Armstrong Kelley - Krwawe powroty 04 - Zmierzch.pdf

(269 KB) Pobierz
KELLEY ARMSTRONG
ZMIERZCH
K
olejne odebrane życie. Kolejny rok. Życia. To cena, jaką płacimy za nasze istnienie. Żywimy
się krwią przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, ale tuż przed rocznicą naszych wampirzych
narodzin lub dokładnie tego dnia musimy wypić całą krew naszej ofiary. Jeśli tego nie zrobimy,
zaczynamy powoli umierać.
Patrzyłam spokojnie na tłum przechodniów, sącząc białe wino w jednym z ulicznych ogródków.
Pomimo chłodnego powietrza, niosącego zapowiedź jesieni, było tu pełno ludzi, którzy nie mieli
jeszcze ochoty pozbywać się wspomnienia lata. Wiatr tworzył na stołach piękne kompozycje z liści
i nasion, a unoszący się w powietrzu zapach ognisk kojarzył się z aromatem świec. Słońce, które
pomimo wczesnej godziny chyliło się ku zachodowi, nadawało myśli o moim przyszłym posiłku
lekkiego romantyzmu. Nadchodząca noc nie zwiastowała jeszcze odległej, ale i nieuchronnie
zbliżającej się zimy.
Raczyłam się winem i patrzyłam, jak zbliża się ciemność. Biznesmen siedzący przy sąsiednim
stoliku mierzył mnie wzrokiem. To był ten typ facetów, jakich najczęściej przyciągałam – średni wiek,
zamożny i usprawiedliwiający swoją nadwagę ciężką pracą.
Gdyby okoliczności były inne, mogłabym odwzajemnić jego zainteresowanie i pozwolić się
zaciągnąć do jakiegoś taniego motelu, tam bym się posiliła. Przeżyłby oczywiście, tylko obudziłby się
osłabiony. Zwaliłby to najprawdopodobniej na nadmiar alkoholu, a ja nie miałabym wyrzutów
sumienia. Każdy facet, zwłaszcza zaobrączkowany, który próbuje uwieść nieznajomą, zasługuje od
czasu do czasu na odczuwanie pewnego rodzaju dyskomfortu.
Ale nie na to, żeby służyć mi za rocznicową ofiarę. Wiele rzeczy jestem w stanie usprawiedliwić,
ale nie to. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam bawić się myślą, że może jednak powinnam, ale jakiś
uporczywy głos w mojej głowie mówił mi, że jestem już spóźniona.
Gapiłam się na blednące światło na widnokręgu. Właśnie zaszło słońce w rocznicę moich
narodzin, a ja jeszcze nikomu nie odebrałam życia. Nie było jednak powodów do paniki. Nie groziło mi
raczej, że zamienię się w stertę pyłu tuż po północy. Najpierw nadeszłoby osłabienie i powoli
zaczęłabym spadać w otchłań śmierci. Mogę tego oczywiście uniknąć, jeśli zapłacę dziś swoją cenę.
Rozejrzałam się dookoła i stwierdziłam, że nadeszła już odpowiednia pora na rozpoczęcie łowów.
Położyłam dwadzieścia dolarów na stoliku i odeszłam.
***
Dzwon wybił dziesiątą. Pozostały tylko dwie godziny, a ja jeszcze nic nie przedsięwzięłam.
Osobiście nienawidziłam wampirów, które po przeczytaniu zbyt dużej ilości horrorów uważały, że
powinno się używać życia, cudzego oczywiście. Nikt mi jednak nie kazał postępować tak samo,
z wyjątkiem dzisiejszego dnia. Czułam, że dramatyzuję.
Przez te wszystkie lata nigdy nie zaniedbałam tego najważniejszego obowiązku, za bardzo
ceniłam sobie własną egzystencję, żeby rezygnować z niej w tak głupi sposób.
Tylko raz przed rocznicą znalazłam się w sytuacji, kiedy sprawy wymknęły mi się z rąk. To było
w 1867 albo w 1869 roku. Polowałam na swoją coroczną ofiarę, kiedy zostałam schwytana i wrzucona
do węgierskiego więzienia. Nie zostałam złapana podczas zabijania, nie jestem amatorką.
Zresztą jak zwykle była to wina Aarona, podczas łowów, kiedy natknęliśmy się na jakiegoś
szlachcica, który bił swojego służącego na ulicy. Naturalnie Aaron nie mógł tego puścić płazem.
Wyniknęła z tego kłótnia i razem wylądowaliśmy w zapchlonej celi, która w dzisiejszych czasach nie
przeszłaby żadnych inspekcji sanitarnych.
Aaron zaczął symulować chorobę psychiczną, wiedząc, że zbliża się mój czas, a ja gniję
w więzieniu, czekając na sprawiedliwość, która zbytnio się nie spieszyła. Kiedy ktoś przebywa dłużej
w towarzystwie Aarona, przyzwyczaja się, że takie niedogodności czasami się pojawiają. Podczas gdy
on próbował wszystkiego, żeby mnie wydostać z więzienia, ja po prostu czekałam. Był jeszcze czas
i nie należało panikować.
W końcu doszłam do wniosku, że będą konieczne bardziej radykalne działania, abyśmy mogli
zmienić miejsce pobytu. Zrekompensowałam sobie trud opóźnienia, odbierając życie strażnikowi
więziennemu, któremu praca sprawiała większą przyjemność, niż powinna.
Tym razem moją jedyną wymówką, że nie znalazłam sobie jeszcze ofiary, było to, że się do tego
nie zabrałam. Dlaczego? Nie wiem, chyba jakoś mi się nie chciało. W tej sprawie jestem zazwyczaj
bardzo skrupulatna, ale w tym roku pojawiły się jakieś opóźnienia i w sumie byłam zadowolona,
patrząc, jak mijają dni. Mówiłam sobie, że oczywiście, już, już zajmę się tą sprawą, i traktowałam ją
tak, jakby to była wizyta w jakimś salonie fryzjerskim czy kosmetycznym, o której zapomniałam.
Minął tydzień, a nie ruszyłam z miejsca. Nadal nie byłam w odpowiednim nastroju do
świętowania. Mówi się trudno. Zajmę się tą sprawą dziś.
***
Kiedy tak szłam, nie mogąc się zmusić do działania, jakiś stary pijak przeszedł obok. Patrzyłam,
jak chwiejnym krokiem wchodzi do zacienionej uliczki, i pomyślałam sobie: „To jest jakieś
rozwiązanie...”. Być może uda mi się załatwić sprawę szybciej, niż myślałam. Choć tak właściwie to
rocznicowa kolacja powinna być chyba bardziej uroczysta?
Każdy wampir radzi sobie z tym na swój sposób. Ja wybieram takich, którzy są chorzy, starzy lub
bliscy śmierci. Nie okłamuję się, że to jest tylko wybór. Nie mam pewności, czy kobieta w stadium
terminalnym raka nie jest na skraju remisji lub czy staruszek nie cieszy się w pełni ostatnimi dniami
życia. Dokonuję takiego wyboru, ponieważ z nim jestem w stanie żyć.
Ten pijaczek zdecydowanie by się nadał. Kiedy na niego patrzyłam, poczułam skurcze żołądka,
które mówiły mi, że czekałam już zbyt długo. Powinnam była podążyć za nim i skończyć to, co zaraz
miałam zacząć. Część wampirów może zmagać się z tym problemem, ale nie ja. Chciałam to już mieć
za sobą i zdecydowanie nie miałam ochoty się rozmyślić.
Zaczęłam sobie wyobrażać, jak podążam za tym pijakiem ulicą, ale nie ruszyłam się z miejsca.
Czekałam, aż zniknie w ciemnościach, dopiero wtedy za nim poszłam.
***
Przecznicę dalej z jednego z kin zaczął wylewać się tłum ludzi. Ich siła życiowa spowiła mnie jak
ciepły pled. Nie byłam głodna, ale poczułam ten dreszczyk oczekiwania. Słyszałam, jak krew pulsuje
w ich żyłach. To był zapach i dźwięk życia.
Przeszłam jakieś dwadzieścia kroków, a oni nadal mnie otaczali. Ile miejsc mogło być w tym
kinie? Trzysta, może trzysta pięćdziesiąt? A może tyle, ile lat minęło od mojego narodzenia?
Jedno życie każdego roku. Wydaje się to umiarkowaną ceną, dopóki nie zdasz sobie sprawy, że
mogłabyś zapełnić salę kinową swoimi ofiarami. To dość gorzka myśl nawet jak na osobę, która nie za
bardzo się tym przejmowała. Nieważne. Nie będzie setek więcej. Nie z powodu tego wampira.
Nasza nieśmiertelność nie jest wieczna, choć legendy mówią inaczej. Moja zbliżała się ku
końcowi. Czułam oznaki – oddalenie od świata i malejące nim zainteresowanie. Dla mnie to nie było
nic nowego, bo dawno temu nauczyłam się zachowywać dystans do otaczającej mnie rzeczywistości,
która w przeciwieństwie do mnie zmieniała się.
Był okres, że nie przyjmowałam tego do wiadomości, ale po jakimś czasie pogodziłam się z tym,
iż zbliżam się do kresu. Wiedziałam, że nie nastąpi to ani jutro, ani za rok, chyba że się poddam temu
zmęczeniu i nie zabiję, żeby się odrodzić.
Kiedy tłum się przerzedził, spojrzałam przez ramię i zastanowiłam się, czy nie odebrać życia
któremuś z tych ludzi. Takie przypadkowe zabójstwo, którego dokonałam tylko raz, jakieś sto lat temu.
Byłam wtedy w bardzo ponurym nastroju i nie miałam najmniejszej ochoty czymkolwiek się
przejmować. Potem żałowałam swojej decyzji i obiecałam sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię.
To śmieszne. Nie byłam jakimś tam żałosnym młokosem, który płakał nad dokonanym wyborem,
a myśl o wypełnieniu obowiązku przejmowała go wstrętem. Byłam Cassandrą DuCharme, starszym
delegatem do rady międzygatunkowej. Gdyby jakiś wampir przyszedł i powiedział: „Mam problem
z moją coroczną ofiarą”, rzuciłabym mu kilka ostrych słów, zaciągnęła w alejkę, w której zniknął ten
pijak, i zacytowała Aarona: „Spadaj stąd albo ruszaj do dzieła”.
Odwróciłam się na pięcie i wróciłam na alejkę.
***
Po przejściu kilku kroków poczułam jego obecność. Przeszył mnie dreszcz podniecenia.
Zamknęłam oczy i się uśmiechnęłam. Teraz już lepiej.
Moja niecierpliwość zwiększyła się, gdy schowałam się w cieniu. Stąpałam niezwykle ostrożnie,
żeby nie wywołać najmniejszego szmeru.
Poczucie bliskości ofiary rosło z każdym krokiem. Wiedziałam już, że jest tuż obok. Zobaczyłam
wnękę wyjścia awaryjnego, z której wystawał but. Po chwili w mroku spostrzegłam leżącą postać.
Dźwięk krążącej w żyłach mężczyzny krwi wibrował w powietrzu. Moje kły wydłużyły się
i pozwoliłam, aby zawładnęło mną podniecenie łowcy. Szybko jednak otrząsnęłam się i skupiłam
zmysły na jego oddechu.
Wiatr przetoczył się przez uliczkę, podrywając różnego rodzaju papierki i niosąc smród alkoholu.
Usłyszałam głęboki i miarowy oddech. Najprawdopodobniej pijak znalazł pierwsze lepsze w miarę
osłonięte miejsce i runął na ziemię.
Dzięki temu będzie mi łatwiej.
Nadal wahałam się, wmawiając sobie, że muszę być w stu procentach pewna. Rytm jego oddechu
się nie zmienił. Najwyraźniej spał mocno i było raczej mało prawdopodobne, że się obudzi, nawet
gdybym do niego podbiegła i krzyknęła prosto do ucha.
Na co więc czekałam? Powinnam być już przy nim, ciesząc się, że znalazłam tak łatwą zdobycz.
Przegoniłam zwątpienie i przeszłam na drugą stronę uliczki.
Pijaczek miał na sobie oryginalną wojskową kurtkę. Prawdopodobnie kupił ją w jakimś
lumpeksie albo ukradł, a mimo to z trudem powstrzymałam się od myśli, że jest żołnierzem, który
zapija wojenne koszmary. Jego włosy były tak skudlone i brudne, że nie byłam w stanie określić,
jakiego pierwotnie były koloru. Miał skąpą brodę i był znacznie młodszy, niż sądziłam.
To sprawiło, że się zatrzymałam. Wolałabym starego pijaka niż młodego, wprawdzie niezbyt
zdrowego – wyczułam chorobę, najprawdopodobniej marskość wątroby – mężczyznę. Nie był to
idealny cel, ale się nadawał. A jednak... Zanim zdałam sobie z tego sprawę, szłam w stronę głównej
ulicy.
Nie, zdecydowanie nie był odpowiedni. Wiedziałam, że panikuję, co było niepotrzebne, a nawet
niebezpieczne.
Gdybym jednak podjęła złą decyzję, żałowałabym tego. Lepiej dać sobie na dziś spokój, jutro
znajdę coś lepszego.
***
Ziemia w parku była twarda i dzięki temu mogłam iść bezszelestnie.
Kiedy znalazłam się na trawniku, w polu widzenia pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Ich
spojrzenia lśniące pod kapturami błądziły po mnie, jakby byli szakalami szukającymi ofiary.
Spojrzałam w oczy silniejszemu z nich, spuścił wzrok i powiedział coś niewyraźnie. Po czym wrócił na
ścieżkę i przywołał drugiego, który mamrotał pod nosem jakąś wymówkę, że powinni jednak iść dalej.
Łatwo było oddzielić ofiarę od grupy. Może nie aż tak łatwo, kiedy grupa składa się tylko
z dwóch osób. Gdy zniknęli, kontynuowałam cichy spacer.
Leżał na plecach z zamkniętymi oczami, głowę złożył na muskularnych rękach. Opinające biodra
wąskie jeansy oraz martensy dopełniały wizerunku zrelaksowanego młodego przystojniaka o szerokiej,
opalonej twarzy i blond włosach. Okrążyłam go i zaczęłam się skradać w jego kierunku. Nie poruszył
się, nawet jego klatka piersiowa nie unosiła się w rytm oddechu. Przeszłam ostatnie dzielące nas kilka
stóp i zatrzymałam się. Potem się nachyliłam.
Otworzył oczy. Miały piękny brązowy kolor bardzo urodzajnej ziemi. Ziewnął.
– Najwyższy czas, Cass – powiedział. – Kilka śmieci kręciło się koło mnie, żeby sprawdzić, czy
nadal żyję. Jeszcze kilka minut, a musiałbym im dać bolesną nauczkę, żeby nie zaczepiali śpiącego
wampira.
– Mam sobie pójść i pozwolić ci się zabawić?
Aaron uśmiechnął się szeroko.
– Nie. Jeśli wrócą, obydwoje możemy się zabawić. Podniósł się, otrząsając z resztek snu. Gdy
dostrzegł wyraz mojej twarzy, jego uśmiech zamienił się w grymas.
– Nie zrobiłaś tego, prawda?
– Nie mogłam nikogo znaleźć.
– Nie mogłaś...? – Wstał, przewyższając mnie wzrostem. – Do jasnej cholery! W co ty się
bawisz? Najpierw czekasz do ostatniej chwili, a potem twierdzisz, że nikogo nie możesz znaleźć?
Spojrzałam na zegarek.
– Nie do ostatniej chwili. Nadal mam dziesięć minut. Ufam, że jeśli eksploduję o północy,
będziesz na tyle miły, że pozbierasz moje kawałki. Chciałabym zostać rozrzucona nad Atlantykiem, ale
jeżeli nie masz zbyt wiele czasu, ostatecznie może też być rzeka Charleston.
Rzucił mi gniewne spojrzenie.
– Jesteśmy razem od stu dwudziestu lat i zawsze dokonywałaś corocznego zabójstwa grubo na
tydzień przed rocznicą.
– Węgry, 1867.
– 1868. A poza tym nie widzę teraz żadnych krat. Jaką masz wymówkę tym razem?
– Między innymi byłam zajęta sprawdzaniem tej sprawy z rady, na którą Paige zwróciła moją
uwagę. Przyznaję, że trochę pokpiłam sprawę w tym roku i jakieś sto lat temu by się to nie zdarzyło, ale
nie byliśmy razem, więc zmieniłam...
– Gówno prawda. Ty się nigdy nie zmieniasz. Jedynie to, że stajesz się bardziej władcza, bardziej
uparta i dziwaczniejsza.
– Chyba „bardziej dziwaczna”.
Wymamrotał pod nosem jeszcze kilka słów, a ja ruszyłam w stronę ścieżki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin