Parkinson C.N. - Pod płonącą banderą.pdf

(781 KB) Pobierz
C. N. PARKINSON
Pod płonącą banderą
Z języka angielskiego przełożyła
Jadwiga Milnikiel
Książka i Wiedza Warszawa 1980
Tytuł oryginału:
THE FIRESHIP
© C. Northcote Parkinson 1975
Okładkę i strony tytułowe projektował Jerzy Rozwadowski
Weryfikacja terminów morskich
J. Jackowicz
Redaktor
Maryla Siwkowska
© Copyright for the Polish edition by
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
„Prasa-Książka-Ruch”
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1980
Redaktor techniczny
Kazimierz Kolasiński
Korektorzy H.
Leś-Cichal i H. Konarska
ROZDZIAŁ 1
Sprzymierzeniec
Fregata
Meduza,
odbywająca swój rejs powrotny z Morza Śródziemnego, tkwiła nieruchomo
niemal w zasięgu widzenia Falmouth. Żagle jej łopotały bezradnie i bezużytecznie pod mdłym i
szarym niebem. Komandor Morris, człowiek, którego takie opóźnienie nie potrafiło załamać,
natychmiast wydał rozkaz rozpoczęcia ćwiczeń żeglarskich, by zająć czymś załogę. Mieli opuścić
fokstengę pozorując jej wymianę, a następnie wciągnąć ją na miejsce i otaklować na nowo. Każda
wachta miała kolejno wykonać na czas to samo zadanie. Ćwiczenie takie wymagało opuszczenia
stengi aż do podwięzi wantowych pod fokmarsem. Nawet w warunkach zupełnej ciszy nie była to
łatwa sprawa. Marynarze oczywiście robili takie rzeczy już przedtem, i to Bóg wie ile razy, było to
bowiem jedno z najczęstszych ćwiczeń załogi. Po wydaniu rozkazu marynarze z prawoburtowej
wachty zabrali się do roboty metodycznie i dokładnie, nie opuszczając niczego i starając się uzyskać
ostateczny wynik, który mógł być zaakceptowany przez bardzo wymagającego pierwszego
porucznika. Oficer wachtowy złożył raport o ukończeniu zadania. Zapisano dokładny czas trwania
próby. Był on zaledwie o trzy sekundy lepszy od poprzedniego rekordu. Wtedy rozkaz został
powtórzony i z kolei marynarze z lewoburtowej wachty żwawo rzucili się do takielunku. Z bardziej
widocznym i dramatycznym wysiłkiem przechodzili z pośpiechem przez kolejne fazy. Pocąc się,
gorączkowo usiłowali poprawić czas. Kiedy dowódca wachty zameldował ukończenie zadania,
porucznik Rothary z zegarkiem w ręku mógł ogłosić, że uzyskali czas lepszy o jedną minutę i
dwanaście sekund od najlepszego dotychczasowego wyniku. Marynarze z lewoburtowej wachty
zaczęli głośno wyrażać swą radość, a kapitan oznajmił krótko: „Dobra robota!” A więc został
ustanowiony nowy rekord. Załoga otrzymała wreszcie sygnał na obiad. Jeden jedyny człowiek nie
wyglądał na zbyt szczęśliwego. Był to bosman - zauważył w ćwiczeniach parę drobnych
niedociągnięć, którymi należało się zająć. Po południu niebo się przejaśniło i powiał orzeźwiający
wiaterek od zachodu. Żagle wypełniły się, a odkosy dziobowej fali zaczęły połyskiwać bielą.
Natychmiast podjęto rejs, fregata bowiem otrzymała rozkaz zameldowania się u dowódcy Floty na
Nore.
Dwaj oficerowie, których osobista sprawność i sprawność ich podkomendnych zostały tego
ranka poddane próbie, stanowili zupełnie odrębne typy. Lewoburtową wachtą dowodził John Meade,
pełen energii młody człowiek z rodziny marynarzy, bystry i powszechnie lubiany. Dowódcą wachty
ze sterbortu był Ryszard Delancey. Jego obecność na pokładzie była nieco przypadkowa; znalazł się
tu w wyniku szturmu na wybrzeże hiszpańskie. Delancey, osadzony w więzieniu po rozbiciu okrętu u
wybrzeży biskajskich, uciekł z garstką załogi, w przebraniu przemknął się przez Hiszpanię,
zorganizował zasadzkę na kuriera i zdobył pewną niezwykle ważną informację dotyczącą planów
hiszpańskiego admirała Lángara. W czasie akcji ratowniczej został zabity porucznik Halsted i na jego
miejsce komandor Morris wyznaczył Delanceya. Trzy rzeczy w tej sprawie były warte podkreślenia.
Informacje Delanceya sprawdziły się: admirał Lángara rzeczywiście płynął do Tulonu, jak to było
przewidziane, żeby przyłączyć się do floty francuskiej.
Brytyjska Flota Śródziemnomorska, zupełnie nie przygotowana do tego, żeby stawić czoło tym
zdwojonym siłom, została wycofana ze swej pozycji, a wiele jej okrętów otrzymało zadanie
defensywne, w oparciu o porty brytyjskie. Jednym z tych okrętów była
Meduza.
Na dodatek została
ona zakwalifikowana do remontu. Po utarczce pod Léon komandorowi Morrisowi zaoferowano
dowództwo okrętu liniowego
Bulwark
(74), z wyznaczeniem miejsca w kanale. Jego przeniesienie na
większy okręt było nieco spóźnione. Wzmianka o nim w „Gazette” przypomniała o jego istnieniu
komuś w admiralicji. W rejsie powrotnym Morris zdawał sobie już sprawę, że jego pobyt na
Meduzie
dobiegał właściwie końca.
Delancey wiedział o tym także. Wkrótce po zadokowaniu się w Chatham jak zwykle rozpoczną
się rozpaczliwe zabiegi, by zdobyć gdzieś stanowisko. Ale jakiego stanowiska właściwie pragnął?
Nie miał zupełnie stosunków, żadnych powiązań z wpływowymi ludźmi, którym tak wielu
zawdzięczało swoją błyskotliwą marynarską karierę. Uzyskanie stanowiska pierwszego porucznika
marynarki było jego jedyną szansą na awans. Gdyby okręt, na którym on sprawuje taką funkcję,
zdobył przypadkiem nieprzyjacielski okręt o równym lub większym znaczeniu, prawdopodobnie
kapitan dostałby tytuł szlachecki, a on, jako pierwszy porucznik, otrzymałby awans na mastra i
dowódcę. Ale Delancey wiedział, że bardzo niewielu poruczników, którzy w ten sposób zostali
awansowani, otrzymało naprawdę dowództwo okrętu. Dawano im ten stopień jako wyraz uznania, a
potem pozostawali bez pracy przez całe lata, jeżeli w ogóle nie na zawsze.
Meduza
w dobrym tempie przebyła kanał i zarzuciła kotwicę w Nore. Po zameldowaniu się na
okręcie admiralskim Morris otrzymał rozkaz wprowadzenia swego okrętu do Chatham. Tam okazało
się, że był on w gorszym stanie i wymagał większej naprawy, niż przypuszczał okrętowy cieśla.
Drewno zbutwiało poniżej linii wody, a i cała część rufowa musiała być gruntownie odremontowana.
W tej sytuacji kapitan Morris opuścił okręt, otrzymał bowiem dowództwo
Bulwarka.
Większość
załogi
Meduzy
została przeniesiona na inne okręty, a dowództwo nad resztą, jaka została, objął
Rothery. Ponieważ nie było kłopotów z otrzymaniem urlopu, niektórzy oficerowie zeszli na ląd, żeby
nękać admiralicję, pisać do swoich protektorów lub odwiedzić rodzinę. Delancey nie miał ani
protektora, ani domu, postanowił więc wykorzystać większość wolnego czasu na kręcenie się wokół
doków. Wiedział coś niecoś na temat budowy okrętów, kiedyś bowiem odbywał służbę na wybrzeżu
w Ameryce. Teraz miał okazję dowiedzieć się z tego zakresu czegoś więcej. Poza tym fascynował go
widok statków w suchym doku, kiedy się na nie spogląda z dołu. Robił szkice z tego niezwykłego
punktu obserwacji i doszedł do przekonania, że niektóre z tych szkiców oprócz profesjonalnej
dokładności wykonania miały również walory artystyczne. Często bywał na molo, kiedy holowano
jakiś statek, ogołocony do niższych masztów, z ogromnymi marsami, wyglądającymi zadziwiająco
potężne na tle nieba. Poznawszy doki Chatham, spotykał się „Pod Złotym Kogutem” z innymi
oficerami, którzy nie mieli dokąd pójść, z. awansowanymi bosmanami i działomistrzami, którzy nie
mieli żadnych szans na dalszy awans, ale znali marynarkę od zarania swego życia, kiedy to zaczęli
służbę. Grupie, do której przyłączył się tego wieczoru, przewodził stary „Łom” Crowley, który
walczył pod sir Charlesem Saundersem w Quebecku, a teraz miał mało ważne stanowisko w stoczni.
Zwykle dotrzymywali mu towarzystwa dwaj weterani-porucznicy: Wetherall i Dumbell, oraz jacyś
przygodni oficerowie. Trzeciego wieczoru stary Wetherall oświadczył, że słyszał, jakoby
Glatton
miał niebawem powrócić do doku dla dokonania pewnych zmian i napraw. Inni obecni natychmiast
okazali zainteresowanie tą nowiną. Delancey przypomniał sobie ostatnią akcję tego okrętu przeciw
francuskiej eskadrze. Dowodził nim kapitan Henry Trollope, a cała sprawa wymagała ogromnego
nakładu sił. Nie pamiętał już dokładnie szczegółów, ale przyszedł mu z pomocą Wetherall.
- Trollope płynął, by połączyć się z admirałem Duncanem nie opodal Helvoetsluys. Któregoś
wieczoru spotkał się z czterema francuskimi fregatami: dwie rejowe korwety, jedna korweta
ożaglowana jako bryg i kuter. Proporcja sił musiała wynosić mniej więcej sześć do jednego na
niekorzyść
Glattona.
- Raczej siedem lub osiem do jednego - wtrącił Dumbell.
- Sama tylko fregata dowódcy francuskiej eskadry była prawdopodobnie większa niż
Glatton.
- No, zgoda. Może i tak. W każdym razie rozgorzała nocna walka, która się zaczęła od wymiany
ognia w zasięgu strzału z pistoletu. Francuskie okręty doznały takich uszkodzeń, że jeden z nich w
niedługim czasie zatonął w porcie Flushing. Mówiąc krótko, przerwały akcję i zwiały.
- A
Glatton?
- zapytał Delancey.
- Był na nim tylko jeden zabity - odparł Wetherall. – Kapitan Strangeways z artylerii, który
wrócił na swoje stanowisko po założeniu zaciskowego bandaża na udo, zemdlał z utraty krwi i zmarł
zaraz potem, jak go odniesiono znowu na dół. Było tylko kilku rannych. Poza tym, że żagle okrętu
zostały zniesione niemal doszczętnie,
Glatton
i jego załoga ponieśli niewielkie szkody.
- Co za niezwykła historia! - zawołał Delancey i zamówił następną kolejkę. - Jak to możliwe?
- Powiem panu - odparł stary Crowley. -
Glatton
był jednym z dziewięciu okrętów
przeznaczonych do handlu z Indiami Wschodnimi, a odkupionych w zeszłym roku od ich właścicieli i
przerobionych na okręty wojenne.
- I na dodatek diabła warte - mruknął Dumbell.
- Za wąskie - przyznał Crowley. - I za mało miejsca na odrzut dla dział. Tak czy inaczej,
zrobiono z nich okręty wojenne. Ważący tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć ton
Glatton
otrzymał
pięćdziesiąt sześć armat.
- Uczyniło to z niego coś pośredniego między fregatą a okrętem liniowym - powiedział Dumbell -
a w gruncie rzeczy do niczego jako jedno i jako drugie.
- Niech i tak będzie - zgodził się Crowley. - Dowództwo na nim otrzymał Trollope, który w
czasie ostatniej wojny był kapitanem na
Rainbow,
a jeszcze wcześniej na
Ki t e .
Jeden z
najinteligentniejszych oficerów w naszej służbie. Zaproponował, by
Glatton
został uzbrojony tylko w
karonady - sześćdziesięcioośmiofuntówki na dolnym i trzydziestodwufuntówki na górnym pokładzie.
Ani jednego długiego działa na okręcie! Ministerstwo Marynarki Wojennej zaakceptowało ten plan.
- Podczas gdy w sztabie artylerii wszyscy o mało nie dostali apopleksji - dorzucił Wetherall.
- I w taki właśnie sposób w czerwcu okręt ten został uzbrojony. Francuzi nie dowiedzieli się, z
czego właściwie tak ich rąbnięto.
Szczegóły uzbrojenia
Glattona
były dla Delanceya nowiną. Zaczął coś podsumowywać na
skrawku papieru; po paru minutach podniósł głowę.
-
Glatton
prawdopodobnie daje salwę burtową z tysiąca pięciuset czterdziestu funtów, to znaczy
większą niż takie trzy okręty pokładowe jak
Queen Charlotte.
To wystarczy, by zdmuchnąć z
powierzchni wody każdego przeciwnika.
- Posłuchajcie! - zawołał Dumbell, - Dlaczego w takim razie nie uzbrojono w taki sam sposób
wszystkich naszych okrętów?
- Bo to byłoby szaleństwo - odparł Crowley. - Tego rodzaju działa są bronią krótkiego zasięgu.
Po takim spotkaniu wróg nie przybliży się już nigdy bardziej niż na pół mili, a wtedy oni nas zniszczą
z dział długich o dalekim zasięgu, zanim my będziemy mogli otworzyć ogień
- Muszą być i inne trudności - rzekł Delancey -
Glatton
może nie mieć dostatecznej ilości
pomieszczeń dla niezbędnej mu załogi. A poza tym... jak się mierzy z tych krótkich dział?
Sześćdziesięcioośmiofuntówka musi niemal całkowicie wypełniać furtę, nie zostawiając wcale
miejsca na obrót...
- Ma pan rację! - wykrzyknął Crowley. - I to jest problem, który należałoby rozwiązać, kiedy
Glatton
znajdzie się w doku.
- Cieszę się, że będę mógł go obejrzeć - oznajmił Delancey.
Zmieniono temat rozmowy, zajęto się bardzo szeroko dyskutowaną ostatnio sprawą płac
marynarzy. Żołnierze dostali podwyżkę, nie objęła ona jednak marynarki wojennej.
- Będą jeszcze z tego powodu kłopoty – rzekł Dumbell. - Zapamiętajcie sobie moje słowa, Nie w
tym rzecz, że chłopcy potrzebują pieniędzy, ale w tym, że zadają sobie pytanie, dlaczego żołnierze
mają być lepiej traktowani. Kto odnosił zwycięstwa? My. A kogo udało się wrogom pokonać?
Piechurów!
Nie ulegało wątpliwości, że omawianie tego właśnie problemu zabierze im drugą połowę
wieczoru, więc Delancey pożegnał towarzyszy. Niezależnie od wszystkiego przyznawał, że żołd
marynarzy
jest krzywdząco niski. Uważał, że to głupota dawać tak mało ludziom, którym rząd tak wiele
zawdzięcza. Stary Dumbell miał rację mówiąc o możliwości buntu. Przypuszczał, że z punktu
widzenia ministra wszystko to wyglądało zupełnie inaczej. Z pewnością musieli borykać się z innymi
żądaniami finansowymi, które należało zaspokoić, tym niemniej marynarze mieli swoją rację.
Delancey wrócił na
Meduzą
pogrążony w rozmyślaniach.
Kiedy
Glatton
zarzucał kotwicę w Nore, Delancey znajdował się wśród tych, którzy się temu
przyglądali. Był to okręt dziwaczny, ciągle jeszcze robiący wrażenie statku handlowego kursującego
do Indii. Gdy stał obok innych okrętów wojennych, wyglądał wręcz brzydko. Kiedy został
zaholowany do suchego doku, Delancey zjawił się znowu na molo i niebawem znalazł pretekst, by
wejść na pokład. Wprawdzie znał kapitana Trollope'a z czasów poprzedniej wojny, ale nie
przypuszczał, by ten zdołał go sobie przypomnieć. Niestety nie mógł się o tym przekonać, gdyż
Trollope'a nie zastał na okręcie. Wyjechał spiesznie z Sheerness do Londynu, a tymczasem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin