Alexander McCall Smith - Mma Ramotswe i lzy zyrafy.pdf

(626 KB) Pobierz
ALEXANDER McCALL SMITH
MMA RAMOTSWE I ŁZY
ŻYRAFY
(Przełożył: Tomasz Bieroń)
ZYSK i s-ka
2004
Książkę tę dedykuję Richardowi Latchamowi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DOM PANA J.L.B. MATEKONIEGO
Pan J.L.B. Matekoni, właściciel warsztatu samochodowego Tlokweng Road Speedy
Motors, nie mógł uwierzyć, że mma Ramotswe, założycielka kwitnącej Kobiecej Agencji
Detektywistycznej Nr l, zgodziła się wyjść za niego. Poprosił ją o rękę po raz drugi. Za
pierwszym podejściem, które wymagało od niego ogromnej odwagi, dała mu kosza -
aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma Ramotswe już nigdy nie
wyjdzie
ponownie za mąż, że jej krótkie i katastrofalne małżeństwo z Note Mokotim, trębaczem i
wielkim miłośnikiem jazzu, zrodziło w niej przekonanie, iż małżeństwo niesie ze sobą
wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym była samodzielną kobietą, prowadziła interes i
miała
wygodny dom przy Zebra Drive. Po cóż taka kobieta miałaby wiązać się sakramentalnie z
mężczyzną, skoro po złożeniu ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten
mógłby
się okazać trudny do okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe,
przypuszczalnie
odrzuciłby oświadczyny nawet człowieka tak rozsądnego i szacownego jak pan J.L.B.
Matekoni.
Aż tu nagle, w ten po kantowsku niepochwytny zmysłami wieczór, gdy siedzieli
razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał jej
furgonetkę,
powiedziała „tak”. Odpowiedzi tej udzieliła w sposób tak prosty i serdeczny, że pan J.L.B.
Matekoni utwierdził się w przekonaniu, iż ma do czynienia z jedną z najlepszych kobiet w
Botswanie. Tego wieczoru, po powrocie do swojego domu w pobliżu starego lotniska,
rozmyślał o tym, jak bardzo mu w życiu sprzyja szczęście. Oto człowiek po czterdziestce,
który przed laty po krótkim małżeństwie został wdowcem, teraz ma się żenić z kobietą
podziwianą nad wszystkie inne. Taki bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż
pan
J.L.B. Matekoni zastanawiał się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu,
do
którego najwyraźniej zawędrował.
A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące przy
łóżku radio i usłyszał znajomą symfonię krowich dzwonków, którą Radio Botswana
poprzedzało swoją poranną audycję, zdał sobie sprawę, że to się rzeczywiście wydarzyło i
jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta, pierwsze promienie słońca oświetlały akację za
oknem jego sypialni. Powietrze wkrótce wypełni piękny, zaostrzający apetyt zapach dymu
porannych ognisk, rozlegną się głosy ludzi przemierzających labirynt ścieżek wokół jego
domu, okrzyki dzieci idących do szkoły. Zaspani mężczyźni pójdą do pracy w mieście,
kobiety będą się nawzajem nawoływały. Afryka się budzi i rozpoczyna się nowy dzień.
Mieszkańcy Gaborone wstają wcześnie, ale pan J.L.B. Matekoni postanowił zaczekać
około
godziny z telefonem do mmy Ramotswe, żeby miała czas wstać i wypić poranną filiżankę
herbaty Rooibos. Wiedział, że po wypiciu herbaty mma Ramotswe lubi posiedzieć pół
godzinki na zewnątrz i poobserwować urzędujące na jej trawniku ptaki. Czarno-białe
dudki
dziobią owady jak nakręcane zabawki, a paradujące dumnie gołąbki czarnogardłe stale
uprawiają miłosne gruchania. Mma Ramotswe lubiła ptaki. Gdyby była zainteresowana, to
może kupiłby jej ptaszarnię. Mogliby hodować gołębie, a nawet, jak niektórzy, coś
większego, na przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z
myszołowami,
gdyby już je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być
pożyteczne,
ale do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies.
Kiedy pan J.L.B. Matekoni był jeszcze chłopcem w Molepolole, miał psa, który
wyrósł na legendarnego łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma
białymi
łatami i urwanym ogonem. Znalazł je, porzucone i zagłodzone prawie na śmierć, na skraju
wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie chciała marnować
jedzenia
dla zwierzęcia, z którego - jak się wydawało - nie było żadnego pożytku. Wnuk zdołał ją
jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku tygodni dowiódł, że może się na coś
przydać,
zabijając trzy węże na podwórzu i jednego w grządce melonów sąsiada. Od tej pory
cieszył
się renomą pogromcy węży i jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał
pana
J.L.B. Matekoniego i jego psa.
Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba wyczuwały, że
są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z nastroszoną sierścią i pałającym z przejęcia
wzrokiem pies zbliżał się do węża osobliwym cwałem - wyglądało to tak, jakby biegł na
czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary, warczał basowo i wąż odbierał
drgania
przenoszone przez ziemię. Zdezorientowany gad zaczynał uciekać i w tym momencie pies
rzucał się na niego i wbijał kły tuż za łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było
po
walce.
Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że psy polujące na węże nie dożywają
sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i
szansę
przechylają się na stronę węża. Pies pana J.L.B. Matekoniego w końcu padł ofiarą kobry
paskowanej - zdechł kilka minut po ukąszeniu. Żaden pies nie mógł go zastąpić, ale
teraz… To
była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i wspólnie nadać mu imię.
Pan
J.L.B. Matekoni zamierzał nawet zasugerować, żeby mma Ramotswe wybrała zarówno
psa,
jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce o
wszystkim sam decydować. Wręcz przeciwnie - najchętniej podejmowałby jak najmniej
decyzji. Mma Ramotswe była kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby
ich
wspólnym życiem ku obopólnemu zadowoleniu, pod warunkiem że nie próbowałaby
wciągnąć pana J.L.B. Matekoniego w sprawy detektywistyczne. Nie o to mu chodziło.
Ona
była detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało.
Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie ucieszonej i
spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem
grzecznościowym.
- Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej mądrej i
pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść.
Urwał. Jeśli zamierzała go poinformować, że się rozmyśliła, to teraz był po temu
odpowiedni moment. Mma Ramotswe zaśmiała się.
- Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno byłby to
Zgłoś jeśli naruszono regulamin