Kołodziejczyk M. - Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne.pdf

(1502 KB) Pobierz
SCENY KULTURALNE WE WSI
MAZURSKIEJ
Kilku mężczyzn, każdy młody, silny i po winie, przemierzało łąki, a księżyc
pięknie podświetlał ich na srebrno. Od podnóża łagodnego wzniesienia
dobiegały dźwięki psychodelicznej suity granej na żywo. Nieznani ludzie ze
zniszczonych fotografii rozrzuconych w trawie leżeli na wznak i gapili się
w niebo. Szeleściły kilometry filmowej taśmy, przymocowanej do drewnianego
rusztowania tak jak się wiesza zasłonkę w letniaku, żeby nie wchodziły
muchy. Na wzgórzu płonęły telewizory. – Media, media, media – miejscowi
powtarzali zasłyszaną frazę. To było już zakończenie awangardowego
spektaklu
Gry Medialne
pokazywanego w ramach festiwalu mazurskiego
„Plenery Wielkich Jezior” we wsi Kamieńskie, gdzie kiedyś upadł pegeer. Nic
nie dało się uratować.
Scena 1: kultura elitarna
Konrad Zbrożek, zwany kłobukiem propagandowym mazurskiego festiwalu,
zjawił się w postpegeerowskiej oborze przerobionej na gospodę, by posłuchać,
co prawdziwi ludzie mówią o życiu. Ma potem materiał do opowiadań albo
wierszy. Ale obora była pusta. Usiadł sam w wyziębionej sali i zamówił piwo.
Szefowa lokalu, wycierając szklanki za kontuarem spytała, jaką lubi muzykę.
Kłobuk Zbrożek uśmiechnął się diabolicznie, bo trawi tylko poważną. Ku jego
zdumieniu kobieta zapowiedziała:
– Trzecia symfonia Henryka Góreckiego.
– Symfonia Góreckiego – entuzjazmował się później Konrad kilkaset
metrów od gospody, na polanie, gdzie Zbigniew Waszkielewicz, aktor, reżyser,
dyrektor-założyciel Teatru Iota i pomysłodawca festiwalu w jednej osobie,
szykował się do przedstawienia swoich „Gier Medialnych”. O atrakcjach
festiwalu od dawna zawiadamiały miejscowe społeczeństwo oraz
urlopowiczów wielkie, oblepione plakatami reklamowymi wigwamy z drewna,
rozstawione w okolicach miasta Orzysz. Spektakle plenerowe, koncerty,
warsztaty, happeningi, wielka kultura, słynni ludzie – trąbiło z wigwamów.
Ale ci z polany, młodzi uczestnicy teatralnych warsztatów Zbigniewa
Waszkielewicza, humory mieli zwarzone. Całą noc lał deszcz, brezent
wojskowego namiotu parował teraz w chwilowym słońcu. Próbowali przed
premierą w takiej rosie, że nawet skórzane buty nadawały się do wyżęcia.
Teraz w złowieszczym milczeniu topili nad ogniskiem parafinę, nasączali nią
szmaty i robili pochodnie do spektaklu. Na pobliskich wzgórzach stały dziwne
drewniane konstrukcje podobne do maszyn oblężniczych. Kręcili się przy nich
żołnierze sprawdzając mocowania belek. W dolince realizatorzy dźwięku
przygotowywali scenę do koncertu Józefa Skrzeka. Chodzili po łące i klaskali
w dłonie, sprawdzając akustykę.
Wciągnięty przez nerwową atmosferę przygotowań kłobuk Zbrożek zamilkł
na temat kompozytora Góreckiego i zajął się produkcją strzałek, aby każdy
kto chce, mógł trafić na imprezę.
Zza drzew nieśmiało popatrywało na te dziwy kilkoro mieszkańców krainy
upadłych pegeerów.
Scena 2: kultura osobista
– Jak żołnierz nie jest jebany, to się robi toksyczny – szeregowiec Artur
wykładał kolegom z jednostki orzyskiej kawalerii pancernej istotę musztry.
Pracowali w sześciu za domem Waszkielewicza we wsi Radzie. Mundurowe
bluzy rzucili na trawę. Ich mały magnetofon zatruwał sielską okolicę
piosenką o wielkich cycach. Wokoło walały się wióry i gałęzie, a żołnierze
zbijali drewniane instalacje. Żaden nie miał pojęcia, po co to robią.
– Każą, to robimy – komunikowali ciekawym. Byli żywym dowodem na to,
że ich brygada faktycznie patronuje festiwalowi mazurskiemu.
Żołnierze mieli dyskretnie na oku pole za drogą, na którym grupa
dziewczyn z warsztatów Waszkielewicza prężyła ciała, przybierając figury
przewidziane scenariuszem awangardowego spektaklu. Coraz to któraś
zwisała z wysokości dziwnej drewnianej konstrukcji w tak ryzykowny sposób,
że jej oddanie dla sztuki musiało imponować.
– Zdąży się jeszcze pogonić kotów w jednostce – kontynuował Artur,
przekrzykując pornograficzny tekst utworu z magnetofonu. Starał się nie
zauważać rzeczywistości za drogą.
Aktorki zastygły właśnie w wiernopoddańczej pozie przed kapłanem
granym przez Waszkielewicza. Same licealistki albo studentki. Spały
w stodole, myły się w lodowatej wodzie ze źródła, przechadzały się po okolicy
i dwa razy dziennie próbowały przed spektaklem i nawet za to wszystko
płaciły. Mistrz, na co dzień pedagog z wyższej uczelni, wykładał im swoją
dziedzinę – ekspresję pozawerbalną.
One były kulturą, żołnierze naturą. One uduchowione, oni kanciaści. Na
początku nawet jedli osobno. Ale potem kilku z nich musiało zagrać
w przedstawieniu, bo scenariusz przewidywał mężczyzn. Bronili się jak mogli,
niszczyli artystyczny zamysł, bo kojarzył im się beznadziejnie z brakiem
męskości. Jednak tydzień później rozumieli już, o co w tej sztuce chodzi –
należy słuchać rozkazów reżysera i już. Przestali używać wyrazów
i poderwali dwie studentki. Tę z polonistyki i tę z filozofii.
Któregoś dnia całe doborowe towarzystwo przeniosło się z Radzi do
Kamieńskich, żeby zagrać w plenerze dla przypadkowego widza.
Scena 3: kultura masowa
W Kamieńskich zapadła noc, publiczność zebrana na polanie nad jeziorem
czekała na spektakl. Przyszli turyści w dresach i miejscowi ubrani, jak kto
stał. Niektórzy niecierpliwie sięgali do kieszeni, gdzie mieli schowane co
trzeba ku pokrzepieniu serc. Było spokojnie. Aż nagle:
– O Jezu, chore ludzie! – starsza kobieta jedną ręką trzymała się za serce,
a drugą przytulała do siebie trójkę drobiazgu.
Z lasu wyszła grupa aktorów ubranych w czarne foliowe worki na śmieci
i stanęła przy pierwszym drewnianym rusztowaniu, na którym powiewała
taśma filmowa. Zamaskowani machali wkoło zapalonymi pochodniami
rozpędzając gawiedź na boki. Bardziej wyrobieni humorystycznie tutejsi
wyciągali papierosy i dla zgrywy zbliżali twarze do pochodni. Rozpoczynał się
spektakl. Aktorzy krokiem pątników podążali za ubranym na biało kapłanem-
Waszkielewiczem od jednej do innej konstrukcji z drewna. Każda stacja
Zgłoś jeśli naruszono regulamin