Stepan Kornelia - Miłosne zawirowania.pdf

(1552 KB) Pobierz
S t e p a n
K o r n e l i a
M i ł o s n e
z a w i r o w a n i a
Część pierwsza
Spotkałyśmy się niedaleko wydawnictwa, w modnej Café Paris.
Zgodnie z francuską modą, bez zastrzeżeń przyjętą przez
monachijczyków, krzesła w tym przestronnym lokalu ustawiono tak,
aby wszyscy goście siedzieli twarzami skierowanymi nie ku sobie (bo
dlaczego mieliby patrzeć na siebie?), ale w stronę efektownie
przeszklonej ściany frontowej. Dzięki temu można było obserwować
przylegającą do niej ulicę i... mówić do szyby albo tylko patrzeć na nią,
albo, jeśli miało się trochę szczęścia i światło padało pod odpowiednim
kątem, spoglądać na swoje rozmazane odbicie. O tej porze, już po
śniadaniu i jeszcze przed lunchem, na ulicy nie działo się nic, bo niby
co mogłoby się dziać w ciasno zabudowanej biurowcami okolicy? Nikt
nie spodziewał się tutaj widoku młodych matek przechodzących z
siatkami pełnymi zakupów i z kwękającymi dzieciakami uczepionymi
płaszcza czy staruszków o nieobecnych twarzach podążających
truchtem w nieznanym sobie kierunku. Nie było też widać kundli
zanieczyszczających chodniki i ich wszędobylskich właścicieli.
Żadnych przechodniów, żadnych przejeżdżających pojazdów, wokół
same sterylne błyszczące fasady i zaparkowane w równych rzędach
duże i małe luksusowe samochody.
Twarz Cornelii nabierała tej niezdrowej bladości, spotykanej jedynie
u modelek albo u ciężko chorych na anemię. Wszystko pewnie przez tę
wściekłość, która zdawała się ją bez reszty
ogarniać, na co pozwalała, jakby to złoszczenie się sprawiało jej
przyjemność.
Dotąd żyłam w przekonaniu, że jeśli ktoś wpadnie we wściekłość, to
skacze mu ciśnienie i robi się czerwony. Ale nie Cornelia, ona zawsze
starała się być inna niż wszyscy.
Raz za razem nerwowo przesuwała dłonią po bladym policzku, jakby
szukała czegoś, na czym mogłaby zatrzymać smukłe, wypielęgnowane
palce. Z góry wiadomo było, że bezskutecznie, bo cerę miała
nieskazitelnie gładką. Cała powierzchowność Cornelii, ze sposobem
bycia włącznie, była nienaganna. Lubiłam na nią patrzeć, tak jak z
przyjemnością patrzyłam na wszystko, co wydawało mi się
doskonałe... chociaż akurat tego dnia chętnie zaoszczędziłabym sobie
jej widoku.
- Jak samopoczucie? - zagadnęłam pierwsza, możliwie najciep-
lejszym tonem, ale nim zamknęłam usta, już byłam pewna, że
przyjacielskimi pogaduszkami nic tu nie wskóram.
- Pytasz o mo je samopoczucie?
- O two je. No to jak twoje samopoczucie?
- Czy ty musisz cały czas tak się uśmiechać, jakbyś była... Matką
Teresą z Kalkuty?
- Ja Matką Teresą z Kalkuty? Patrząc na mnie, masz naprawdę
skojarzenia z Matką Teresą? - Byłam tym porównaniem nie na żarty
zdziwiona. Zaczęłam się nawet trochę niepokoić o Cornelię.
- Powiedziałam tylko, że uśmiechasz się jak Matka Teresa. Bez
przerwy. Brakuje ci poczucia rzeczywistości, inaczej przestałabyś
wreszcie się uśmiechać.
- Chcesz przez to powiedzieć, że Matka Teresa nie miała poczucia
rzeczywistości? Chyba trochę przesadziłaś...
- Chciałam powiedzieć tylko i wyłącznie to, że ty nie masz poczucia
rzeczywistości.
- Skąd więc to porównanie z Matką Teresą?
- Daj mi wreszcie spokój z Matką Teresą. Użyłam tego nieszczęsnego
porównania tylko dlatego, że powszechnie znane jest jej
powiedzenie: „Uśmiechajcie się do każdego". A ty sprawiasz wra-
żenie, że od lat nic innego nie robisz, tylko się do wszystkich
uśmiechasz. Nawet teraz - dokończyła z ironicznym grymasem.
Znałam już ją na tyle dobrze, aby wiedzieć, że cisza po ostatnim
zdaniu nie wróży nic dobrego. No i miałam rację.
- Jak mogłaś dostarczyć mi to gówno?! - Pytanie zadała tonem
dającym jasno do zrozumienia, że nie czeka na żadną odpowiedź.
- Przecież nawet niedorozwinięta sprzątaczka nie będzie chciała tego
czytać! Poza tym miało być dwieście pięćdziesiąt stron, a ty zdołałaś...
wymęczyć jedynie połowę tego! - Z przesadnym obrzydzeniem
spojrzała na dyskietkę z moją najnowszą powieścią, jakby
rzeczywiście miała ona jakiś związek z fekaliami. Kwadratowy
kawałek czarnego plastiku leżał sobie spokojnie obok dzbanuszka z
ciepłym mlekiem. Swoją drogą zdziwiłam się, że Cornelia naiwnie
liczyła na dosadność wymowy słowa „gówno", w końcu w niemieckim
jest ono tak często używane, że mało kto zdaje sobie sprawę, iż w
istocie jest to przekleństwo. I gdyby nie głos Cornelii, cichy i wyraźny,
mocno akcentujący kontrowersyjne słowo, mogłabym mieć nadzieję,
że jest już po wszystkim. Ale nie było.
- Nie przesadzaj, niejedno takie... gówno wydałaś i sprzedało się jak
ciepłe bułeczki. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Coś tam
jeszcze szybko dopiszę i będziesz miała ze dwieście stron, w końcu
świat się nie zawali, jeśli tym razem książka będzie cieńsza, zresztą
dacie większą czcionkę... - niechętnie uzmysłowiłam sobie, że ostatnio
z mojej winy już ją zwiększono - albo coś tam zmienicie. Pisarz to nie
maszyna... - ton głosu dostosowałam do sposobu wyrażania się
Cornelii, mówiłam równie cicho i wyraźnie jak ona, tyle że bez
najmniejszego przekonania, iż uda mi się ją uspokoić. Wiedziałam, że
ma problemy w pracy. W jej koncernie przyszedł czas na zmiany, a
jeśli zajmuje się najwyższe szczeble w hierarchii władzy, tak jak
Cornelia, szybko może się okazać, że oznacza to tylko jedno: kłopoty,
czyli przymusowe odejście z zarządu i z wydawnictwa w ogóle.
Wpadka z moją najnowszą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin