FRYGIJSKIE BŁAWATKI - OPOWIADANIA RADZIECKIE - 1977.rtf

(3247 KB) Pobierz

frygijskie bławatki

Opowiadania 1977

FRYGIJSKIE

BŁAWATKI

 

Wasilij Aksionow

W ZIMOWE WIECZORY

... Zakończona o zmierzchu powieść tkwi niby foka na tapczanie. Ze szklanki woda do dna wysączona. Do niej prozaik niczym szaman gwiazdy łowi z nieba, na którym jak szatan skrzeczy sputnik meteorologiczny...

... Lotnisko huczy całą noc i wiatry wieją z całych sił. Sąsiad w maszynę wali wściekle, jakby z kaemu wroga bił. Prozaik spał...

... Powieść gotowa. Czego mi więcej jeszcze trzeba? Diabła rogatego? — szeptał prozaik i wracał pamięcią do wspomnień, których w swojej powieści nie opisał...

TRAMWAJ CZTERDZIESTEGO TRZECIEGO ROKU

Czy pamiętasz? Oficerska Szkoła Lotnicza maszerowała po Galaktionowskiej wracając z łaźni z zawiniątkami w rękach i dwie setki młodych gardeł jednocześnie — wy­ machując przy tym ramionami — wyśpiewywało smutną

piosenkę „Nie—zapominaj—moja—ukochana—naszej—mi­ łości—pięknych—dni...” Srebrne wypustki na błękitnych naramiennikach, czapki zawadiacko zsunięte na bakier... Czy pamiętasz? Kolumna skręcała za róg, za aptekę, za matowe kule. Skręcała — i momentalnie przepadała razem ze swoją pieśnią.

A czy pamiętasz siebie, małego chłopca, na tej ulicy? Żałosny widok — kłębek łachmanów, z których wystawał czerwony nos. Pamiętasz — później ukazywał się tramwaj.

Pamiętam rozklekotany, przewalający się z boku na bok wagon tramwaju. Obraz nędzy i rozpaczy — ani jednej całej szyby w oknach. Istna rozpacz — cała ta ulica, po której telepał się tramwaj, ulica, gdzie poprzez pogięte i pordzewiałe ogrodowe sztachety, poprzez zamierający jesienny park przezierały ceglane ściany jakiegoś zapo­ mnianego, pogodzonego z losem ubóstwa, zupełnego opusz­ czenia i zaniedbania. Widok rozpaczliwy.

A czy pamiętasz czterech mocnych chłopaków w lotni­ czych mundurach, jak palili papierosy na tylnym po­ moście tramwaju?

Głośno gadali i palili te swoje dziwnie pachnące pa­ pierosy, tupali nogami obutymi w nowe, eleganckie buty, a ja tymczasem w swojej rozłażącej się, złachmanionej odzieży patrzyłem na ich szykowne mundury i cieszyłem się, że coś takiego jeszcze w ogóle istnieje na świecie, i dodawałem sobie otuchy: spokojnie, chłopie, przezimu­ jemy jakoś, nie zginiemy!

Z rozdziawionymi z podziwu ustami spoglądaliśmy na naszych starszych braci, jak palili papierosy, jak chodzili, jak odlatywali z bronią tam, w sam środek światowych wydarzeń, jak wreszcie powracali.

Kochaliśmy ich gwiazdki, naramienniki, broń i roz­ myślaliśmy o ich krótkich spotkaniach z dziewczętami z tamtych lat, w ubożuchnych markizetowych sukienkach, które fruwały wesoło i niepoważnie nad ich spiczastymi kolankami — do diabła z wojnąl

... „Noc krótka, obłoki śpią, a w moich dłoniach twoje dłonie drżą...” Sądzę, że ludzie w tamtych czasach nie

liczyli upływających lat, a już z całą pewnością nie myśleli o starości.

Tramwaj klekotał. Chłopcy na tylnym pomoście gasili

0              podeszwy swoje wonne papierosy i wyskakiwali nie czekając, aż będzie przystanek.

              Skacz, Jermakow! Śmiało, jak z „douglasa”!

I znikali w drzwiach jeden po drugim.

*              * #

... Była to chyba wczesna zima, czy raczej jesień za- późniona. Architektura i przyroda stała w jasności za­ nurzona. Prozaik smętny krążył wokół, jak pies, co węszy niepogodę, i z żółtych liści sobie wróżył przyszłe sukcesy

1              swobodę...

CZAPLA

Mieszkałem raz na Litwie na piaszczystej mierzei. Otrzy­ małem miejsce w czymś, co nosiło nazwę pensjonatu krawców. Pensjonat był niewielki — miał piętnaście miejsc i był po prostu podły — pościel wilgotna, woda rdzawa, a do tego wszystkiego nie było w nim nawet krawców. Cały stosunkowo komfortowy parter zajmowała hałaśliwa i liczna rodzina jakiegoś króla chemii gospo­ darczej, a dopiero na mansardzie gnieździli się pozostali: Losza-stróż, Losza-ślusarz i ja.

Losza-ślusarz miał swój własny sposób wypoczywania. Otwierał szeroko okno, siadał naprzeciw w samej tylko bieliźnie i zaczynał grać na harmonii. Grał i palił papie­ rosy, a gdy się go o coś zapytało — uśmiechał się tylko.

Losza-stróż zgrywał wariata, prawie wcale się nie odzywał, mamrotał tylko coś pod nosem udając słabego na umyśle, taskał z lasu olbrzymie kosze pełne grzybów i rozwieszał je do suszenia. Znacznie później, jesienią, spotkałem go kiedyś na Tierientiewskim Bazarze ubranego

7

w dżinsy i w zamszową kurtkę, bo on tam te swoje grzybki sprzedawał po trzy ruble za wianuszek.

Nie potrafię już sobie teraz przypomnieć, jakim sposo­ bem znalazłem się w tym pensjonacie, czy może zamie­ rzałem ukończyć pracę dyplomową, czy może chciałem pod­ ciągnąć się nieco w ulubionej genetyce, czy też zrobiłem kolejny unik przed babskim atakiem, nie to jednak było ważne, ale to, dlaczego tam zostałem. W tym czasie bar­ dzo szybko podejmowałem decyzje, pieniędzy też mi nie brakowało, mogłem więc w każdej chwili przenieść się gdzie indziej, chociażby do Koktebela, do groty, do chło­ paków nad Krwawnikową Zatoką. A jednak się nie prze­ nosiłem.

Pensjonat leżał na uboczu, na rozległej łące, wokół której stały wysokie drzewa, a za tymi drzewami prze­ świtywała mgła i kłębił się opar. Wydawać by się mogło, że jest to przytłaczające pustkowie, a jednak, rzecz dziwna, to właśnie tam zawładnęło mną cudowne uczucie jedności z całym światem.

Po nocach, dusząc się od zapachu butwiejących grzybów, wychodziłem na taras i wsłuchiwałem się w krzyki jakie­ goś ptaka, przytłumione, niepokojące, jakby zawstydzone, później zaś dawał się słyszeć szum wielkich skrzydeł i zu­ pełnie blisko w ciemności wyczuwałem czyjś ciężki, nie­ zręczny, ale pewny lot. To, stary, była czapla. Latała nocami najprawdopodobniej do Polski.

Przez pierwsze noce po prostu słuchałem jej krzyków, odgłosu jej lotu i odczuwałem jakieś dziwne wzruszenie, odczuwałem piękno oraz surowość życia i przyrody, był ze mną szum liści wszystkich drzew w całej Europie od Uralu aż po Gibraltar, wszystkie jej uśpione miasta, gwar­ ne nocne ulice, cały nie dający się wyrazić słowami ko­ biecy urok nocy. Opanowywała mnie też przemożna żądza porwania się z miejsca i udania się za tym czarem, zdawałem sobie jednak sprawę, że przy najmniejszym nawet ruchu czar pryśnie, więc tylko stałem i wsłuchi­ wałem się w oddalające się okrzyki czapli.

              Capia gada — wymamrotał pewnego razu w pokoju

Losza-stróż. Był on niewątpliwie artystą, zapoznanym geniuszem, nic więc dziwnego, że jemu również czapla nie dawała spać.

Wczesnym rankiem, gdy wszystko dokoła spowijała jeszcze mgła, czapla wracała nad nasz zalew, postanowiłem więc pewnego dnia wyjść na jej spotkanie. Początkowo w gęstym brudnoszarym mleku słychać było tylko coraz wyraźniejszy szum skrzydeł, później, gdy słońce posrebrzy­ ło kropelki wody, mgła opadła, widok się przetarł i prosto na mnie wypadł wielki, głupkowaty ptak. Czapla spo­ strzegłszy mnie usiłowała nagle skręcić, ale jej się to nie udało, więc tylko niezręcznie runęła w dół i poleciała wzdłuż brzegu ciągnąc za sobą swoje pokraczne nogi o wy­ stających kolanach i trzymając je wyciągnięte ku tyłowi, co miało jakoby zwiększyć szybkość lotu.

Przeleciała obok mnie zupełnie blisko i nawet łypnęła V/ moją stronę swoim okrągłym okiem, które znajdowało się tuż nad dziobem, a dziób, czyli jej usta, ułożyły się w głupkowaty, zawstydzony uśmiech, przy czym jej wzrok zdawał się mówić — wiem przecież, że te moje nogi są okropne, istne patyki wlokące się niezgrabnie podczas lotu, och, ja nieszczęśliwa!

Od tego czasu spotykałem ją wielokrotnie, niemal każ­ dego dnia. Przyznam się nawet, że sam szukałem tych spotkań. Wdrapywałem się na szczyt wydmy górującej nad płytką porośniętą trawą zatoką, siadałem tam i czekałem na czaplę, a ona ukazywała się zza przylądka i zastygała na jednej nodze na widok opalonego mężczyzny, to zna­ czy mnie, i tak stała jak skamieniała, niczym brzydula- -podlotek sparaliżowana wstydem.

Nocami już jej więcej nie widywałem, słyszałem tylko jej krzyki niepokojące, stłumione, namiętne i szum skrzy­ deł. Czyżby w Polsce mieszkał jej ukochany i ona tam latała, aby się z nim spotkać?

Pewnego razu, już pod jesień, spotkałem ją na przy­ stanku autobusowym. Uspokój się, stary, to tylko taki żart, hiperbola, poetycka przesada.

Była noc i padał deszcz, schowałem się więc pod daszek

przystanku, aby zapalić papierosa. Zaświeciłem zapalnicz­ kę i spostrzegłem w kącie żałosne stworzenie, dziew- czynkę-czaplę. Woda lała się z jej pozlepianych włosów i z krótkiego ortalionowego płaszcza, pod chudymi nogami utworzyła się cała kałuża, a w jej oczach było właśnie to wszystko — tam żyła czapla z jej zawstydzeniem, bła­ ganiem, nadzieją. Początkowo speszyłem się, później za­ gadałem do niej, ale odpowiadała niezrozumiałymi ja­ kimiś wykrzyknikami i krótkimi urywanymi zdaniami.

Pytasz, co było dalej? A nic. Jak zwykle. Najpierw ona odjechała, a potem ja. Przez wiele lat zupełnie nie myśla­ łem o tej czapli, aż tu nagle, zbliżając się do czterdziestki, zacząłem coraz częściej o niej myśleć. Chciałbym zbadać jej kod genetyczny, odnaleźć ten chromosom, który nie dawał spać mnie i Loszy-stróżowi i który wywoływał cudowne uczucie jedności z całą naturą, ten ulotny, trudno wyczuwalny aromat, który są w stanie pochwycić tylko bardzo młode nozdrza, a i to nie wszystkie.

* * '*

... Cisza panowała wokół. Dwa razy Feb wyjeżdżał ńa niebo w swoim rydwanie. Aż nagle nadbiegła „dziewiąta fala” złowieszczej olejnej farby, jak ją namalował Aj wa- zowski, a ten bardzo kunsztownie i bez najmniejszego wysiłku umiał wodę wycisnąć z farby olejnej.. A w ogóle sławny był z niego admirał.

WYSOKI KSIĘŻYC

Dla ciebie, miła, dla ciebie, dla ciebie księżyc lśni zawie­ szony wysoko na niebie!

Siedzisz teraz przede mną taka pewna siebie, spokojna i chłodna, trochę zmęczona, niczym nie można cię wzru­ szyć, aż to nagły obrót głowy sprawia, że jakby w lustrze, którego powierzchnia zmarszczy się pod wpływem nie­ widzialnego wiatru, widzę tę dziewczynę o szalonych oczach, która wcisnąwszy ręce w kieszenie kurtki biegła przed siebie wzdłuż ogrodowych sztachet i zastygała w cie-

10

niu kolumny, ściany, niszy z rozwianymi wokół głowy rudymi włosami.

Czy pamiętasz, jak w naszej sennej zatoce odpoczywała zielona woda? Czy pamiętasz, jak na Fontance pod garba­ tymi mostami przepływała czarodziejka z tyczką? A czy pamiętasz, miła, nasze ucieczki z wykładów nad ogromną, ciemną wodę... czy pamiętasz, tam daleko za mostem Lejtnanta Szmidta stał niecodzienny gość — angielski lotniskowiec, a my biegaliśmy jak nieprzytomni na New­ ski, na neorealizm. To przecież oboje oglądaliśmy pięć razy, z pewnością nie mniej „Rzym, godzina 11-ta” i jesz­ cze długo potem dzieliliśmy nasze papierosy jak Raf Valo­ ne i Lucia Bose.

* * *

Mówisz, że to było nie z tobą? Że ciebie z kimś mylę? To nic, to przecież dla ciebie księżyc lśni zawieszony wysoko na niebie!

*              * *

... Czarowny Krym! Tam dawnymi laty, jak dzisiaj zresztą, i jak zawsze, wśród migdałowców śpiewały dudki, przez palce przepływały lata, a Pożenian, przyjaciel przy­ rody, błagał: świeć, moja gwiazdo! A ludzie odprowadzali statki zupełnie inaczej niż pociągi...

PRZEDMIOTY

Muzeum Krajoznawcze znajdowało się w niestarym jesz­ cze luterańskim zborze, którego dach tkwiący pośród sosen tak doskonale harmonizował z pejzażem piaskowej mierzei.

Okazało się, że we wnętrzu świątyni zachowały się orga­ ny i koncertowali tam artyści z Wilna. Pewnego razu wybraliśmy się z moim małym synkiem posłuchać starej muzyki.

Tego wieczoru grano Sweelincka, Frobergera, Muffata,

11

Bacha, Vivaldiego i śpiewano poza tym utwory Mozarta, Haendla, Glucka i Scarlattiego. Bardzo lubię tę starą mu­ zykę! Wiem, że jest ona teraz w modzie, wiem też, że w jeszcze lepszym tonie jest nie podporządkowywać się modzie i nie lubić starej muzyki, ale nie będę udawał i zważał na koniunkturę — modne, czy nie modne, dla mnie to obojętne.

Ale, rzecz ciekawa: dawno, dawno temu, my, tak zwani intelektualiści, zaczęliśmy interesować się muzyką kościel­ ną z czystego snobizmu. Minęły lata i muzyka zwyciężyła, spływa teraz po skórze jak ulewny ciepły deszcz, a na horyzoncie w lipcowych ciemnościach raz po raz rozbły­ skują bezgłośne błyskawice. Jestem dziś wdzięczny temu dawnemu snobizmowi.

Ale tutaj, mówiąc szczerze, chciałem właściwie po­ wiedzieć nie tyle o muzyce, co o przedmiotach, o codzien­ nych sprzętach starego Kurlandczyka Abrama Berdano.

Zacznijmy jednak od portretu, bo był tam również i portret. Na modłę starych mistrzów bazarowej sztuki z miasta Kłajpedy był na nim przedstawiony Abram Ber­ dano w zenicie swoich lat męskich, a dokładniej w okresie, kiedy mijał już ten zenit zmierzając ku schyłkowi. Głowę jego wieńczyła skórzana czapka domowej roboty, a pod tą czapką okolona chmurą iście biblijnej, abrahamowej si­ wizny połyskiwała dostojnie i poważnie czerwona twarz pokryta wyrazistymi zmarszczkami, a jego błękitne, prostoduszne spojrzenie błądziło po obszernym, dobrze znajomym nadbałtyckim domu.

Rybackie plemię Kuronów od wieków zamieszkiwało tę starą ziemię, a właściwie piasek — sto wiorst długości, trzy szerokości. Mówili po litewsku, a na swoich świąty­ niach stawiali luterański krzyż. Wszystko robili sami, wszystkie przedmioty wykonywali własnymi rękami, a ro­ bili te przedmioty od początku do końca swoich dni, bo na tym polegała istota ich życia, więc też nasz Abram Berdano wszystkie przedmioty codziennego użytku zrobił własnymi rękami nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że staną się one kiedyś muzealnymi eksponatami.

12

Może dziad, a może ojciec sporządził mu kołyskę, jednak leżąc w niej robił wrażenie, jakby wykonał ją sobie sam. Później, gdy wygramolił się już z kołyski, wystrugał sobie narty, uplótł sieć, sporządził sidła na sargasowego węgorza, zrobił też podbieraki, wystrugał wiosła, a w końcu zbu­ dował łódź i uszył żagle.

Rozpoczął teraz drugie wielkie dzieło swojego życia

              zaczął budować dom i zbudował go. Potem zrobił koło­ wrotek dla żony i dwa piękne wiatromierze, jeden na dach domu, drugi na maszt łodzi. Na drewnianych wiatro- mierzach Abram Berdano wyrzeźbił wszystkie swoje świę­ tości, całe piękno swojego życia: swój dom, swoją krowę, swoją łódź — i pomalował to wszystko trzema barwami: czerwoną, niebieską i białą.

W chwilach odpoczynku Abram Berdano popijał domo­ we piwo i majstrował łyżwy dla siebie i dla swoich dzieci, aby mogli ślizgać się po przejrzystej tafli Zalewu Kuroń- skiego, w radosne dni Bożego Narodzenia i Wielkanocy.

Potem zrobił dla siebie trumnę i krzyż.

Teraz te wszystkie przedmioty stały przed naszymi ocza­ mi, a muzyka europejskiego Renesansu uświęcała je czy­ niąc z nich niemal przedmioty kultu.

Podbieraki, ościenie, sieci, żagle, beczki, obręcze do be­ czek, lampa, stół, wrzeciono... a tam w głębi na białej ścianie wiszą nawet narzędzia tortur, jakieś straszliwe kleszcze wysokości człowieka. Czyżby Abram Berdano zgodził się na męczeństwo tylko dlatego, żeby być zali­ czonym w poczet świętych muzeum krajoznawczego?

              Ależ nie, to nie są narzędzia tortur — powiedział ze wzburzeniem mój mały syn. — To nie są narzędzia tortur, wcale nie. Tam jest napisane — to są szczypce do wy­ dobywania lodu z przerębli. To wcale nie są narzędzia tortur...

Mój mały synek powtarzał to szeptem do samego końca koncertu, bo bardzo pragnął, żeby życie Abrama Berdano upłynęło bez cierpień.

A życie to istotnie przeszło bez męczeństwa, było to proste, długie życie bałtyckiego rybaka, ale nawet bez

13

męczeństwa było ono, moim zdaniem, uświęcone przez te wszystkie przedmioty, które sam własnoręcznie wykonał, tym bardziej, że te przedmioty tak uroczyście, a jedno­ cześnie tak skromnie, spokojnie i wdzięcznie uświęcała muzyka zrodzona w innych wspanialszych marmurowych świątyniach.

... Choć wokół słota, niepogoda, Dom Literatów się ra­ duje: gdzie bród jest, tam jest zawsze woda, zaś gdzie brzydota — tam jest uroda... Na zgagę zawsze dobra soda, lecz nam ten lek nie imponuje: pisarz — to stróż na świtu schodach..,

SPOGLĄDAJĄC NA DRZEWA

Wszystko roztapia się w srebrnej księżycowej poświacie — takich słów użył Japończyk marząc, aby odrodzić się jako sosna nad urwiskiem. Słowiańską gadatliwością zastępując dalekowschodnią siostrę talentu, zwięzłość, można wyrazić się tak:

Szlachetna jest natura potężnego tworu przyrody! Całe ciało sosny to natura. Włączając oczywiście korzenie. Ko­ rzenie sosny to jej namiętność. Również pień i korona. Na­ turą sosny jest jej natura. W tej naturze nie ma miejsca na krętactwo, strach, pochlebstwo. Urodzić się po raz drugi sosną nad urwiskiem!

Czasami ogarniają mnie wątpliwości: czy nie za mała jest sosna dla ludzkiej duszy? Innym znów razem myślę: czy nie za wielka? Czasem nie żywię takich wątpliwości: być może komuś udało się dopasować.

Człowieka uważa się powszechnie za ukoronowanie żywej przyrody. Nie zajmujemy się jednak tym, za co się go powszechnie uważa, ale głośmy chwałę potężnych drzew, które wprawdzie nie pretendują do tego, aby być

ukoronowaniem żywej przyrody, niemniej stanowią jej niewątpliwą ozdobę.

Oto kępa wiązów o siedmiu rozwidlonych pniach, któ­ rych korony falują w podmuchach nocnego wiatru — spróbuj zagubić się wśród tych siedmiu pni, przytul poli­ czek do ich kory. Poczuj się podrzutkiem w rodzinie sekwoi, cudacznym generałem pośród cyprysowych gwar- dyjskich szeregów.

Wielkie drzewa napełniają spokojem ludzkie serca — potężna to protekcja. Pod osłoną, pod opieką, pod skle­ pieniem z buków, dębów, klonów, kasztanów, brzóz, euka­ liptusów czujesz się pewniejszy, chociaż one same chyba nie chronią od złego ani od osób, które w nosie mają przyrodę, a tacy oczywiście zdarzają się wśród nas. Nie zagłębiaj się jednak w te zawiłości, ale całą swoją istotą zaufaj drzewom. I ile sił ucz się od nich męstwa.

Nie zapominajmy również o liściach. W młodości białe noce wyciągały z mieszkań na skrzyżowania ulic, gdzie w podmuchach bałtyckiego wiatru szeleściły liście, a po­ przez ich gęstwinę przebłyskiwały sygnały świetlne. Spoglądając na liście wspominaj za każdym razem tę zachłanną młodzież, swoje pokolenie, które przepłynęło po Newskim ku zachodowi w stronę Admiralicji i rozpłynęło się w rozkołysanej, przenikliwie chłodnej powodzi liści.

*              * *

... We śnie pojawił się przed nim Lew Wenecki zdolny prześcignąć skrzydlatą kwadrygę. Szedł w stronę domu bezszelestnie ścieżką pośród drzew, zbliżał się do ganku i położył tam książkę.

... I oto przychodzi Lew, kładzie się na ganku, przy­ ciskając do desek swoje spiżowe łokcie. On właśnie, mój przyjacielu, zachęci cię do czytania swoim spojrzeniem, mnie zaś do pisania — pazurami.

Przełożyła Teresa Olczak

Wasilij Biełow

PORANNE SPOTKANIA

Babcia budzi się o szóstej rano, gdy na ulicy ciężarówki zaczynają swój harmider. Sen teraz miewa nie za mocny, przez całą noc to śpi, to rozmyśla. Teraz przemknął za oknem pierwszy, chyba jeszcze pusty trolejbus. Za każdym razem coś się w nim telepie, babci wydaje się, że wóz już od rana ma jakiś defekt. Marnie tamci doglądają swo­ ich wozów. Pojazdów jest mnóstwo, ale ich nie pilnują...

Dzisiaj jest sobota. Niepokój o dzień następny nurtował babcię już od wieczora. Obecnie ów niepokój z punktu ogarnia stare serce. Babcia zaczęła się obawiać świąt i sobót. Dawniej, gdy mieszkała na wsi, cieszyła się na nie, a teraz zaczęła się bać. Choćby dzisiaj — co się znów przydarzy? Wczoraj zięć późno przyszedł do domu i córka w ogóle z nim nie rozmawiała.

Znów spali osobno.

Babcia po cichutku nogami wymacuje kapcie. Wsuwa w nie nogi i powstrzymując kaszel, by nie obudzić wnucz-

16

ki, szepce: „Spij, kochanie, śpij! Jezus niech będzie z tobą Dzisiaj nie musimy iść do przedszkola.”

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin