Roberts Nora - Port Macierzysty.pdf

(4390 KB) Pobierz
Dla Marianne i Kya,
z wyrazami miłości, nadziei i podziwu
Port macierzysty
„Piękno samo usprawiedliwia własne istnienie"
Emerson
1
Wiał wilgotny, lodowaty i przenikliwy wiatr. Śnieg, który
spadł na początku tygodnia podczas zamieci, utworzył na
poboczu drogi nieregularne muldy. Niebo było nieprawdopo­
dobnie niebieskie, a ogołocone drzewa z czarnymi, pozba­
wionymi liści gałęziami górowały nad kępkami zbrązowiałej
oszronionej trawy i potrząsały konarami jak pięściami, prote­
stując przeciw zimnu.
Tak wyglądał marzec w Maine.
Miranda ustawiła w samochodzie ogrzewanie na cały regu­
lator, włączyła odtwarzacz kompaktowy i zatopiła się w dźwię­
kach
Cyganerii
Pucciniego.
Wracała do domu. Po dziesięciodniowej wyprawie, pod­
czas której wygłaszała odczyty i błąkała się między hotelem,
miasteczkiem studenckim a lotniskiem, nie mogła się docze­
kać powrotu do swoich pieleszy.
Nienawidziła wygłaszania wykładów i cierpiała potworne
katusze, ilekroć musiała stanąć przed tłumem gorliwych słu­
chaczy. Mimo wrodzonej nieśmiałości i związanej z każdym
występem tremy nie mogła jednak lekceważyć swoich obo­
wiązków.
Była przecież doktor Mirandą Jones, pochodzącą z rodzi­
ny Jonesów z Jones Point. Nigdy nie pozwolono jej o tym
zapomnieć.
Miasto założone zostało przez Charlesa Jonesa, człowieka,
który pragnął pozostawić po sobie w Nowym Świecie trwały
ślad. Miranda wiedziała, że zadaniem Jonesów było zapewnić
sobie pozycję najważniejszej rodziny w Point, brać aktywny
9
NORA
ROBERTS
udział w życiu towarzyskim i zawsze zachowywać się tak, jak
przystało Jonesom z Jones Point.
Szczęśliwa, że coraz bardziej oddala się od lotniska, skręci­
ła w drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża i nacisnęła pedał gazu.
Uwielbiała szybką jazdę. Prawdziwą przyjemność sprawiało jej
błyskawiczne przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Trud­
no było nie zauważyć rudowłosej wysokiej kobiety. Zawsze
odnosiło się wrażenie, że to ona decyduje o wszystkim, nawet
jeśli wcale tak nie było.
Kiedy poruszała się z precyzją i zdecydowaniem godnym
pocisku samonaprowadzającego, wszyscy ustępowali jej z drogi.
Pewien zadurzony w niej mężczyzna przyrównał głos
Mirandy do aksamitu owiniętego w papier ścierny. Rekom­
pensowała sobie ten defekt dynamicznym, urywanym, często
graniczącym z afektacją sposobem mówienia.
To odnosiło pożądany skutek.
Chociaż budowę ciała Miranda odziedziczyła po jakimś
celtyckim wojowniku, rysy miała typowe dla mieszkańców No­
wej Anglii: pociągłą i spokojną twarz z długim prostym nosem,
nieco wystającą brodą i wyraźnie zarysowanymi kośćmi policz­
kowymi. Wydatne usta przeważnie zachowywały powagę, to
samo dotyczyło błękitnych oczu.
Teraz jednak Miranda uśmiechała się, ponieważ cieszyła ją
długa kręta droga biegnąca wzdłuż pokrytych śniegiem klifów
i widoczne w dali lekko wzburzone stalowoszare morze. Uwiel­
biała jego zmienność, która sprawiała, że morze czasem dzia­
łało uspokajająco, innym zaś razem budziło grozę. Pokonując
kolejne zakręty, Miranda słyszała fale, które rozbijały się
o skały, a potem cofały się, jak pięść mająca zamiar ponownie
wymierzyć cios.
Promienie bladego zimowego słońca połyskiwały na śnie­
gu, a niespokojne porywy wiatru unosiły w powietrze pojedyn­
cze płatki i rzucały je na drogę. Nad zatoką rosły nagie drzewa,
z każdym rokiem coraz bardziej pochylane przez burze i przy­
pominające przygiętych do ziemi starców. Miranda będąc dziec­
kiem obdarzonym niezwykle bujną fantazją, wyobrażała sobie
często, że te drzewa po cichutku skarżą się sobie i zbijają
w grupkę, by bronić się przed wiatrem.
Chociaż obecnie uważała, że nie ma już tak bujnej wy­
obraźni, nadal uwielbiała patrzeć na sękate powyginane pnie
10
PORT
MACIERZYSTY
przywodzące na myśl starych żołnierzy stojących w równym
szeregu nad urwiskiem.
Droga stopniowo pięła się w górę, pas ziemi coraz bardziej
się zwężał, a z obu stron podkradała się woda. Morze i cieśnina
były bardzo kapryśne, często posępne i jak dwa głodomory
nieustannie obskubywały brzegi. Powyginany cypel wznosił się,
a jego najwyższy punkt wyglądał jak garb i przypominał powy­
kręcaną artretyzmem kostkę palca ozdobioną starym wikto­
riańskim domem, który spoglądał z góry na morze i ziemię. Za
nim, tam gdzie teren ponownie opadał w stronę wody, widać
było białą włócznię strzegącej wybrzeża latarni morskiej.
Mirandzie w dzieciństwie ten dom dostarczał mnóstwo ra­
dości i był schronieniem. Mieszkała w nim Amelia Jones, ko­
bieta, która odtrąciła tradycję Jonesów i żyła po swojemu.
Mówiła to, co myślała, i w jej sercu zawsze było miejsce dla
dwojga wnucząt.
Miranda uwielbiała ją. Tylko raz w życiu odczuwała praw­
dziwy żal — po śmierci babki, osiem lat temu.
Swój dom i zgromadzony w ciągu minionych lat spory ma­
jątek wraz z kolekcją dzieł sztuki Amelia zostawiła Mirandzie
i jej bratu. Synowi, ojcu Mirandy, przekazała życzenie, by za­
nim ponownie się spotkają, stał się przynajmniej w połowie
takim mężczyzną, jakim jej zdaniem powinien być. Synowej
zapisała sznur pereł, ponieważ przypuszczała, że jest to jedyna
rzecz, jaką Elizabeth w pełni zaaprobuje.
Miranda doszła do wniosku, że lakoniczne komentarze
w testamencie bardzo pasowały do babki. Amelia przeżyła męża
o ponad dziesięć lat, a zatem bardzo długo mieszkała samot­
nie w ogromnym, wzniesionym z kamienia domu.
Myśląc o babce, Miranda dojechała do końca biegnącej
wzdłuż wybrzeża drogi i skręciła w długi zygzakowaty pod­
jazd.
Górujący nad okolicą dom przez wiele lat opierał się wi­
churom, bezlitośnie chłodnym zimom i szokującym, nagłym
letnim upałom. Teraz stara się przetrwać wieloletnie zanie­
dbanie, pomyślała Miranda z pewnym poczuciem winy.
Ani ona, ani Andrew nie mieli czasu, by ściągnąć malarzy
i kogoś, kto skosiłby trawniki. Dom, który w okresie jej dzie­
ciństwa był chlubą rodziny, teraz niszczał i chylił się ku upad­
kowi. Mimo to uważała, że jest uroczy — jak stara kobieta,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin