Antoni Gołubiew - Bolesław Chrobry t. 3 - Złe dni.doc

(1871 KB) Pobierz

 

Antoni Gołubiew

 

BOLESŁAW  CHROBRY

3

Złe dni

 

Już ranne górą jutrznie,

dzień się na ziemi pocznie,

światła uderzą włócznie,

przepadnie wszystko mroczne.

 

Niech strach się nocny skrywa,

wina w niepamięć spływa

i wszystko, czym w ciemności

grzeszyła noc straszliwa.

 

By świt, którego z ziemi

czekamy - pochyleni –

ze światłem wzeszedł rannym,

z śpiewaniem nieustannym.

 

ANONIM Z IX WIEKU

Przekład Jadwigi Gamskiej-Łempickiej

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

ZAMYSŁ KSIĘDZA

 

1

 

Po wszystkich drogach księstwa pędzili gońcy. Spod kopyt końskich pryskało błoto. Pod-

grodzie krakowskie widziało, jak zjeżdżali z góry zbitą ławą, ale już na dole podzielili się -

jedni pędzili wzdłuż Wisły na północ, inni na drogę sądecką, inni na sandomierską, inni na

kielecką, inni na poznańską. Gapili się ludzie z otwartymi gębami: wieluż to ich - tych goń-

ców! Kmiecie wychodzący na tętent widzieli jeźdźca pochylonego nad końskim karkiem,

podskakującego i opadającego, nawet głowy jeździec nie odwróci - jakby go gnali. Do bram

grodów dobijali się ludzie z okrzykiem: „Od księdza, chyżo otwierajcie, psie krwie! do gro-

dodzierżcy”. Po przesiekach, po wyboistych drogach, po groblach, na przełaj i na wprost gnali

ludzie na koniach - byle prędzej, byle dolecieć, choćby koń miał paść potem z utrudzenia.

Woda pluskała na brodach, dudniły dyle na mostach; na urwistych brzegach stawał konny,

ręką machał, wołał przez szerokość koryta: „Ehej! migiem goń łódź na tę stronę” - w głosie

niecierpliwość i pośpiech. Na stacjach jeno owsa dla konia dać, boki słomą wytrzeć, a człeka

obudzić ledwo świt - ledwo pierwszy świt zaświeci na niebie! „Złe na was, kaj to pędzicie?” -

Pilna wieść od księdza - do Gniezdna... do Jomsborga... do Wrocławia... do Płocka...” -

Lelum, tyli świat... kiedyż to zajedziecie?” - śmiech w rozczochranych wąsach, wciąż ten

niecierpliwy pośpiech w głosie, w ruchach, w spojrzeniu. - „Zamyślił co nowego ksiądz?” -

Półprzytomne ze zmęczenia oczy: - „Wojnę zamyślił, jeszcze takiej wojny nie było” - i ledwo

świt na konia i w skok... i w skok... - zadumane oczy odprowadzają malejącą plamę jeźdźca,

zadumane usta mamią. - „A no... wojna, jakiej jeszcze nie było, lelum” - splunięcie od uroku

i dwa rozstawione palce zaklinają wszystkie strony świata - północ i południe, wschód

i zachód. A wszędy lecą gońcy, tętni księstwo pod kopytami koni, „wojnę zamyślił ksiądz

z Niemcem, jeszcze takiej wojny nie było”...

 

Woły stękały, wlokły grube pnie cisowe wyboistą leśną drogą. Rozwory były rozciągnię-

te, dyle związane skręconym łykiem trzeszczały na przechyłach. Kmiecie podpierali kłonice,

poganiali woły.

Grotniki były osadą niewolną, włodarzył nią Chrząszcz. Najwięcej siedziało tu Weletów,

ci najtęźsi byli do wyrobu łuków, kręcenia strun i majstrowania tułów. Luby na strzały robiły

Prusy, a brzechwy strugały Pieczeniegi. Było trzech kowalów Niemców, ci groty kuli.

Do Grotnik przyjechał Budziwoj, wołał Chrząszcza. Razem oglądali klecie ze strzałami

powiązanymi w wiązki; łuki ze zwolnionymi cięciwami, wysokie na człeka, z palonego cisu,

łuby z łyka i skóry. Budziwoj śpieszył, ledwo co zjadł i wypił, przed odjazdem rzekł do

Chrząszcza:

- Bacz, stary, ksiądz kazał podesłać ci ludzi, przywiodą ci dwudziestu a trzech. Nie żałuj

ich, nynie strzały w ruch pójdą. Wiele ci trzeba wozów, by te, co masz, odstawić?

- Dwie dziesiątki - zaburczał Chrząszcz.

- Powiem w grodzie, wraz wyślesz powodem do Ślężan, do Wrocławia, Głogowa a Iłwy.

A łuki poślesz na Poznań, ksiądz ma tam szczytników, tam trzeba łuki dać. Do każdego łuku

daj tul, a łub z czterema dziesiątkami szypów.

- Mało?

- Bolko tak bajał: źle było dotąd, kiej woj był obciążony by wół. A i tak niewiele weźmie.

Pójdzie łucznik w las, wypuści strzały, i w nogi.

Chrząszcz się zaśmiał.

- Ady... tak zawżdy bywało.

- Przeto baje Bolko: za łucznikami pójdą wozy pełne strzał. A zaprzężone one wozy będą

nie w woły...

- Nie w woły? - huczał śmiechem Chrząszcz.

- Nie... - Budziwoj stuknął pięścią w kolano - nie w woły. W konie będą one wozy za-

przężone, iżby szybciej szły. A u każdego wozu, pójdą dwa otroki: one doniosą strzały łucz-

nikom.

- Hu hu hu!...

Budziwoj znów trzasnął pięścią w kolano, był podniecony.

- Tak tedy łucznikom nie trza się oglądać na szypy, jeno szyć a szyć. Taką to chytrość

wymyślił Bolko. I rzekł mi Bolko: „Niechże robią strzały a robią i z całego księstwa ślą do

grodów śląskich. Tamok gotowe wozy będą, te podciągną strzały łucznikom”. Tedy nie leńcie

się, jeno róbcie strzały a róbcie, pomnijcie. Rzekł mi ksiądz: „Zapowiedz włodarzom moim,

nie minie ich nagroda. Tak jakby w bitce pierwsi szli, a wrogów nabili mnogo, a w jeństwo

nabrali”. Pomnijcie.

- Hu hu hu! - huczał Chrząszcz.

 

Do Emnildy przyleciał Mieszka, konno, ojciec kazał mu się pożegnać z madą. Wszedł by

woj, w zbroi, wysoki, na barach głowa mała, jasna, jeszcze całkiem chłopięca. Błyszczały mu

szare oczy. Podjął mać pod kolana, boćknął w rękę. Emnilda złożyła mu obie dłonie na ra-

mionach, wyższy już był od niej, patrzyła nań przez śmiech i łzy. Nie wytrzymał radości, ob-

jął ją, zakręcił by w pląsach.

- Ojciec mi daje drużynę, ooo! - grało mu w gardle by mosiądz. Matka zaśmiała się krót-

ko szczęśliwym, rwącym się śmiechem.

- Mieszka...

Odsunął się: - Bacz, matko, zbroja kolcowa. I szłom. A miecz! bacz, jaki miecz: normań-

ski! Mówił mi piastun: „Jednym machem przerąbiesz i szłom, i czerep tym mieczem”. Miał ci

go Skjóld, krewniak Olafa, syna Trygwy; Dzierżyk go przysłał ojcu po bitwie w cieśninie

Swolden. Bajał mi Giez Ślizień: i ojciec lepszego miecza nie ma. A koń!... - już tylko śmiech

grał w krtani chłopca. Emnilda przyciągnęła go do siebie, oplotła ramionami, trzymała

w uścisku. Mieszka szeptał jej z bliska w twarz:

- Ojciec dał mi drużynę... dwie ście, a dwie ście łuczników... Drużyna! Syn Odrzykonia

ma źrebca od Piekuty, godny to koń. Skórek Swiradowic, syn Przemka, mój drug... Kupa Tu-

rów i Nagodziców, i Starżów, i Starych Koni, i Toporczyków, i Obłołęków, i Gdalów. Dziek,

Sobieborów syn, Sławnikowic. Oo! mąci! gońce lecą po całym kraju - Emnilda trzymała go

wciąż w objęciach, szczęśliwe Izy spływały jej po policzkach. Na dworze parskały konie.

- Długo ostaniesz tu?

- Na Boga! Wraz mi jechać.

Wtedy puściła syna, szybkim krokiem podeszła do skrzyni, wyjęła mały rożek kuty sre-

brem, z dzbana nalała miodu. Z napitkiem tym szła do Mieszki, syn czekał, oczy miał rozsze-

rzone ze szczęścia. Emnilda umoczyła usta w miodzie, drżącą ręką podała mu róg. Pił poże-

gnanie rycerskie z oczyma utkwionymi w matkę. Prasnął pustym rogiem - jak ojciec - wtedy

znów go uścisnęła.

Przed zachodem patrzyła, jak odjeżdżał z kilkunastu młodymi jak on chłopcami. Serce jej

biło szczęściem i trwogą. Wargi się poruszały, szeptała jakieś wyrazy. Stojący obok Warci-

sław, nie odrywając oczu od chłopców, nie odwracając głowy, szepnął:

- Będzie chrobry jako ojciec, prawy wojewoda. - Emnilda roześmiała się i prędko zrobiła

znak krzyża na odżegnanie uroku.

 

Połowa łodzi miała na dziobach czerwone pióropusze, połowa turze rogi. Obie drużyny

jomsborskie siedziały wokół ognia przed wyprawą na Weletów. Bolko nakazał: „Zniszczyć

ogniem i mieczem wybrzeża weleckie, iżby odechciało się psim chwostom poswatać się

z Henrykiem przeciw mnie”. Obaj jarlowie - Sigwald i Dzierżyk - stali w blasku ognia; dwa

miecze krwawo błyskały.

Sigwald i Dzierżyk pełnym głosem zgodnie skandowali:

- My, jarle wasze, wołamy: klnijcie się na prawa Jomsborga!

Zamigotał krąg rogatych postaci. Ze wszystkich gardzieli ozwał się krzyk:

- Klniemy się na prawa Jomsborga!

- Ooo! - zawołali jarle - klnijcie się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu.

Cicho szeptała drobna fala Dziewiny, pluszcząca na palach ostro - kołu. Też same wody,

co przed dziesięciu laty, płynęły leniwym korytem delty Odrzanej; taż puszcza szumiała do-

koła; też gardła wyły zawołania; ten sam wiatr unosił ku morzu groźny rytmiczny krzyk. Ale

inna była przysięga, inaczej serca biły:

- ...klniemy się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu...

Rozdepczę Jomsborg” - krzyczał Bolko idąc na Pomorze i tupiąc nogami. Nie rozdeptał

Jomsborga, wziął sobie Jomsborg - twierdzę zbójów morskich. Goniec księdza przyleciał

z Krakowa - długą drogę miał goniec aż do morza. Za ostrokołem Jomsborga płonie krąg - na

wierność Bolesławowi, księdzu naszemu.

 

Unger poczerwieniał, sapał mocno. Na wieść o idącej wojnie, konno, z kapelanem tylko,

bez dworu przyleciał do arcybiskupa. Całą drogę biesił się - coraz większy ogarniał go gniew

- myślał dotąd: skończyły, się już czasy Mieszki i bezsensownych bitek na pograniczu saskim.

Ramię w ramię walczył Bolko z Ottonem przeciw pogaństwu Weletów; zdawało się: ujarzmią

ten kraj. Nynie obmierzłe pogaństwo podniesie głowę, wali się w gruzy cały zamysł ujarz-

miania żerców radgoskich. Wszystko przez grzech pychy Bolesława.

Koń robił bokami, lecz stary biskup nie żałował ostróg. Każde wspomnienie Bolkowego

posłania było dlań jak dźgnięcie ościenia. Gniew miotał biskupem, jak ongi - onej nocy po-

znańskiej, gdy mu Zefrid przyniósł wieść o rozkazie wyłupienia oczu braciom przyrodnim

Bolesława.

Nie pozwolić! Nie dopuścić! Klątwę rzucić na kraj, samemu do Magdeburga ujść; albo do

Romy.

Gaudenty przyjął go z twarzą spokojną - wychudł jeszcze bardziej, zdało się, że czaszkę

miał jeno obciągniętą cienką skórą, oczy w niej gorączkowo świeciły. Ledwo zasiedli, Unger,

kręcąc krzyż w ręce, wykrzyknął:

- Po całym księstwie lecą Bolkowi gońce: jednakie posłanie niosą!

Gaudenty przymrużył oczy, wyrzekł z wolna:

- Wojna.

Na słowo to buchnął gniew Ungera. Przygotowywana misja u Lutyków nie dojdzie do

skutku. Prusów, miast mieczem tępić a chrzcić, będzie Bolko na pomoc wzywał. Do poganina

Swenda i siostry swej Świętosławy ponoć poselstwo wysłał, by judzić ich na Sasów. Na Cze-

chy zęby ostrzy, na Ruś nasyła Pieczeniegów. Tamten dumny zamysł o następstwie cesarskim

będzie przeprowadzany mieczem, a wżdy głupi to zamysł i pusty... - słowa sypały się gęste,

gorące, zaciekłe; Gaudenty mrużył oczy, słuchał w milczeniu.

Siedzieli na ławie we dworze Gaudentego - izba była goła, bez makat na ścianach, bez

skrzyń i ozdobnych zydlów. Na łożu rogoża. Wielki krzyż na ścianie, jedna skrzynka na księ-

gi i naczynia święte. U bocznej ściany długi stół z ławami, przy których arcybiskup co dzień

gościł ubogich - kto by przyszedł do grodu z prośbą, z biedą, na sąd albo na wezwanie grodo-

dzierżcy, mógł zajść do arcybiskupa, ogrzać się, zjeść czy wypić, przespać się i pomodlić.

Unger, ilekroć tu był, wodził wokoło oczyma ze zdziwieniem i zgorszeniem - nie tak trza

mieszkać księdzu Kościoła. Jego stacja była bogata, pełna tkanin i skór na ścianach, pełna mis

srebrnych i dzbanów, skrzyń ze wszelakim dobrem, ludzi posłużnych i świątków.

Gaudenty słuchał, milcząc wciąż, mrużąc oczy i zaciskając wargi. Unger się zasapał

i naraz urwał w przykrym poczuciu, że mówi w próżnię. Odetchnął głęboko, przymknął oczy,

otworzył je i - pochylając się ku arcybiskupowi - spytał:

- Nie zamyślacie, panie, rzucić klątwy Kościoła świętego na kraj, który bezbożną rękę

wznosi na pomazańca i króla?

Gaudenty przestał mrużyć powieki, spojrzał bystro w oczy Ungera i z kolei on spytał:

- Wasza-li to myśl, czy szepnięto ją wam z dworu Henryka?

Różowa chmura pokryła czoło Ungera, biskup zamamlał wargami, skrzywił się

i wybuchnął:

- Pycha unosi Bolesława, śćmiło mu oczy, odkąd świętą włócznię dostał z rąk Ottona

i złoty tron Karolowy. Z tego nie będzie nic... Ojciec Święty w Romie także boi się wyniesie-

nia puszczańskiego księcia, nie dał mu nawet obiecanej nad Sklawonią korony, na Węgry ją

posłał, Stefanowi. A cesarski diadem oddany został na wiek królom Germanii... tak ma być

wedle Bożych zamierzeń; Otto nie miał prawa ich zmieniać i Bolesław nie ma prawa podno-

sić na nie miecza. Sami tegdy powiedzcie: zali nie bezbożna to wojna z ojcem chrześcijań-

stwa?

Gaudenty wbił w Ungera swój wzrok krótkowidza:

- A ja wam powiadam, że wszelka wojna jest bezbożna. „Schowaj miecz swój!” - powie-

dział Jezus do Piotra. I jeszcze raz powiadam: wszelka wojna jest bezbożna.

Unger zmarszczył się, spojrzał zdumiony na Gaudentego.

- Jakże to?

W głosie tamtego nacisk:

- Wszelka. Wszelka bezbożna jest.

- Jakże to? A z poganami? Zali nie święta wojna z poganami.

Gaudenty oparł głowę o gołe belki, przymknął oczy, jakby lepiej chcąc widzieć, i rzekł:

- Kiedym płynął z Adalbertem do Prusów, dał nam ksiądz Radbora z drużyną, by nas

strzegli. Niewielka to była kupa, ale rzekł Bolko: „Jeśli zechcą bić was, siądziecie w łodzie

i odpłyniecie. A one woje obronią was przed gwałtem”. Ale skorośmy przyjechali, rzekł Woj-

ciech Radborowi: „Niosę Słowo ludowi tego kraju. Bierz ludzi i wracaj do Gdańska”,

a Prusom głosił później: „Niesiemy wam mir, nie wojnę”. A przecie niechby powiedział sło-

wo Bolkowi, dałby mu ksiądz nie trzydziestu wojów, ale trzy sta abo i tysiąc; ile by tylko

chciał. I sam ksiądz poszedłby na Prusów. Wżdy Wojciech wolał pójść jeno z Boguszem a ze

mną i krew rozlać, jako Romuald uczył. I to wam rzekę: nieprędko to pojmą ludzie, ale

wszelka wojna jest bezbożna.

Unger słuchał zdumiony.

- Dlaczegóż tegdy mamy zwolić na oną?

Naraz Gaudenty pokraśniał i niespodziewanie uniósł się gniewem.

- A jeśli Gizyler abo który z biskupów Henrykowych radzi wam klątwę rzucić, czemuż

sam nie rzuci? Czemu, pytam? Powiadam wam: nie Iza używać mocy niebieskich dla

zwycięstw ziemskich i nie Iza łączyć spraw Kościoła Bożego z nędznymi sprawami królestwa

ziemskiego. Nie pojmują tego ludzie nynie, ale ja pojmuję. Mam ci tu świątka, na którego

wołają po pogańsku Kędziorek, iże znaku krzyża świętego nie umie. Ale przeklinać w imię

Jezu Chrysta umie. Owóż źle robi, kto dla chwały ziemskiej przeklina w imię diabła, ale

stokroć gorzej robi ten, kto dla chwały ziemskiej nadużywa imienia Jezusowego. I to wam

powiem jeszcze: my po to tu jesteśmy, by ludzi wieść do Chrystusa; nie zaś, by wtrącać się

w spory między możnymi tego świata. Dlatego wywyższył nas Pan i kazał żyć w świętości

i w pogardzie spraw ziemskich.

Unger słuchał bez tchu, zdumiony, wreszcie spytał niepewnie:

- Co tedy czynić nam, gdy gońce księdza zwołują zbrojnych?

Gaudenty wskazał palcem na krzyż.

- Modlić się i prosić, by Chrystus poskromił złość w sercach ludzkich i by zwyciężył

sprawiedliwy.

 

Stary Pępik rzadko już chodził na rzekę, kości mu poskręcało od zimnej wody, na noc

nacierał nogi wywarem z ziół, które mu białka zbierała, sypiać nie mógł, rwało go

w lędźwiach, w kolanach, w stopach. Całe Rybaki dawały mu sprzęt naprawiać, taka dola

starych: sieci wiązać i dziury zaciągać. Przysuwał się do ognia, latem wychodził na słońce,

pokręconymi palcami łatał niewód, uwiązywał pływaki i grzęzidła, mruczał pod nosem,

w kłakach rudawego zarostu tylko mu czerwony nos świecił; blade oczy leżały głęboko

w workowatych oczodołach, iglicą nić ciągnął, wiązał węzły, rwącym się dyszkantem

podśpiewywał zawsze tę samą, starą pieśń rybacką:

 

Łado, płynie płoć,

łado, płynie szczuka,

łado, się spotkały,

łado, łado, łado...

 

Zmrużone oczy patrzyły w głąb życia i widziały to jedno - ciemną połyskliwą toń

z płaskimi liśćmi grzybienia, po którym skacze kulik na długich nogach - chmary ważek

zielonych i niebieskich u nadbrzeżnych krzaków - wirujące po gładkiej, twardej wodzie

krętaki - pływak wędy, drgający i stający sztorcem, podcięcie i opór dużej ryby na żelaznym

haku - srebrzystą łuskę płotki z czerwonymi płetwami i krągłym przerażonym okiem, zieloną,

zapleśniałą szczupaka ostrą niby tarka łuskę okunia - rozwarte bezradnie pyski - skaczące

ryby na piasku wybrzeża; jak pomni Pępik: całe życie upłynęło mu wśród ryb, taki był bieg

jego życia, rybiego życia. Zaciągał węzeł, mruczał pieśń, od sieci szła woń ryb, szlamu

rzecznego, zastałej zgniłej wody.

 

Łado, płynie płoć,

łado, płynie szczuka...

 

Miał chatę na skraju rybackiego siodła, z obejścia widział dobrze rozlewiska rzeki i gród

po tamtej stronie. Złazili się doń rybitwy, każdy robotę mu niósł - jesiotr rozdarł drygubicę

albo półzamulona gałąź zaczepiła o więcierz - siadali w kucki przed ogniem, wystawiali

czerwone łapy popękane od wody, stary Pępik nie odginał się od roboty, mamrotał do

gromady:

- Wiem ci to dobrze: podśmiewacie się ze mnie, przygłupka, że ino za rybą patrzę, a wędą

ją ciągam. A wam gały wyskakują do grodu: co tam, jakie życie tam... w grodzie... a jakie

wojów a świątków, a jakie księdza? i gadki bajacie wieczorami: jak tam jest... w grodzie. A ja

na rybę patrzę, ryby znam i one mnie znają. A ot, bieda przyjdzie abo mąt jaki, włodarz

nowego chce abo sieć popsuta czy jaz trza założyć, do Pępika dyrdacie: Pępik, radź. I dobrze

wam radzę. A skąd ona rada u mnie? Z rybackiego umu ta rada. A no, poglądacie na prawo

i na lewo, w gród i na komorników, a ja ryby patrzę, i ja wiem, a wy nie. Z każdej ono rzeczy

mądrość możecie mieć, a każdy z innej: ksiądz z księstwa, woj z drużyny a broni, kmieć

z ziemi, rybi twa z ryby. Patrzę ja na jesiotra, klenia, podustę, szczukę, a widzę wszystko: co

w człeku jest i co jest w księstwie, i wszędy; jedno patrzeć trza umieć, ja ten um mam, wy nie

macie, choć gały wytrzeszczacie a jęzorami mielecie. Onegdaj Wężyk przyleciał z grodu,

gęba się mu aż trzęsie, wrzeszczy: „Mąt jakowyś w grodzie, trzech gońców do grododzierżcy

przyleciało od księdza, a nowych kajś ślą, a pięć dziesiątków wojów poszło”. A kaj poszło,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin