Janusz Korczak - Dzieci ulicy.pdf

(860 KB) Pobierz
Dzieci ulicy - całość
Janusz Korczak
A. Pajewski, Warszawa, 1901
Pobrano z Wikiźródeł dnia 01.12.2016
DZIECI ULICY.
POWIEŚĆ
Janusza Korczaka.
WARSZAWA.
Nakład
A. Pajewskiego,
ulica Niecała № 12.
Druk i Lit. F. Kasprzykiewicza, Miodowa № 6.
|1901.|
ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ,
Варшава, Мая 22-го д�½я 1901 года.
I.
Nabywca dzieci.
 W
pogodny dzień jesienny Alejami Ujazdowskiemi w
Warszawie sunęły tłumy ludzi. Śpieszno było mieszkańcom
miasta nacieszyć się ciepłem, słońcem i czystem powietrzem.
Toż niezadługo trzeba się będzie ukryć w mieszkalnych
klatkach, wśród murów, i czekać całe pół roku, nim z pod
grubej warstwy brudnego śniegu ukażą się kamienie, a nędzne
miejskie drzewka pierwsze puszczą pędy wiosenne.
 Środkiem
toczyły się karety, powozy i dorożki, jedne
wolniej, drugie szybciej, mijając się, krzyżując. W powozach
panie, postrojone w jedwabie i koronki, w kapeluszach, bogato
przybranych kosztownemi piórami, panowie w modnych
strojach z cieniutkiemi laskami, zdobnemi w srebrne rączki. Tu
przesunął się zgrabny wolant hrabiego Wikcia, tam ciężkie
lando bankiera Totengelda, owdzie leciutki kabryolet znanej
Ziuty, przyjaciółki hrabiego Ździsia. W dorożkach
dwukonnych siedzieli paniczykowie z nogami, bardzo
wytwornie pokrytemi pledami, imitującemi tygrysie skóry. W
jednokonkach, znów spokojne mieszczaństwo używało
przejażdżki w towarzystwie żon i licznej czeredy pociech. A
trotuarami rozwijał się długim wężem nieskończony,
różnobarwy sznur pieszych.
 Między
bogatemi sukniami pań, ciemnemi paltami panów,
kręciło się wiele dzieci, zachęcając natarczywie do kupna
wiązanek. Kwiaty tych bukiecików były tak samo bezbarwne i
smutne, jak blade twarze sprzedawców.
 —
Niech pan kupi kwiaty.
 —
Niech pan kupi bukiecik dla tej pani.
 —
Niepotrzeba.
 —
Jakto niepotrzeba? Taka śliczna pani.
 —
Niepotrzeba, powtarzam wam raz jeszcze.
 —
Proszę pana, dla narzeczonej o! widzi pan, narzeczona się
uśmiecha.
 —
Kiedy to wcale nie narzeczona, to żona.
 —
Proszę pana, ja chcę zarobić na chleb. W domu matka,
proszę pana, chora.
 I
do ręki dziecka pada miedziana moneta, a kwiatek wędruje
do rąk towarzyszki szczodrego młodziana.
 —
Ile dał?
 —
Dychę.
 —
Pi, to ci dopiero, no!
 —
Golec.
 —
A ino.
 —
O patrz, ten kupi. Proszę pana, niech pan kupi kwiatek dla
tej ślicznej narzeczonej. Proszę pana, ojciec chory, spadł z
drabiny.
 —
A czem jest ojciec?
 —
Mularzem, proszę pani. Matka w szpitalu. Chcę zarobić
na kawałek chleba.
 Wśród
tłumu osób szedł człowiek, który bacznem okiem
śledził działalność żebraczej gromady. Szedł sam jeden, w
palcie z podniesionym kołnierzem, z cienką laską w ręce. Z po
za binokli spoglądało na dzieci dwoje dziwnych oczu
przenikliwych. Czasem tylko błysły tam jakieś złowrogie
ogniki gniewu, czasem błyskawica się na chwilę zapaliła
płomieniem, i znów były to oczy tylko przenikliwe, badawcze i
chłodne.
 —
Mańka, Mańka, chodź no tu!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin