Maciej Parowski - Twarza ku ziemi.pdf

(854 KB) Pobierz
Maciej Parowski
Twarzą ku ziemi
Przeczytał gdzieś czy usłyszał, że obraz
malarski jest jak okno wychodzące na
inną fantastyczną rzeczywistość.
Postanowił podejść do tego okna, wychylić
się zeń i rozejrzeć. Wcale nie myślał o tym,
że przecież może wypaść.
“Swego czasu postawił ktoś wniosek w
senacie, aby niewolnicy różnili się strojem
od wolnych obywateli. Wnet jednak stało
się dla wszystkich jasne, jak straszne
niebezpieczeństwo zawisło-by nad naszymi
głowami, gdyby niewolnicy zaczęli nas
liczyć!”
Lucius Annaeus Seneka Młodszy:
Pisma filozoficzne (O łagodności)
ŚLAD KRWI
“To się dotychczas nigdy nie zdarzyło”.
Franz Kafka “Proces”
Łupnęło zdrowo w pobliżu STAREGO MIASTA.
Mówiąc ściślej, na skraju MIASTA, obok wieżowców
Cebuli i Sałaty. Najpierw byt to łoskot metalu
uderzającego w twardą niewzruszoną przeszkodę, zgrzyt
blach, szczególny odgłos pękających ram i osłon. Na to
nakładał się chrzęst tłuczonego szkła i boleściwe okrzyki
rannych - wszystko pomnożone echem dawało kaskadę
dźwięków niesioną długo między ścianami wieżowców.
Ledwo pierwsza fala hałasów ucichła, o zaraz później
nadchodził z krańców miasta łopot i świst śmigieł
helikopterów, a od strony Centrum rozległy się jęki syren
karetek pogotowia. Bezpośrednio na miejscu wypadku
grzmiały już po chwili tuby porządkowych wzywające
gapiów do cofnięcia się. Powietrze przeszyły też ostre
dźwięki gwizdków i zaraz odpowiedział tym gwizdkom
niechętny szmer zawiedzionego tłumu.
Wszystko to znalem niemal na pamięć. Jeden dźwięk
wywoływał następne, każdy był znany, każdy zdawał się
drugiemu niezbędny. Całość, przenikliwa, niesiona nad
miastem jak na skrzydłach ogromnych gigantofonów
zdawała się docierać w najdalszy kraniec miasta, a nawet
na przedmieścia miast sąsiednich.
Był to już trzeci wypadek w tym miesiącu.
Obejrzałem je z bliska i na własne oczy. Biegłem tam więc
nie spodziewając się niczego innego poza tym, co
powinienem zastać. Wiadomo, że będzie rozbity Pojazd
oraz gromada ludzi, którzy przekazują sobie szczegóły
wypadku. Należało ponadto oczekiwać Policjantów nie
dopuszczających nachalniaków do pokrwawionej
karoserii. Poza tym - nosze, pośpiech, granatowe mundury
i białe kitle; wiatr spowodowany śmigłami helikopterów,
światła karetek błyskające upiornym błękitem i ich syreny
wysyłające dźwięki, od których dreszcze biegają po
grzbiecie.
Tym razem naprawdę było na co popatrzeć. W
każdym razie był to najbardziej widowiskowy wypadek
tygodnia. Obok kierowcy siedziała Luksusowa blondynka
wciśnięta teraz siłą bezwładności w zegary i zgruchotane
osłony przeciwuderzeniowe. Mężczyzna, wyrzucony siłą
zderzenia ze słupem trakcji Video-Tele-Trans, leżał na
jezdni. Było oczywiste, że znalazł się tam nie od razu.
Musiał najpierw uderzyć w słup, wylądować na ruchomym
chodniku, skąd przeniosło go w tył, za Wóz, i wyrzuciło na
bok, gdzie leżąc obok szarego płata nie sprzątniętego
śniegu zdawał się absurdalnie w stosunku do wypadku
przesunięty w czasie i przestrzeni. Właściwie powinien
wstać i zakwestionować wypadek, zaprotestować przeciw
syrenom, gapiom i w ogóle całej sytuacji, która kazała mu
spoczywać na zimnym asfalcie, krwawić i nie wydawać
żadnego dźwięku.
Nie wstawał. Ludzie w granatowych mundurach robili
pomiary przy pomocy metrowej taśmy i jakichś małych
niby-lornetek, w ogóle nie zwracając na leżącego uwagi.
Podobnie ci w białych kitlach. Służba medyczna
bandażowała głowy i dłonie dwóm postrzelonym
staruszkom, które zdążyły się poranić okruchami
niekaleczącego szkła, i nadużywała sztucznej skóry w
sprayu pryskając z pojemniczków na ich podrapane
kolana.
Obok zaczęła histeryzować młoda dziewczyna o
nienaturalnie białych włosach i bardzo bladej twarzy. Tą
zajęli się także - zaraz podbiegło dwóch masywnych
facetów i krzyczącą, wijącą się i zrzucającą z siebie
czerwone szatki zwinęli błyskawicznie do wnętrza karetki.
Kierowca Wozu leżał i nie wstawał.
Wtedy uświadomiłem sobie, że jest trupem. Nie była
to pewność. Zaledwie przypuszczenie. Cień
przypuszczenia. Dotychczas nie widziałem jeszcze trupa.
Ranni z łokciami opartymi o krawędź noszy wodzący
wokół nieprzytomnym wzrokiem, ich jęki, uspokajające
gesty służby medycznej, polewanie z gaśnic palących się
Wozów, pokrwawione głowy, płacz - to tak, Trupa nie!
Było tak, jakbym uderzył czołem w zimna lodowa
taflę. Wyciągnąłem chusteczkę, ale wytarcie czoła niewiele
pomogło. Coś dziwnego działo się z moim żołądkiem -
zachowywał się, jak ciało absolutnie niezależne, nie mające
wobec mnie żadnych zobowiązań. Poczułem, że mdłości
szybko nie ustąpią, i znowu wytarłem czoło, Zroszone było
zimnym niezdrowym potem nie przynoszącym mi
zaszczytu jako mężczyźnie. Tamten leżał i nie wstawał,
podobnie blondynka wpasowana w zegary, a ja z
chorobliwie chłodnym czołem usiłowałem zrozumieć,
wmówić sobie, że rozumiem majestat śmierci. I nic. Tylko
zimny pot i mdłości.
- Jak to było? - zapytałem stojącego obok faceta. Miał
chusteczkę tak samo jak ja przyciśniętą do czoła i bladą
twarz. Odpowiedział głosem niepewnym i drżącym, że sam
przybiegł dopiero przed chwilą, pytał już paru osób, ale
nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.
Ten chłód na czole mógł równie dobrze pochodzić od
helikoptera, który w studni między ścianami wieżowców
opuścił się nad nasze głowy. Ogromne śmigła z
ogłuszającym hukiem przegarniały powietrze,
pomarszczone kałuże krwi rozłaziły się po powierzchni
asfaltu. Włosy blondynki wciśniętej w tablicę Wozu
zmieniły konfiguracje. lekko falując. Wóz byt przechylony
na bok, pod kątem niewiele mniejszym od czterdziestu
pięciu stopni; kiedy w gęstniejącym tłumie gapiów
przecisnąłem się na druga stronę, zobaczyłem podwozie
Samochodu: bezbronne koła i osie wystawione na widok
wszystkich postronnych oczu. Przez chwilę wydało mi się
także, że widzę biegnącą pod korpusem silnika połyskliwą
rurkę z promieniotwórczego mosiądzu, ale musiało to byt
złudzenie.
Gapiów przybywało, zjawiły się Wozy TV, jak spod
ziemi wyrosły ogromne reflektory. wiec od razu skończyły
się błyski fotograficznych fleszy. Zrobiło się nienaturalnie
jasno i gorąco; poza obszarem oświetlonym reflektorami
późne szare południe stało się raptem podobne do nocy. W
kręgu mundurowych, do którego stłoczony tłum z
zewnątrz nie miał dostępu, uwijali się kamerzyści i widać
było, że dobrze znają się na swojej robocie.
Na moje pięty napierał jakiś agresywny i sapiący nie-
przerwanie tłuścioch o nieposkromionej wprost
ciekowoś4ei. Nie pomagała uniesiona stopa, o patem
wystawiany do tyłu łokieć - lekceważył te przeszkody,
mimo że końcem łokcia dobrze wysondowałem grubość
jego sadła.
- Panie - parsknął mi w kark - o co tu chodzi?
Miał tłustą, spoconą twarz. W małych niebieskich
oczkach widniał wyraz zainteresowania zmieszanego z
wielką przebiegłością. Spojrzałem na niego z góry, nie
kryjąc obrzydzenia. Widząc to zasapał.
- Pytałem już paru osób. Nikt nic nie widział.
- I co z tego!
Wzruszył ramionami. Skulił się jak bokser albo
zapaśnik I po chwili był już przy najbliższej
rozgestykulowanej grupce. Brylowała tam starsza kobieta
rysująca w powietrzu palcami trajektorię zderzenia.
Widziałem, że tłuścioch jej przerwał, począł gwałtownie
coś wykrzykiwać i wymachując rękami, przecząco kręcił
głową.
- Wyraźnie widziałem i mówię pani… - doleciały do
mnie jego słowa wypowiedziane piskliwym głosem i
poszarpane helikopterowym wiatrem.
- Ulica była zablokowana - powiedział młody człowiek
w spranych teksasach stojący obok mnie. - Roboty ziemne
albo coś w tym stylu. Nie mógł palant nic widzieć.
Ale nie było żadnych śladów po robotach ziemnych.
- Nieprawda - krzyczała staruszka. - Najpierw się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin