Georges Simenon - Cierpliwosc Maigreta.pdf

(492 KB) Pobierz
GEORGES SIMENON
CIERPLIWOŚĆ
MAIGRETA
TYTUŁ ORYGINAŁU FRANCUSKIEGO „LA PATIENCE DE MAIGRET”
PRZEŁOŻYŁA JOANNA KIOZA
I
Dzień rozpoczął się niczym wspomnienie z dzieciństwa, był zachwycający. Maigretowi
śmiały się oczy podczas śniadania — bez powodu, po prostu dlatego, że życie jest piękne.
W
oczach siedzącej naprzeciw niego pani Maigret było nie mniej wesołości.
Okna mieszkania, szeroko otwarte, przepuszczały do środka zapachy z zewnątrz i
znajome
odgłosy bulwaru Richard–Lenoir. Powietrze, już gorące, drgało: delikatna para filtrująca
promienie słoneczne sprawiała, iż zdawało się, że można je niemal dotknąć.
— Nie jesteś zmęczony?
Odpowiedział ze zdziwieniem, rozkoszując się kawą, która wydawała mu się lepsza niż w
inne dni:
— Dlaczego miałbym być zmęczony?
— Tyle pracowałeś wczoraj w ogrodzie… Od wielu miesięcy nie miałeś przecież w
rękach
łopaty i grabi…
Był poniedziałek, siódmy lipca. W sobotę wieczorem udali się oboje pociągiem do
Meung–sur–Loirc, do małego domku, który od wielu lat urządzali z myślą o chwili, kiedy
przepisy zmuszą Maigreta do przejścia na emeryturę.
Za dwa lata i kilka miesięcy! Gdy skończy pięćdziesiąt pięć lat! Tak jakby
pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna, który, jeśli można tak powiedzieć, nigdy nie
chorował i
którego nie osłabiała żadna ułomność, z dnia na dzień stawał się niezdolny do kierowania
brygadą kryminalną!
Najwięcej trudności sprawiało Maigretowi zrozumienie tego, że przeżył już pięćdziesiąt
trzy lata.
— Wczoraj — sprostował — przede wszystkim spałem.
— W pełnym słońcu!
— Z chustką do nosa na twarzy…
Cóż za piękna niedziela! Ragoût duszące się na wolnym ogniu w niskiej kuchni,
wyłożonej
niebieskawymi kafelkami; zapach świętojańskich ziół roznoszący się po całym domu;
pani
Maigret krzątająca się po pokojach w chustce na głowie z powodu kurzu; Maigret w
samej
koszuli, z rozpiętym kołnierzykiem, w słomianym kapeluszu, wyrywający chwasty w
ogrodzie, orzący, gracujący, grabiący, by wreszcie, po obiedzie i regionalnym winku,
zdrzemnąć się na leżaku w czerwono–żółte paski, gdzie słońce nie omieszkało go
dosięgnąć,
nie budząc z odrętwienia…
Wracając pociągiem oboje czuli się ociężali, otępiali, oboje szczypały oczy, przywozili zaś
ze sobą zapach, który przypominał Maigretowi młodość spędzoną na wsi, przemieszaną
woń
siana, wyschniętej ziemi i potu: zapach lata.
— Jeszcze trochę kawy?
— Chętnie.
Nawet fartuszek jego żony, w drobną niebieską kratkę, zachwycał go swą świeżością,
pewnym rodzajem naiwności, podobnie jak zachwycało go odbijające się w szybach
kredensu
słońce.
— Będzie gorąco!
— Bardzo.
Z chęcią otworzyłby okna, wychodzące na Sekwanę, i pracował bez marynarki.
— Co byś powiedział, gdyby w południe był homar w majonezie? Dobrze było jeszcze
spacerować chodnikiem, na którym sklepowe markizy rysowały ciemniejsze prostokąty;
dobrze było czekać na autobus obok młodej dziewczyny w jasnej sukience, na rogu
bulwaru
Woltera.
Sprzyjało mu szczęście. Na przystanku zatrzymał się stary autobus z platformą, mógł
więc
dalej palić fajkę, patrząc na przesuwające się dekoracje i sylwetki przechodniów.
Dlaczego przypomniało mu to bardzo kolorowy pochód, na który ongi przybiegł cały
Paryż, kiedy to Maigret dopiero co się ożenił i był zaledwie młodym i nieśmiałym
sekretarzem w komisariacie w dzielnicy Saint–Lazare? Lando, zaprzężone w czwórkę
koni,
wiozło Bóg wie jakiego władcę obcego państwa, otoczonego postaciami w pióropuszach,
podczas gdy hełmy gwardii republikańskiej lśniły w słońcu. Paryż pachniał tak samo jak
dziś,
był tak samo jasny, tak samo obezwładniający upałem.
Wtedy nie myślał o emeryturze. Kres kariery, kres życia wydawał mu się bardzo odległy;
tak odległy, że nie przejmował się nim. A oto teraz przygotowywał sobie dom na stare
lata!
Żadnej melancholii. W sumie dość łagodny uśmiech. Châtelet. Sekwana. Przy Pont–au–
Change rybak — był tam zawsze co najmniej jeden. Następnie adwokaci w czarnych
togach,
gestykulujący na dziedzińcu Pałacu Sprawiedliwości.
Wreszcie Komenda Policji przy Quai des Orfèvres, gdzie znał każdy kamień i skąd o
mało
go nie wyrzucono.
Niespełna dziesięć dni temu jakiś apodyktyczny prefekt, który nie lubił policjantów ze
starej szkoły, zażądał jego dymisji, czyli, jak to bardziej elegancko określał, jego odejścia
na
wcześniejszą emeryturę, pod pretekstem nieostrożności popełnionych rzekomo przez
komisarza.
W dokumentach, które niedbale przeglądał, wszystko bądź prawie wszystko było
kłamstwem, co przez trzy dni i trzy noce Maigret usiłował udowodnić, nie mając nawet
prawa
do pomocy własnych współpracowników.
Nie tylko mu się to udało, ale zdobył jeszcze zeznanie autora całej machinacji, dentysty z
ulicy Akacjowej, który miał liczne przestępstwa na sumieniu.
To należało już do przeszłości. Teraz, pozdrowiwszy obydwu wartowników, wspiął się po
szerokich schodach na górę, wszedł do swojego biura, otworzył okno, zdjął kapelusz,
marynarkę i na stojąco, powoli nabijając fajkę, spoglądał na Sekwanę i pływające po niej
statki.
Pomimo niespodzianek, jakie niosą dni, istniały niemal rytualne gesty, które wykonywał
bezmyślnie, jak na przykład pchnięcie drzwi do biura inspektorów po zapaleniu fajki.
Przy maszynach do pisania i telefonach nie było nikogo, jako że zaczęły się wakacje.
— Czołem, dzieciaki… Wpadniesz na chwilę, Janvier?
Janvier prowadził śledztwo dotyczące kradzieży w sklepach jubilerskich, a dokładnie z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin