Stanislaw Pagaczewski - Porwanie profesora Gąbki.pdf

(575 KB) Pobierz
STANISŁAW PAGACZEWSKI
Porwanie profesora Gąbki
Rozdział pierwszy
ROZMOWA W SMOCZEJ JAMIE
Zastukano do drzwi.
— Proszę wejść — powiedział Smok, ponieważ był uprzejmy i gościnny.
Na progu Jamy stanął książę Krak.
— Halo, stary — powiedział do Smoka. — Pracujesz?
— A która godzina? — zapytał Smok.
Krak spojrzał na zegarek marki “błonie", w którego bransoletę wetknięta była pąsowa
róża.
...Tam na błoniu błyszczy kwiecie... — zanucił książę, zgodnie ze swym
zamiłowaniem do ludowych piosenek, i poważniejąc odparł:
—Jedenasta trzydzieści dwie. Jedenasta trzydzieści dwie. Jede...
— Dziękuję — powiedział Smok. — To znaczy, że pracuję. Mój rozkład zajęć
przewiduje pracę od ósmej rano do dwunastej w południe.
— Przeszkadzam ci? — zaniepokoił się książę i poszukał wzrokiem krzesła
nadającego się do użytku. Wiedział z doświadczenia, że w Smoczej Jamie każda rzecz służyła
na ogół do czego innego, niż wskazywał jej wygląd. Pamiętał, że przed tygodniem, kiedy
usiadł na tapczanie Smoka, wyleciał jak z procy pod strop Jamy, ponieważ pomysłowy
gospodarz był właśnie w trakcie prób, mających na celu zmontowanie domowej rakiety z
samoistnie odłączającą się kabiną pilota.
— Siadaj na stole — powiedział Smok i zgarnął na ziemię stos młotków, obcążków,
pilników, gwoździ i skrawków blachy.
— Czy to niczym nie grozi? — zapytał Krak.
— Bądź spokojny.
Książa usiadł więc na stole i zaraz począł machać nogami jak mały chłopiec. W
mieszkaniu Smoka czuł się młodszy o trzydzieści lat i chętnie zapominał o swej książęcej
godności. Żeby już nic nie brakowało mu do szczęścia, wyjął z kieszeni dwa lizaki. Jednym
poczęstował Smoka, drugi włożył sobie do ust z wyrazem niewysłowionej błogości.
— Anyżkowy? — zapytał Smok.
— Uhm — mruknął książę, nie wyjmując lizaka z ust.
— W porządku. Bardzo lubię anyżkowe lizaki. Masz do mnie jakąś ważną sprawę?
— Ja mam zawsze i wyłącznie ważne sprawy — powiedział Krak. — Ostatecznie jest
się tym księciem, czy nie?
— Jeszcze jak — rzekł Smok. Było to jego ulubione powiedzenie.
— Jedenasta trzydzieści osiem — przypomniał Krak. — Jedenasta trzydzieści osiem.
Czas przystąpić do rzeczy.
Smok zauważył, że książę przestał machać nogami.
— To będzie z całą pewnością sprawa poważna — powiedział Krak. — Znacznie
poważniejsza niż zeszłym razem, kiedy prosiłem cię o zmajstrowanie zegara z kukułką.
— Przepraszam, a jak się zegar sprawuje?
— Doskonale. Tylko mam kłopot z ptakiem.
— Kłopot?
— Wyobraź sobie: kuka co piętnaście minut przez całą dobę. Obojętne, czy to dzień,
czy noc. Nie mogę spać.
— To drobiazg — powiedział Smok.
— Jaki drobiazg — oburzył się książę. — Po dniu wypełnionym Bardzo Ważnymi
Sprawami mam chyba prawo do spokojnego snu.
— Miałem na myśli, że poprawka będzie drobiazgiem. Każ przynieść zegar do mnie, a
naprawię go na poczekaniu.
— A teraz do rzeczy, bo czas mija — powiedział Krak i zeskoczył ze stołu. Grzebał
przez chwilę w głębiach kieszeni książęcego płaszcza, potem wyciągnął płaską, zgrabną
koronę i włożył ją sobie na głowę. Wyglądał teraz imponująco. Smok poczuł się nieswojo w
szlafroku i przydeptanych pantoflach. Krak odłożył swój lizak na talerzyk i powiedział:
— Jesteś jeszcze moim przyjacielem?
— Czyżbyś miał jakieś wątpliwości co do tego?
— A więc dobrze. Poproszę cię o przysługę ważną dla całego państwa. Tylko ty
możesz mi pomóc.
— Skądże znowu — zaprotestował Smok, gdyż był nie tylko uprzejmy i gościnny, ale
także niezwykle skromny. Ale na pewno zrobiło się mu przyjemnie, bo komuż nie jest miło,
gdy się go chwali?
— Wiem, co mówię. Tylko ty możesz mi pomóc — powtórzył Krak. — Jak wiesz, w
poniedziałki, środy i piątki mogą przychodzić do mnie obywatele ze wszystkimi sprawami,
jakie uważają za ważne dla siebie. Proszą wówczas o pomoc w wychowaniu dzieci, skarżą się
na> nieudolność, a często także na nieuczciwość urzędników, zapraszają mnie na placek ze
śliwkami, zapytują o budownictwo mieszkaniowe i tak dalej, i tak dalej.
Na wspomnienie placka ze śliwkami Smok głośno przełknął ślinkę. Przepadał
wprawdzie za grysikiem z cynamonem, ale bynajmniej nie gardził plackiem, zwłaszcza gdy
było na nim dużo śliwek, grubo posypanych mączką cukrową.
— Uważaj, co teraz powiem — ciągnął książę, poprawiając od czasu do czasu koronę,
która przekrzywiała mu się to na prawo, to na lewo. Przyszedł do mnie czcigodny Hipolit
Gąbka, właściciel znanej ci gospody “Pod Trzema Gwiżdżącymi Kotami” przy ulicy
Poczciwych Flisaków, brat słynnego uczonego, Baltazara Gąbki, autora wielu rozpraw z
dziedziny biologii, a zwłaszcza cennej pracy o zakończeniach nerwowych w pysku ślimaka
winniczka.
— Momencik — powiedział Smok i podszedł do połci z książkami. — Mam to dzieło
z dedykacją autora.
Wyjął z biblioteki gruby tom w skórzanej oprawie, otwarł go na tytułowej stronie i
przeczytał głośno: “Wielce Kochanemu Smokowi Wawelskiemu, chlubie grodu Kraka, z
serdecznymi pozdrowieniami od autora”.
— Tak. To właśnie ta rozprawa. Była tłumaczona na piętnaście języków, między
innymi na język Ki-Shaweli oraz narzecze szczepu Niam-Niam. Jej autor jest profesorem
naszej Akademii i członkiem wielu zagranicznych towarzystw naukowych. Pięć lat temu
wybrał się do Krainy Deszczowców, aby zebrać nowe obserwacje do pracy na temat rozwoju
poczucia wspólnoty u żab latających
Rhacophorus reinwardti
Boże. Kraina Deszczowców ma
odpowiednie warunki naturalne do studiowania tego zagadnienia. Żab jest tam znacznie
więcej niż ludzi.
— I jeszcze stamtąd nie wrócił?
— Skąd wiesz? — zdziwił się książę.
— Domyślam się tylko. Pewnie w tej sprawie przyszedł do ciebie poczciwy Hipolit
Gąbka.
Książę skinął głową.
— Tak jest. Hipolit Gąbka obawia się, że tak długi pobyt brata w Krainie
Deszczowców może niekorzystnie wpłynąć na jego zdrowie. Klimat jest tam okropny.
— Wilgoć. Bagna. Mgła. Reumatyzm — wyrecytował Smok jednym tchem.
— Deszczowcom to nie szkodzi — ciągnął Krak — ale normalny człowiek nie może
tam dłużej przebywać niż dwa lata.
— O ile mi wiadomo, Deszczowcy uważają siebie za normalnych, a nas traktują jak
gorszy gatunek ludzi.
— Niestety — westchnął książę. — Pan Hipolit wysyła listy do brata, namawiające go
do powrotu, ale uczony tak się pogrążył w swych badaniach, że nawet słyszeć o tym nie chce.
Zresztą od pewnego czasu przestał odpisywać na listy. Obawiam się, że jest na najlepszej
drodze do przyjęcia obywatelstwa Krainy Deszczowców. Pomyśl, to byłoby okropne: sława
naszej nauki, członek Akademii — przyjeżdżający w wannie wypełnionej deszczówką! Nie,
nie chciałbym dożyć takiej chwili!
Książę Krak zdjął koronę i z rozpaczy wydarł sobie garść włosów. — Postanowiłem
więc posłać do niego kogoś — ciągnął dalej — kto potrafi przemówić mu do rozsądku. Jako
książę nie mogę dopuścić do tego, żeby tak wielki uczony zamienił się w Deszczowca.
Byłaby to niepowetowana strata dla naszej kultury.
— No dobrze — powiedział Smok. — Ale co ja mam z tym wspólnego? Nigdy nie
interesowałem się żabami.
— Chcę cię prosić, żebyś tam pojechał i nakłonił go do powrotu.
— Ja?
— Tylko ty możesz wybrać się w tak długą i po prawdzie niezbyt bezpieczną podróż.
Mnie nie pozwalają na to ważne sprawy państwowe. Muszę być stalą na miejscu.
— Wiesz dobrze, że od czasu ostatniej wyprawy do Kraju Smutnego Kaktusa
postanowiłem zerwać z podróżami i poświęcić się dokonywaniu wynalazków. Jestem właśnie
na najlepszej drodze do skonstruowania zdalnie sterowanej i niezwykle ekonomicznej
polewaczki.
— Byłbym złym władcą, gdybym o tym nie wiedział — rzekł Krak. — Ale
pomyślałem sobie, że dobrze by ci zrobiła taka przejażdżka. Jesteś znany jako słynny
podróżnik i autor wielu książek podróżniczych.
— Zestarzałem się trochę — rzekł Smok ze smutkiem w głosie. — To straszne, ale
najlepiej czuję się w pantoflach i szlafroku.
Krak zamachał rękami, jakby się opędzał przed rojem pszczół.
— Nie mów tak — zawołał. — Jesteś nieśmiertelny, więc nie ma mowy o starzeniu
się!
— Zrobiłem się także smakoszem — powiedział Smok — i bardzo sobie cenię
regularne posiłki.
— Przydzielę ci kucharza, który będzie dbał o twój żołądek.
— Ponadto obawiam się, że w krainie Deszczowców mógłbym się nabawić kataru —
ciągnął Smok, zdając sobie jednak sprawę z tego, że jest to argument niepoważny.
— Mój drogi. Cóż znaczy katar w porównaniu z zasługą wobec historii? Będziesz
bohaterem narodowym.
— Kichający bohater to niezbyt ładny widok — uśmiechnął się Smok.
— Bohaterom wybacza się wiele wad gorszych od chronicznego kataru. Jestem gotów
przydizielić ci mego nadwornego medyka, który będzie dbał o twój organ powonienia. No
cóż, pojedziesz?
Smok rozglądał się po Jamie. Miałby porzucić swój miły kąt do pracy, swą cieplutką i
przytulną pracownię, aby tłuc się po moczarach i bagnach Krainy Deszczowców? Pozbawić
się kawusi z trzeszczącymi bułkami, posypanymi maikiem? Tapczanu, na którym spało się tak
wygodnie? Biblioteki, pełnej mądrych książek?
— Przyszło mi na myśl — powiedział Krak, że przecież mógłbyś w czasie tej podróży
zebrać materiał do ciekawej książki o Krainie Deszczowców. Zrobiłbyś wiele zdjęć, a także
mógłbyś nakręcić film aparatem typu “Smok-2b”.
— Niewątpliwie, Kraina Deszczowców jest bardzo mało znana. Musiałbym tylko
dostosować swą kamerę do zdjęć podwodnych, bo słyszałem, że Deszczowcy większą część
życia spędzają w basenach wypełnionych deszczówką.
— Słynny uczony Gregorius Simonides powiada w swym dziele pt. “Opisanie krain
dziwacznych y wielce ciekawych na krańcach świata naszego znaydujących się”
1
,
że mają
oni coś w rodzaju rybich skrzel, a ich palce są połączone błoną, podobnie jak palce gęsi lub
kaczek.
— To są domysły nie potwierdzone obserwacjami.
— Tym większa będzie twoja zasługa, jeżeli dokładnie poznasz życie i obyczaje
Deszczowców i opiszesz je w nowym dziele. Czy mogę liczyć na ciebie?
Smok podrapał się w głowę, lecz nic nie odpowiedział. Sprawa była istotnie doniosła,
ale żal mu było rzucać jego miłe mieszkanko. Czuł jednak, że nie potrafi odmówić
przyjacielowi, który dał mu dowód dużego zaufania. Zdecydował się więc na wyjazd i już
1
Dzieło to stanowi dziś wielką rzadkość bibliofilską. Jeden z nielicznych jego egzemplarzy widziałem w
antykwarni pana Rajmunda Boissonier w Paryżu, przy ul. Kota Rybołówcy nr 15a (przyp. autora).
Zgłoś jeśli naruszono regulamin