Marina & Siergiej Diaczenko - 3 - Następca.pdf

(1990 KB) Pobierz
Marina i Siergiej
Diaczenko
Prijemnik
Przełożył: Witold Jabłoński
Tom III cyklu Tułacze
redakcja:
Wujo Prem
(2015)
Prolog
Chłopczyk siedział ukryty za kufrem, gdzie czuć było kurzem. Zasłaniające okno kotary
wznosiły się nad nim jak masywne, zapylone kolumny. W słonecznych promieniach trzepotał
się chaotycznie białawy mol.
Za oknem brzęczało żelazo i tętniły kopyta. Mówiono tam: „wrogowie” i jeszcze:
„wojna”, lecz tutaj, w domu byli przecież ojciec i matka, bliscy i niezawodni, jak owe
słoneczne łuki, podpierające sufit...
Bał się jednak starca. Był dla niego obcy i niepojęty. W jego obecności nawet swoi
wydawali się inni niż dotychczas. Rodzice nie zwracali uwagi na syna, tak jakby starzec był
chmurą, która przesłoniła chłopcu słońce. Na pewno też bali się starego. Inaczej, dlaczego
mieliby mu to oddawać?
Chłopczyk płakał, oblizując łzy. Ta rzecz... Ta niezwykła rzecz. Czyżby miało jej
zabraknąć? Nie będzie więcej tych świątecznych dni, gdy mama wydobywała ją ze szkatułki i
pozwalała mu, zazwyczaj w nagrodę, dotknąć tego choć jednym palcem? Pozwalała napatrzeć
się do syta i śledzić wzrokiem świetlisty zajączek, tańczący na suficie...
Mówili coś o plamie rdzy, której naturalnie nie było. I jeszcze o wojnie. Chłopiec
wyobraził sobie las kopii z wąskimi proporcami, rozdwojonymi jak żmijowe języki... Całe
mnóstwo dorodnych jeźdźców i przyjemną woń prochu... Jego ojciec i tak wszystkich
pokona.
Dlaczego jednak starzec tylko kiwa milcząco głową?
Mokrym od łez palcem chłopczyk rysował na kufrze paskudne gęby. Krzyczeli na niego,
kiedy rysował złe mordy. W tej chwili z osobliwą satysfakcją wykreślał usta wykrzywione
kącikami w dół, groźnie zmarszczone brwi... A niech go ukarzą...
Potem złoty przedmiot błysnął na obcej dłoni, znalazł się między długimi palcami starca.
Chłopczyk nie wytrzymał, wyskoczył z wrzaskiem ze swojej kryjówki, chcąc wyrwać
tamtemu zabawkę, nie mogąc uwierzyć, że tym razem jego zachcianka pozostanie
niezaspokojona...
– Luarze!
Na policzkach matki pojawiły się czerwone plamy. Ojciec mówił coś surowo. Chłopiec
sam już tymczasem pożałował swego wyskoku. Starzec patrzył nań uporczywie, przenikliwie,
badawczo. Dziwne, że dzieciak nie zmoczył od tego spodenek.
Na dnie przejrzystych, jakby szklanych oczu przebiegł jakiś cień. Obwisłe, bezrzęse
powieki zadrgały. Chłopak najeżył się. Starzec przeniósł wzrok na jego matkę.
– Nazwała go pani tak na cześć Łujana?
Zza okna dobiegał tupot podkutych butów. Donośny głos wykrzykiwał coś groźnym,
rozkazującym tonem. Starzec westchnął.
– Kiedy mały kamyk obrusza się ze szczytu... pozostaje nadzieja, że wpadnie w jakiś
1
dołek i nie spowoduje lawiny.
Zawsze trzeba mieć nadzieję.
Chłopczyk pochlipywał, trąc kułakami oczy i czepiając się rękawa ojcowej kurty. Nie
zauważył, jak dziwnie spojrzeli na siebie rodzice.
Starzec uśmiechnął się smutnie.
– Los od dawna naznaczył twoją rodzinę, panie Soll.
Matka przewróciła trwożnie oczyma. Ojciec milczał, trzymając się za policzek, jakby
poczuł nagły ból zęba. Staruszek skinął głową.
– W zasadzie... to głupstwo. Zapomnijcie o tym, co powiedziałem.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poczucie straty zastąpiła ulga.
Ciepła dłoń, w której całkiem niknęła jego drobna rączka. Będziesz miał dużo innych
zabawek. Nie płacz, Dzionku.
2
Rozdział
1
A jednak zdążyliśmy! Szczęśliwie brama miejska zatrzasnęła się za naszymi plecami, a
mogła przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczał na nas całą drogę. Spóźnialiśmy
się, ponieważ o świcie złamaliśmy oś, a stało się tak dlatego, że senny Mucha przegapił
wybój na drodze. Był senny, gdyż Flobaster, nie żałując pochodni, męczył nas próbą prawie
do rana... Musieliśmy odwiedzić kuźnię. Flobaster ochrypł, targując się z kowalem, potem
splunął, zapłacił i raz jeszcze zbił Muchę.
Oczywiście wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, by się radować, że jednak zdążyliśmy
wjechać do miasta, przepełnionego rozbawionymi tłumami. A cóż dopiero będzie jutro... Nikt
z nas nie podniósł nawet głowy, żeby nacieszyć wzrok wysokimi dachami i złotymi
chorągiewkami. Tylko Mucha, któremu wszystko było obojętne, słysząc wiwaty rozdziawił w
ziewnięciu swoje małe usteczka.
Główny plac okazał się całkowicie zapchany wozami i namiotami rozsądniejszych
konkurentów. Udało się w końcu ciężko wywalczyć kąt, w którym ledwie zmieściły się nasze
trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdował się cyrk wędrowny, gdzie w klatce pod gołym
niebem smętnie ziewał zagłodzony niedźwiedź. Po prawej był teatrzyk kukiełkowy: z
otwartych skrzyń sterczały drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozłożyli się
obozem nasi starzy znajomi, komedianci z wybrzeża. Zdarzało się nam spotykać ich na
niezliczonych jarmarkach i często ujmowali nam sporą część zarobku. Właśnie sprawnie
zbijali podesty. Flobaster nachmurzył się. Odeszłam na bok, żeby cichutko parsknąć: cha, cha,
czyżby staruszek miał nadzieję być tutaj pierwszym i jedynym? To przecież oczywiste, że na
tutejszy Dzień Wszelkiej Radości przyjeżdżają wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko
pod jednym warunkiem. Warunek był bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien
zawierać ścinanie głowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust mają ci mieszczanie. Weźmy
chociażby tę zabawną kukłę wisielca, przyozdabiającą gmach sądu...
Święto rozpoczęło się o świcie.
Nawet my daliśmy się lekko zwariować, chociaż byliśmy doświadczonymi aktorami, nie
zgrają wiejskich amatorów. Zdarzały się nam po drodze różne świąteczne parady i karnawały.
Miasto było bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pękali z dumy,
stojąc na tylnych resorach złocistych karet. Kramy uginały się pod stosami drogich,
wyborowych towarów. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, pląsali na placu w takt
bębnów i skrzypiec. Nawet bezpańskie psy wydawały się szacowne i pełne wysokiego
mniemania o sobie. Żonglerzy przerzucali się płonącymi łuczywami. Linoskoczkowie
tańczyli na linach rozpiętych wysoko nad głowami widzów. Było ich tylu, że gdyby zeszli na
dół, spokojnie mogliby zapełnić niewielką wioskę. Ktoś w opiętym, czarnym trykocie miotał
się w gęstej sznurowej sieci, podobny jednocześnie do muchy i pająka. Nawiasem mówiąc,
Mucha nie omieszkał ściągnąć czegoś z najbliższego straganu i pochwalić się tym
3
Flobasterowi, ten zaś długo targał go za ucho, wskazując migające tu i ówdzie czerwono-białe
uniformy straży.
Czekaliśmy na naszą chwilę.
Na pierwszy ogień poszły marionetki, za pomocą których znacznie łatwiej przedstawić
ścinanie głowy. Zagrali jakąś krótką, głupawą farsę. Głowa głównego bohatera spadła na
deski jak korek od butelki musującego wina. Chudziutka, wygłodniała dziewczynka obeszła
publiczność z nadstawioną czapeczką. Mało dawali. Widocznie spektakl się nie spodobał.
Potem zaryczał niedźwiedź. Potężnie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym
trykocie przerzucał w powietrzu malutkiego chłopaczka, jak ofiarne jagniątko, a na koniec
numeru udał, że urywa mu główkę. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinął się w pół. Przez
moment czułam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowców...
Po chwili jednak chłopaczek wyprostował się, jak gdyby nigdy nic. Niedźwiedź, podobny
trochę do starego, wysłużonego psa, przeszedł się niechętnie na tylnych łapach i w
nadstawioną czapkę niezwłocznie posypały się monety.
Południowcy z wybrzeża ustąpili nam kolejkę. Ich szef machnął do Flobastera: zaczynaj!
Przygotowaliśmy na Dzień Wszelkiej Radości
Opowieść o dzielnym Ollalu i nieszczęsnej
Róży.
Nieszczęsną Różę grała naturalnie Gezina, oczywiście nie ja. Wygłaszała wielki
monolog do zakochanego w niej bez pamięci Ollala i zaraz potem opłakiwała go, kiedy na
scenie zjawił się kat w czerwieni i odrąbał amantowi głowę. Sztukę napisał Flobaster. Nigdy
nie miałam odwagi go zapytać, za co konkretnie cierpiał urodziwy Ollal?
Zagrał go Barian, tradycyjnie grywający w naszej trupie wszystkich bohaterskich
amantów, chociaż niekoniecznie było to jego emploi. Nie był już taki młody... Flobaster
przewidywał dla niego w niedalekiej przyszłości role szacownych ojców. Któż jednak, warto
spytać, miałby w kolejnych spektaklach wzdychać do Geziny? Mucha zapowiadał się dobrze,
lecz na razie miał tylko piętnaście lat i sięgał naszej heroinie do ramienia...
Podglądałam zza kurtyny, jak przepiękna Róża, efektownie rozpościerając fałdy sukni i
rozpuszczone włosy na scenicznych deskach, użalała się Ollalowi i publiczności na
okrucieństwo swego losu. Śliczna Gezina, szczupła, z pysznym biustem, gładką, różową
twarzyczką i niebieskimi oczętami porcelanowej lalki, zawsze mogła liczyć na uznanie
widzów. Toteż całe jej aktorstwo składało się z romantycznych okrzyków i żałosnych
westchnień. No cóż, więcej nie było trzeba, zwłaszcza, gdy przy scenie śmierci ukochanego
udało się jej uronić parę łez.
Właśnie ze dwie łezki błyszczały na rzęsach aktorki. Widzowie przycichli.
Za kulisami rozległy się ciężkie kroki oprawcy. Flobaster w czerwonym kostiumie starał
się tupać jak najgłośniej. Urodziwy Ollal położył głowę na pieńku. Kat popisywał się chwilę,
strasząc piękną Różę wielkim, ostrym toporem, potem zamachnął się szeroko i opuścił swój
oręż na szyję Bariana.
Zgodnie z pomysłem Flobastera, pieniek był ukryty za zasłonką, tak więc widzowie mogli
zobaczyć tylko plecy ofiary i zamach topora. Potem ktoś – tym kimś byłam oczywiście ja –
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin