Pawluczuk W. - Wierszalin-reportaż o końcu świata.pdf

(434 KB) Pobierz
Pawluczuk Włodzimierz
WIERSZALIN
REPORTAŻ O KOŃCU
ŚWIATA
Zamiast wstępu
Chata jak chata - niska, murszejąca, stodoła też wiekowa, pług, brony,
chylące się płoty, zagroda jak inne we wsi, może tylko trochę biedniej-
sza, cichsza. Stara kobieta pośrodku gumna, kuśtykając na
drewnianej protezie, grabi rozwłóczone siano.
- Dzień dobry... - zaczynam.
Spojrzała krótko, odwróciła spłoszone oczy - grabi dalej, ledwo
odburknąwszy pozdrowienie. Przygarbione plecy, głowa omotana
chustką, długa spódnica przysłaniająca część protezy. Pracuje, jakby
mnie nie było, jakbym nie stał oto za nią i nie czekał... może tylko ciut
zawzięciej grabi, to wszystko. I nie można chyba powiedzieć komuś
dobitniej,
że
jest niepożądany - niż właśnie w ten sposób: starannie
pracując, nie mówiąc ani słowa, nie spojrzawszy nawet spod brwi.
- Chcę porozmawiać z panią o pewnej sprawie...
Nic, grabi dalej.
- Nie zajmę dużo czasu...
Nie odpowiada. Grabi.
- Jestem dziennikarzem... Interesuje mnie...
- Nima tu
żadnego
interesu - odpowiada wreszcie, ale gniewnie, nie
przerywając roboty, nie odwracając głowy.
- To sprawa dawna, sprzed wielu lat... - uspokajam.
- Jak dawna, to do sołtysa. Ja o dawnych sprawach nic nie wiem -
wzrusza ramionami, nie odrywając oczu od siana.
- Wiecie, na pewno wiecie... - mówię jak najprzyjaźniej - Chciałbym
porozmawiać o Ilji.
- Jakim Ilji?
- No - o
świętym...
- To idźcie do cerkwi... tam obrazy... I batiuszka.
- Ale mnie chodzi o Ilję Grzybowskiego z Grzybowszczyzny... Toż
znaliście...
- Grzybowszczyzna? To gdzieś pod Krynkami... Tam pytajcie. - i nagle
odwraca się, grabie nieruchomieją na moment, ona zaś spojrzawszy
badawczo, z napięciem, pyta krótko:
- A co... zmartwychwstał?
- Nie - mówię - nie zmartwychwstał. Ale...
Opuszcza głowę, grabi dalej, każdy ruch wymierzony: starannie
zaczęty, starannie dokończony. I znowu jakby mnie nie było.
- To były ważne sprawy... - próbuję jeszcze.
- Jakie sprawy! - ucina -
Żadnych
spraw nie było!
W swojej kronice parafialnej diak Marczuk zapisał kiedyś:
„We wsi Ciełuszki jedna z sekciarek, Olga D., niewiasta 24-letnia,
zrzuciła z siebie ubranie i naga, bez sukni i koszuli, biegała ulicą
nawołując:
kajajcie się!,
a następnie powybijała okna w swoim domu i
domach innych sekciarzy. Oni początkowo nie sprzeciwiali się. I tak na
przykład u Jana D. tłucze szkło gołą ręką, z ręki krew tryska
strumieniem, a ona
śpiewa
na cały głos:
Preobraziłsia Jesi na gorie...
W kilka dni później, krzycząc:
koniec wszystkiemu staremu!,
zaczęła
łamać
krzyże cmentarne i burzyć ogrodzenie - na cmentarzu w
Puchłach; ostały się zaledwie trzy krzyże, których nie mogła obalić.
Wreszcie współsekciarze zakuli ją w
żelazną
obręcz, obręcz
łańcuchem
przymocowali do
ściany
i tak, nieszczęsna, już cały rok, od lipca 1932
roku, stoi na uwięzi. Czasem w dni
świąteczne
sekciarze idą do niej
śpiewać
pieśni nabożne - ona miota się na
łańcuchu
i przeklina ich
obelżywymi słowami, ale oni mają ją za
świętą,
ponieważ jak twierdzą,
w przeciągu 34 dni jadła tylko trzy razy...”.
Ciełuszki leżą w bielskim powiecie nad rzeką Narwią. Przez czterdzieści
lat wiele wody upłynęło w Narwi, notatki Marczuka wyblakły, wielu
umarło, wielu się narodziło. W czasie wojny rozerwał się za stodołą
pocisk, zabiło męża Olgi, ją okaleczyło. Mieszka teraz i gospodarzy z
matką, osiemdziesięcioletnią staruszką. Sąsiedzi traktują ją
zwyczajnie, jakby nigdy nic. Jedna z sąsiadek spytała raz Olgę, czy
pamięta czasy nawiedzenia, czy wie, dlaczego to wszystko robiła.
Usłyszała na to: „tak
widać trzeba było”.
Ale ze mną nie chce rozmawiać, jestem nieznajomym, intruzem,
wyglądam na urzędnika z miasta, który przyszedł rozgrzebywać
sprawy umarłe, zakończone. Nie ufa mi - nie wierzy,
że
chcę zrozumieć
tamten dramat, jest przekonana,
że
wypytuję, aby potem ośmieszyć,
wyszydzić.
A może gorzej...
Prawosławne okolice, w których pod wodzą proroka IIji rozkwitł w
okresie
międzywojennym
sekciarski
ruch
odnowienia,
były
jednocześnie terenem intensywnej działalności społecznie radykalnych
rewolucyjnych organizacji KPZB, „Hromada”, NPCh posiadały tu w
każdej nieomal wsi dziesiątki swych członków i zwolenników.
Jak było możliwe to współistnienie skrajnego fanatyzmu religijnego z
postawą walki, ideą rewolucji? Jak możliwe było w ogóle istnienie w
naszym
światłym
dwudziestym stuleciu tak naiwnej, prostodusznej, a
zarazem tak fanatycznej wiary w boga-człowieka, proroka Ilję z
Grzybowszczyzny, w jego cuda, w jego posłannictwo i zbliżający się sąd
ostateczny, na którym on, Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny, miał
sądzić ludy
świata?
Co znaczyło opętanie Olgi D. i wielu innych jej
podobnych?
Myśli o końcu
świata
nawiedzają z reguły ludzi, którzy są
świadkami
upadku ich własnej kultury będącej dla nich do niedawna absolutem.
W tradycyjnej kulturze ludowej to, co nasze, nie wymaga wyjaśnień ani
uzasadnień, jest samo przez się oczywiste, słuszne, naturalne,
prawdziwe. Nikt tu nie pyta, dlaczego u nas jest tak, jak jest, pyta
natomiast, dlaczego u innych jest inaczej aniżeli u nas.
Świat
tradycyjnej kultury ludowej był dla ludzi w tym
świecie
jedyny,
wieczny, niezmienny...
Jeden z naszych etnografów pisał kiedyś, iż mieszkańcy polskiej wsi
uważają Niemców i całą ich kulturę za gorszą z tej prostej przyczyny,
że
Niemcy na konia mówią Pferd, podczas gdy wiadomo,
że
koń jest po
prostu koniem, a nie jakimś tam Pferdem. Własna kultura wydawała
się chłopom w tradycyjnej wsi czymś tak naturalnym,
że
niejednokrotnie nie wyobrażali sobie, by gdziekolwiek na
świecie
chłop
mógł
żyć,
myśleć i rozmawiać inaczej. Wańkowicz wspomina w
„Szczenięcych latach” o znajomym ziemianinie, który swego
zasłużonego leśnika postanowił wysłać na starość na kurorty do
Niemiec. „A po jakiemu ty tam będziesz rozmawiał w Niemczech?”. -
spytał pan chłopa. „A ciż tam, panoczku, mużyków nie ma?” -
odpowiedział chłop pytaniem.
Jest w
życiu
człowieka taki okres, który psychologowie nazywają
„odkryciem jaźni”. Młody człowiek wychodzi nagle poza czystą
podmiotowość doznań i postrzega siebie jako „przedmiot” wśród
innych przedmiotów. Uświadamia sobie nagle,
że
jest jednym spośród
wielu ludzkich istnień,
że
jego „ja” zajmuje określone miejsce w czasie i
przestrzeni,
że
miało swój początek i będzie miało koniec - odkrycie to
najczęściej jest bardzo przykre, towarzyszy mu bowiem pojęcie całego
dramatyzmu
życia.
Młody człowiek uświadamia sobie swą znikomość,
odrębność,
śmiertelność,
swą „przedmiotowość”.
Podobne kryzysy
świadomości
są udziałem całych grup kulturowych.
Świadomość
ludowa była
świadomością
ahistoryczną.
Wszystko, co jest, miało swój początek „onego czasu”, gdy Pan Bóg
chodził po
świecie
i uczył ludzi różnych mądrych i dobrych rzeczy. Od
tego czasu wszystko jest, jak jest, i nic się zmienić nie może do końca
świata.
Po to bowiem, by zrozumieć możliwość zmiany, trzeba
uświadomić sobie najpierw swą „przedmiotowość”, a więc to,
że
nasze
dzisiejsze
życie,
zwyczaje i język nie są ani jedyne, ani najlepsze,
że
świat
- to wielość kultur mających swą historię, swój początek,
zmieniających się i rozwijających. Jeśli taka nowa refleksyjna
świadomość
się narodzi, grupa etniczna traci swój dotychczasowy
charakter i przeobraża się w grupę narodową. Grupa etniczna, czyli
tradycyjna grupa chłopska, nie jest narodem, nie posiada bowiem
tego, co jest trzonem wszelkiej
świadomości
narodowej - idei własnej
historii. Była ona poza narodem - to znaczy poza tą strukturą
zbiorowej samoświadomości, którą tworzy naród - mamy tu bowiem na
myśli fakty
świadomościowe,
a nie jakieś inne. Nad tradycyjną wsią
przewalały się burze, wojny, rewolucje, na polach pozostawały groby i
kurhany, ale w mentalności chłopskiej nie zostawiało to istotnego
śladu.
Historia była tu czymś zupełnie zewnętrznym, wydarzenia,
które niosła, spływały jak woda, pamięć o nich stawała się szybko
elementem mitu. Kiedyś, dawno, dawno temu, były wielkie wojny,
wielkie cuda, wielcy królowie, bohaterowie...
Było to wtedy, gdy Bóg chodził jeszcze po ziemi,
świat
był jeszcze
nijaki, bezkształtny, gdy przybierał dopiero swą ostateczną, znaną
nam formę.
Ta ahistoryczna, mistyczna
świadomość
wsi rozbita została przez
wejście do powszechnego użytku nowych
środków
produkcji,
burzących tradycyjny rytm pracy i
życia
wsi, zmuszających do uznania
kulturowej wyższości tych, którzy te nowe narzędzia i maszyny
wymyślili i stworzyli. Zanim to jednak nastąpiło, wieś stoczyła
dramatyczną walkę w obronie tradycyjnego kształtu swej duchowości.
Przejawami tej walki były zjawiska dziwne i niepojęte dla postronnego
obserwatora, o których będę pisał niżej.
We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces
upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie
dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie
tradycyjna kultura ludowa - poddana została nagłej, drastycznej
próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali
deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli
się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli
obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji,
burzącej od podstaw mityczną chłopską
świadomość.
Z chwilą gdy
tradycyjny kształt chłopskiego
życia
został zagrożony, okazało się z
kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od
świadomości
etnicznej do
świadomości
narodowej, która mogłaby
nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie
prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji
wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było
niemożliwe, a jednocześnie - były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na
nie oddziaływać idea narodu białoruskiego.
Zrodziło to silne napięcie duchowe, niezadowolenie z dnia dzisiejszego i
strach przed dniem jutrzejszym. Różni wiejscy prorocy i apostołowie
nowych wiar wieszczą niechybny koniec
świata.
Srebrne trąby Archaniołów
Staroberezowo, wieś w powiecie hajnowskim, samo jest już historią. W
podręcznikach piszą o radykalizmie miejscowych chłopów i ich walce z
uciskiem. W roku 1926 odbył się tu historyczny zjazd „Hromady”,
który hajnowska policja brutalnie rozpędziła przy pomocy
zorganizowanych bojówek. Pogrom był początkiem generalnej rozprawy
władz z ruchem lewicy społecznej. Tyle mniej więcej podręczniki
historii.
W pobliżu, w sąsiednim Nowoberezowie, mieszka Jakub Martyniuk.
Postać to znana, z okazji rocznic Rewolucji Październikowej
wspominają o nim nawet gazety. Martyniuk był marynarzem na
„Aurorze”, podoficerem. Mówi się,
że
to on 7 listopada 1917 roku
ładował
historyczny pocisk (co nie jest prawdą, ale nie o to przecież
chodzi). Po rewolucji wrócił do rodzinnej wsi. Siał, orał, pracował jako
drwal w Białowieży. I tak
żył
sobie cicho i spokojnie i
żyłby
po dziś
dzień, gdyby nie odkryli go dziennikarze. O historycznym wystrzale
niewiele myślał - był dla niego zjawiskiem wyłącznie fizycznym i
niczym nie różnił się od tysięcy innych. Dziś wystrzał „Aurory” nabrał
innego znaczenia. Martyniuk daje dziennikarzom wywiady i opowiada
w nieskończoność o „Aurorze” i jej strzale, o tym strzale, który jest
poezją i mitem, a nie o tym, którego był
świadkiem.
Ale wróćmy do Staroberezowa. Siedziałem na
ławie
przy ulicy, gdy
podszedł do mnie stary człowiek.
- Dzień dobry - powiedział - Czy w Boga pan wierzy?
- Dlaczego pan o to pyta? - byłem zaskoczony, zdziwiony.
- Ja pana przepraszam, ale w siłę boską wierzyć trzeba. Opowiem taki
przykład. To było dwa tygodnie temu, kopałem studnię w Koryciskach,
głęboką studnię, dwadzieścia kręgów. Dali mi do pomocy dziewczynę,
taką kozę, młodą i głupią; ja kopałem na dnie, ona
łańcuchem
wyciągała wiadro z mułem. No i podciągnęła wiadro pod sam wierzch i
upuściła. Zdążyłem tylko głowę schować w muł, a wiadro bach! O tu,
pomaca pan, to pan zobaczy, tu mnie w plecy uderzyło wiadro z
ziemią. Dwadzieścia kręgów - pan rozumie? Do tego dziewczyna
przestraszyła się i uciekła. Leżę i myślę - czy ja
żywy,
czy już trup? Z
chaty wyszła matka tej dziewczyny, zaglądnęła do studni i mówi:
se
tam
żywyje,
to wyłaźtewie.
I z powrotem poszła do kuchni. A ja ani
ruszyć się nie mogę, ani słowa wydusić. Poleżałem, poleżałem ze dwie
godziny. I nic,
żywy
jestem i cały! O, widzi pan: w to miejsce uderzyło
wiadro. I niech mnie kto powie teraz,
że
siły boskiej nie ma na
świecie!
Przysiadł się na
ławie,
potężny, barczysty, z krzaczastą rudą brodą. Ze
zwykłych
śmiertelników
nikt tu nie nosi takiej brody - chyba ktoś z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin