki! Mój kumpel mówi,
że
można
ich nałowić!
Przyjaciółki nadal patrzyły na niego bez emocji, w milczeniu, najwyraźniej nie
doceniając wagi informacji. Januszek się zdenerwował.
- No co tak siedzicie jak zmurszałe pnie! Głuche jesteście? Mówię wam,
że
są raki!
Mój kumpel widział na własne oczy! Można ich nałowić! Jeszcze jak
żyję
nie
łowiłem
raków!
Co wy na to? Ta rzeczka jest dosyć blisko... No, co wy na to? Raki podobno można jadać,
nałapiemy i zjemy! No? Co wy na to...?
Do Tereski treść komunikatu zaczęła z wolna docierać. Raki... Stwory nieomal
egzotyczne... Z rybami miała do czynienia, ostatnio nawet dość dużo, z rakami nigdy.
Rzeczywiście, a gdyby tak pojechać na raki...?
- Gdzie ta rzeczka? - spytała z odrobiną ożywienia.
Januszek pojął od razu,
że
ziarno zapału pada na
żyzny
grunt. Sapnął triumfująco,
usunął ze
ścieżki
przewróconą konewkę i podnóżek leżaka i usadowił się na zwiniętym
szlauchu.
- Za Lublinem. W lesie. Będzie ze sto pięćdziesiąt kilometrów, nic takiego. Wiem jak
tam jechać, bo on mi narysował drogę.
- Kto?
- Co kto?
- Kto ci narysował drogę?
- No jak to kto, ten mój kumpel!
- A on co? Nie chce jechać?
- Chce, ale nie może, bo go wloką do Gdańska. Rodzina. Myślałem,
że
znajdę paru
innych kumpli, ale jeszcze nikogo nie ma, nie wrócili z wakacji. Tylko wy mi zostajecie. No?
Co wy na to?...
Nieobecność
kumpli
Januszka
od
razu
wzmogła
zainteresowanie
Tereski
proponowaną wyprawą. Wyjazd w towarzystwie bandy nieznośnych smarkaczy byłby w
ogóle nie do strawienia, w tej sytuacji jednakże owe niezwykłe
łowy
mogły mieć pewien
urok. Ona też nigdy w
życiu
nie
łapała
i nie jadła raków, nigdy w
życiu
nie widziała nawet z
bliska
żywego
raka...
- No? - powtórzył Januszek niecierpliwie. - Jedziemy?
Tereska nie namyślała się już ani chwili.
- No pewnie,
że
jedziemy. Możemy zaraz jutro. Okrętka, co ty na to?
Wsparta plecami o pień jabłoni Okrętka wydała z siebie ciężkie westchnienie. Zajęta
była właśnie porządkowaniem własnych skomplikowanych uczuć, z których jedna część
kłóciła się z drugą. Z jednej strony napawała się błogim przeświadczeniem,
że
po wszystkich
wakacyjnych przeżyciach i wstrząsach te ostatnie dni lata upłyną
łagodnie,
bez emocji i
okropnych niespodzianek. Aż do rozpoczęcia roku szkolnego będzie miała
święty,
anielski,
upragniony spokój. Z drugiej jednakże, po siedmiu tygodniach włóczęgi na Jeziorach
Mazurskich, po tej wodzie, lasach,
świeżości
i przestrzeni, miasto wydawało się beznadziejnie
obrzydliwe i duszne, ulice w ogóle nie do zniesienia, plaże i baseny wstrętne i nawet ten
ogródek Tereski robił wrażenie przykurzonego, ciasnego i ograniczonego. W głębi duszy
tęskniła do tamtego czystego, rozległego pleneru. Propozycja Januszka przestraszyła ją,
zarazem zwiększając tęsknotę. Zawahała się.
- Bo ja wiem... - powiedziała niepewnie.
- Co to znaczy, bo ja wiem! - oburzył się Januszek. - Raki to jest rzadka rzecz! Jedyna
okazja!
- No właśnie! - poparła go Tereska. - On ma rację. Jadłaś kiedy raki?
Okrętka pokręciła głową.
- Nie jadłam, ale... Ale myślałam,
że
już do końca wakacji będzie spokój...
- No pewnie,
że
będzie, czy tu ktoś mówi,
że
nie będzie spokoju? - zdziwiła się
Tereska. - Mamy te raki
łowić
nerwowo, czy co? A to jest rzeczywiście jedyna okazja,
żeby
tego spróbować, możliwe,
że
ostatnia. Raków jest coraz mniej, przypominam ci,
że
one
żyją
tylko w czystej wodzie. Jeszcze trochę i na raki będziesz musiała jechać do Kanady albo do
tajgi ussuryjskiej...
Całkowicie pomijając wątpliwości, czy istotnie w tajdze ussuryjskiej można znaleźć
urodzaj na raki, na samą myśl o wyprawie w wymienione przez Tereskę rejony, Okrętka
poczuła dreszcz paniki. Nieuchronność podróży do tajgi ussuryjskiej, względnie w dziewicze
puszcze Kanady w celu
łowienia
raków od razu przygniotła ją nieznośnym ciężarem. Z
dwojga złego wolała już okolice Lublina, spróbowała jednak jeszcze się bronić.
- A czy ja muszę jadać raki? - spytała tonem rozpaczliwego protestu.
- Oczywiście,
że
musisz! - wykrzyknęła Tereska. - Przynajmniej raz!
- No pewnie! - przyświadczył gorąco Januszek. - Kto to widział, nigdy w
życiu
nie
zjeść raka! I nie złapać! Takie
życie
jest w ogóle zmarnowane!
Okrętka chciała zaprzeczyć tej ocenie sposobów marnowania
życia,
ale nagle tknęła ją
nowa myśl.
- Czy one są podobne do węgorzy? - spytała z nikłym ożywieniem.
- Z wyglądu? - zdziwił się podejrzliwie Januszek.
- Nie, w smaku...
Januszek już otworzył usta,
żeby
udzielić wyczerpującej odpowiedzi, ale Tereska
uciszyła go stanowczym gestem. Namiętność Okrętki do węgorzy, wędzonych i smażonych,
przekraczała wszelkie granice i Tereska znała ją doskonale. Oczywiście,
że
jedyne, co mogło
skłonić jej przyjaciółkę do wyprawy na raki, to nadzieja na smak węgorzy. Tereska nie miała
zielonego pojęcia, jak smakują raki, ale to było bez znaczenia.
- Bardzo podobne. - oświadczyła z przekonaniem. - Prawie zupełnie takie same.
Zaskoczony Januszek z otwartymi ustami spojrzał na siostrę, nie pojmując przyczyn
tego dziwnego stwierdzenia. Według jego wiadomości raki z węgorzami nie miały nic
wspólnego. Uznał,
że
coś w tym musi być i na wszelki wypadek przyświadczył. Tak jest,
węgorze i raki to prawie jedno i to samo, z całą pewnością, wszyscy kumple mówili...
Okrętka poczuła w sobie wyraźniejszy cień ożywienia, a pragnienie
świętego
spokoju
zdecydowanie przywiędło.
- No dobrze - zgodziła się. - Ale to jest podobno bardzo skomplikowane. Potrzeba
mnóstwa rzeczy... I w ogóle czym pojedziemy?
- Autobusem oczywiście...
- Od autobusu to jest kawałek - przerwał mężnie Januszek. - Najmarniej trzy
kilometry.
Teresce pomysł już się zaczął podobać i głupie drobiazgi nie miały na nią wpływu.
- No i co z tego? Nie przejdziesz trzech kilometrów? Wyjedziemy jutro w południe i
będziemy na miejscu akurat przed wieczorem. Raki się
łapie
w nocy.
Okrętka niespokojnie pokręciła głową, odczepiła włosy od pnia jabłoni i
wyprostowała się na stołku.
- Ale chyba musimy mieć wiaderko. Coś słyszałam,
że
raki
łapie
się do wiaderka. One
muszą mieć wodę...
- Nie wiaderko, tylko worek - poprawił Januszek. - Raki
łapie
się do worka.
- Nic nam nie przeszkadza zabrać jedno i drugie - zadecydowała energicznie Tereska.
- Nie ma zakazu wożenia wiaderek autobusami. Trzeba zapytać babcię, co wie o rakach, jak
to się wozi i tak dalej, bo może trzeba je mordować na miejscu...?
- Ja nie morduję! - krzyknęła Okrętka nieco histerycznie.
- Jakby co, to ja mogę - zaofiarował się Januszek.
- A może trzeba je trzymać w wodzie - ciągnęła Tereska - jak ryby na przykład. Albo
w soli. Babcia miała do czynienia z rakami i powinna takie rzeczy wiedzieć. Wiem na pewno,
że
trzeba mieć latarki albo pochodnie. Poza tym weźmiemy namiot, bo może zostaniemy tam
dwa albo trzy dni, możemy nie znaleźć od razu właściwego miejsca. Jeżeli jedziemy na raki,
ja bez raków nie wracam!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin