Collins Max Alan - Na linii ognia.pdf

(806 KB) Pobierz
MAX ALLAN COLLINS
NA LINII OGNIA
Powieść na podstawie scenariusza Jeffa Maguire’a
Dla Jima Hoffmanna,
który od dawna potrafi „zabijać wzrokiem”
Jeżeli ktoś chce przehandlować swoje życie za moje, nic na to nie
mogę poradzić.
PREZYDENT JOHN F. KENNEDY
1.
Sen zawsze był taki sam. Gorący, lecz piękny dzień w Dallas. Sunie przed siebie,
jadąc na stopniu samochodu obstawy. Zdenerwowany - tylu ludzi w Teksasie
nienawidziło prezydenta - i oto On, niemal na wyciągnięcie ręki, uśmiecha się, macha
do tłumu, śliczna żona również macha, promienieje…
Prezydent i Pierwsza Dama. Ale są czarno - biali. Tak jak on.
Przesuwa się jak na taśmie filmowej, jak na starej kronice filmowej, w którą go
wmontowano, wykonywał swoje zadanie, obserwował tłum, wypatrywał wrogich lub
obojętnych twarzy, nadsłuchiwał podejrzanych dźwięków, a potem nagle usłyszał
podejrzany dźwięk, ale to była tylko petarda.
Naprawdę?
Jadąc na stopniu, odwrócił się straszliwie powoli i spojrzał w stronę limuzyny,
gdzie prezydent osunął się bezwładnie… czy został zraniony?
Chryste, prezydent został zraniony!
Wstrząśnięty, sparaliżowany zgrozą agent Tajnej Służby Frank Horrigan patrzył z
otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, jak głowa prezydenta eksploduje w
koszmarnej chmurze krwi, mózgu i kości, ale ta krwawa chmura nie była czarno -
biała, tylko kolorowa, jaskrawa, przeraźliwie czerwona…
Jak już tyle razy od trzydziestu lat, Frank Horrigan usiadł wyprostowany w łóżku,
z rozszerzonymi oczami, spocony, zdyszany, przestraszony.
Zawstydzony.
Słyszał, że wielu ludzi miewa czarno - białe sny, ale on śnił na czarno - biało tylko
ten jeden sen - zawsze przerywany okropną eksplozją koloru. Dawniej ten sen męczył
go prawie każdej nocy. Teraz pojawiał się rzadziej. Raz na kilka miesięcy. Ale może
łatwiej było go znieść, kiedy przychodził często.
Włączył nocną lampkę, która oślepiła go jak zwykle, niczym flesze reporterów
tłoczących się wokół prezydentów, których chronił. Na stoliku obok łóżka stały dwie
fotografie, jedna niemal równie stara jak wspomnienie wyzwalające ten powracający
sen, z którego właśnie się przebudził.
Jakby szukając pocieszenia w tym geście, dotknął zniszczonej drewnianej ramki
fotografii, powiększonej odbitki zdjęcia, które zrobił na pikniku w parku stanowym.
Na zdjęciu radośnie uśmiechała się jego piękna ciemnowłosa żona i równie śliczna
ciemnowłosa córeczka, która miała wtedy pięć lat. Druga fotografia pokazywała córkę
już jako dorosłą kobietę, wciąż śliczną, chociaż trochę pucołowatą, z mężem
Haroldem. A ja ciągle bawię się w policjantów i złodziei, pomyślał.
Ale tylko to mu zostało. To i gra na fortepianie, a tym drugim nie zarobi na życie.
Oczywiście to pierwsze może go zabić, ale chyba nie będzie tak źle?
Wiedział, że teraz nie zaśnie, przynajmniej nie od razu, więc wstał, tylko w
przepoconych spodniach od piżamy. Jego opalone ciało wyglądało jednocześnie
młodo i staro, szczupłe i muskularne, ale poznaczone bliznami, niektórymi od kul.
Ale nie od kul w Dallas. Tamtego dnia nie trafiła go kula. Gdyby trafiła, może
wciąż warto byłoby chronić ten kraj, który ochraniał od tylu lat. Oczywiście wówczas
nie dożyłby tego.
Ale miał to w nosie.
Wszedł do swojego małego saloniku. W kawalerce na ulicy K panował męski
nieporządek - ale nawet po ciemku Horrigan łatwo odnajdywał drogę wśród stosów
płyt kompaktowych, nut i muzycznych magazynów, żeby dotrzeć do wieży stereo
Onkyo, jedynej własności, jaką sobie cenił. Wrzucił do kompaktu album Milesa
Davisa „Kind of Blue” i pozwolił, żeby obmywały go fale nastroju.
Uspokajały.
Westchnął, wciąż próbując otrząsnąć się ze snu. Podszedł do małego barku i nalał
sobie na palec czy dwa irlandzkiej whisky Jamesona. Usiadł na sofie pod oknem,
gdzie wrześniowy wiatr wydymał lekkie zasłony, falujące jak leniwe duchy. Wyjrzał na
ulicę, mokrą po deszczu, odbijającą światła latarni.
Frank Horrigan był kiedyś przystojny. Wciąż prezentował się nieźle, mimo
zmarszczek na twarzy, ale nie przywiązywał wagi do własnego wyglądu. Minione lata
naznaczyły piętnem zniszczenia maskę o wąskich oczach i wysokich kościach
policzkowych, nieprzeniknioną maskę, której pęknięcia zdradzały ukryty smutek.
Miał coraz mniej włosów i coraz mniej cierpliwości.
Wcześniej, jak co wieczór, wpadł do baru na tej samej ulicy, gdzie pozwalali mu
siedzieć w kącie i brzdąkać na pianinie. Oczywiście nie dostawał za to ani grosza. Nie
był dość dobry, żeby zarabiać graniem, ale za darmo zawsze miał zajęcie.
Teraz, we własnym mieszkaniu, pociągał whisky, delektując się dymnym
rozgrzewającym smakiem. Kiedy skończył, nie pozwolił sobie na drugą porcję. Tyle
samo wypił w barze i na tym poprzestał. Nawet po tylu latach wciąż jeszcze słyszał
głos swojej byłej żony, wypowiadający złowieszcze słowa: „Problem z alkoholem”.
No więc już nie miał problemu. Ten, kto stale przebywa na linii ognia, stanowczo
nie powinien pić.
Kiedy wrócił do łóżka, bluesowa muzyka Milesa Davisa nadal sączyła się z
saloniku. Ciepło whisky i trąbka Milesa wystarczyły, żeby go uspokoić.
Zasnął i spał twardo. Sen nie powrócił.
Nie tej nocy.
Mitchell Leary - Mitch dla przyjaciół, z których niewielu pozostało przy życiu -
miał zwodniczo łagodny uśmiech, ale łysa głowa, wystające kości policzkowe i mały
podbródek sprawiały, że wyglądał jak trupia czaszka z wyszczerzonymi zębami.
Właśnie teraz szczerzył zęby w ten sposób, kiedy przylepiał skoczem kolejną
fotografię prezydenta Stanów Zjednoczonych do ściany obwieszonej zdjęciami
obecnego przywódcy narodu, w małej jak cela więzienna sypialni swojego mieszkania,
w podniszczonym budynku stojącym w podupadłej dzielnicy Waszyngtonu, D.C.
Niektóre zdjęcia zostały wycięte z gazet i czasopism prezydent macha ręką,
wychodząc razem z Pierwszą Damą z prezydenckiego samolotu Air Force One.
Pozostałe były powiększeniami osiem na dziesięć zdjęć, które Leary zrobił osobiście w
tłumie przy takich okazjach, jak Inauguracja albo wystąpienia prezydenta podczas
kampanii wyborczej w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Przecież do wyborów pozostały
tylko dwa miesiące.
Co stanowiło dla Leary’ego ostateczny termin.
Uśmiechnął się szerzej na myśl o tym słowie - ostateczny. Uwielbiał ironię, która
nadawała smak życiu.
Oprócz zdjęć Leary przykleił również taśmą do ściany albo przypiął pinezkami
własnoręcznie nabazgrane notatki, dotyczące nawyków i zwyczajów prezydenta,
oparte na wywiadach udzielonych prasie. Ale człowiek, który obecnie był
prezydentem, zajmował tylko część wystawy Leary’ego. Fotografie wycięte z książek i
czasopism - miałby spore kłopoty, gdyby jakaś biblioteka publiczna wpadła na jego
trop! - wzbogacały sypialnianą panoramę o historyczny kontekst.
Obok zdjęć obecnej głowy państwa wisiały podobizny poprzednich prezydentów:
Abrahama Lincolna, Jamesa A. Garfielda, Williama McKinleya oraz Johna F.
Kennedy’ego.
Istniała jednak pewna różnica - tamte zdjęcia przedstawiały chwilę morderstwa.
Na archaicznej, zdobionej ornamentem ilustracji Lincoln osuwał się z fotela w loży
teatru Forda, za nim widniała ręka zuchwałego zabójcy z dymiącym pistoletem.
Równie stara ilustracja pokazywała Jamesa A. Garfielda, któremu rewolwerowiec
strzela w plecy. Na innej William McKinley zataczał się do tyłu, kiedy obłąkany
morderca naciskał spust rewolweru. I wreszcie, rażąco nowoczesna wśród tych
staroci, fotografia Johna Kennedy’ego spoczywającego bezwładnie na siedzeniu
limuzyny, z samochodu obstawy biegnie do niego agent, inni agenci stoją na
stopniach samochodu jak skamieniali.
Nie wszystkie mordercze sceny przedstawiały prezydentów, byli tam również inni
sławni przywódcy polityczni: oszołomiony, ciężko ranny Anton Cermak, burmistrz
Chicago, wyprowadzany na zjeździe w Miami zamiast niedoszłej ofiary, prezydenta -
elekta Franklina Delano Roosevelta; Robert Kennedy leżący na plecach w kuchni
hotelu „Ambasador”, z pustym spojrzeniem trupa; Martin Luther King, Jr., na
podłodze hotelowego balkonu w Memphis.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin