Tomasz Pacyński - Łysa polana.pdf

(140 KB) Pobierz
Pacyński Tomasz
Łysa polana
Z „Science Fiction”
Chatka wyglądała na mocno zmurszałą. Nawet tu, na zagubionej w gąszczu polanie, robiła
przykre wrażenie upadku i opuszczenia. Belki, niegdyś solidne, teraz stoczone przez
czerwie i korniki, zachowały charakterystyczny piernikowy kolor. Ale zwłaszcza te niższe
zapadały się już, przez co cały malutki domek pochylił się, jak kopnięty przypadkiem
przez przechodzącego olbrzyma. W tym lesie nie było jednak olbrzymów, po prawdzie to i
krasnoludków też nie było. Ot, zwykły zagajnik, resztówka niegdyś świetnej puszczy,
teraz składająca się głównie z kwartałów sadzonych pod sznurek sosenek.
Dlatego też chatka nie pasowała do otoczenia. Niepodobna do rozsianych w okolicy
drewnianych, jeszcze przedwojennych gajówek, wykupionych zresztą w większości przez
miastowych. Zamiast eternitu dach kryły drobne omszałe gonty, filigranowe okiennice
wycięte w fikuśne wzorki osłaniały malutkie okienka. W tych zdobieniach było coś
osobliwego, wydawały się wręcz obce. Choć zarazem dziwnie piękne.
Obejście też nie robiło najlepszego wrażenia. Zwykła polana, otoczona opłotkami, które
szczerzyły się sztachetami jak wieśniacza szczęka, tyle ich brakowało. Za to trawa była
dość starannie przystrzyżona.
Dbała o to koza, uwiązana na postronku.
Gdyby ktoś przechodził przypadkiem obok chatki i naturalnie też przypadkiem stanąłby
od zawietrznej, dość szybko pozbyłby się złudzeń co do płci zwierzaka o kosym,
złośliwym spojrzeniu. Był to niewątpliwie kozioł, mówiąc wprost: cap. Można było łatwo
poznać po tym, jak capił.
Ale nikt tędy nie przechodził. Miejscowi starannie omijali zagubioną w lesie polanę, jakoś
się tak w okolicy utarło, że nawet nie wspominano o niej w rozmowach. Pomimo iż
nieopodal kryły się znakomite grzybne miejsca, obfitujące w prawdziwki od wczesnego
lata aż do później jesieni, kiedy na okolicznych pagórkach pojawiały się masowo gąski,
zwane w tej okolicy prośniankami. Czasem tylko zapałętał się w pobliże ktoś z letników,
którzy przyjeżdżali do ośrodków wczasowych, tych, które jeszcze nie zdążyły
zbankrutować. Ale dziwnie szybko nawet rozwrzeszczane dzieci milkły i uciekały dalej.
Coś takiego było w tym lesie, że budziło strach.
Chatka niewątpliwie była. zamieszkana. Świadczyła o tym unosząca się z komina wąska
strużka dymu.
A i kozioł nie poradziłby sobie sam w lesie. Choć budził respekt, tak był ponury i
śmierdzący.
Gdyby ktoś przechodził obok chatki i niezrażony smrodem doczekałby chwili, kiedy
skrzypnęły krzywe niskie drzwi, byłby zdziwiony. Mały domek działał na wyobraźnię.
Trudno się było spodziewać, że wyjdzie z niego starsza, prosto się trzymająca kobieta o
siwych, ułożonych w schludny kok włosach.
Co prawda ona też działała na wyobraźnię i to raczej niemile. Okulary w rogowej oprawie
ze szkłami o grubości denka od butelki, zamaszysty krok starego żandarma, chude łydki
obleczone w bure rajstopy i wielkie stopy wypełniające niemodne, acz starannie
wyczyszczone pantofle. Przypominała emerytowaną nauczycielkę, z tych bardziej
wrednych. Takich, co to potrafią się przyśnić i pół wieku po maturze.
Starsza pani przemaszerowała energicznie przez obejście. Kozioł zameczał, szarpnął się
na postronku.
To było dziwne, capi odór każdemu normalnemu człowiekowi wykręciłby nozdrza na
nice. Tymczasem ona pieszczotliwie pogłaskała zwierzaka po brudnym karku. Chwilę
przemawiała doń cicho, po czym ruszyła w stronę przecinki wiodącej do najbliższej drogi.
Cap spoglądał za nią tęsknie, mrużąc kaprawe ślepia. Dopiero kiedy zniknęła za
drzewami, powrócił do leniwego szczypania trawy. Bo i cóż miał
innego na razie robić.
* * *
Harley stał nie całkiem zgodnie z przepisami. Wprawdzie na poboczu, ale na samym łuku
zakrętu, w dodatku o widoczności ograniczonej przez wysoką, porośniętą drzewami
skarpę. Dlatego też Dziadek Mróz co i rusz oglądał się niespokojnie, nawet gdy klnąc
wdrapywał się po porośniętej krzakami stromiźnie. Przekleństwa były usprawiedliwione,
zarośla kłuły boleśnie w wytatuowane ramiona. Czarny skórzany kubrak bez rękawów
prezentował się wprawdzie pięknie, zwłaszcza wielka trupia czaszka na plecach, ale
stanowił niezbyt skuteczną ochronę w kolczastych chaszczach, które jak na złość składały
się prawie w całości z tarniny.
Matylda miewała czasem dziwne pomysły, Dziadek wiedział o tym dobrze. Dlatego
przeżuwał
przekleństwa i piął się dalej. Jedyne, co dobre w tym wszystkim, to widok zgrabnego
tyłeczka w opiętych skórzanych spodniach. Dziewczyna wspinała się tuż przed nim,
sprawiając wrażenie, jakby potrafiła się prześlizgiwać pomiędzy cierniami. Ten kuszący
obraz stanowił drobną rekompensatę za ponoszone niewygody.
Wreszcie stanęli na niewielkim pagórku, ocienionym koronami wysokich jesionów.
Matylda rozejrzała się, odetchnęła głęboko. Uśmiechała się jak mała dziewczynka.
Dziadek sapał głośno.
To nie na moje lata,
pomyślał ze złością. Wytrząsanie tyłka na
harleyu, choć przecież w podziemnym garażu stoi nowiutki merc. Można powiedzieć, że
prezent od złotej rybki. Ale dziewczyna miała nieco racji, przyznał z żalem. Tam, dokąd
jechali, przydałby się raczej jeep cherokee, albo hummer. Ewentualnie właśnie harley,
którym można się było prześlizgnąć wąskimi leśnymi traktami, nie zakopując się w piasku
po osie. To też psuło Dziadkowi humor. Nie lubił takiej roboty, terenowej, jak zwykł ją
nazywać. Wystarczająco nabiegał się po pustkowiach Afganistanu, gdzie nie potrafiący
uszanować żadnej świętości duszmani uparli się odstrzelić mu tyłek. Wystarczająco długo
odgniatał swój własny zadek na twardych siedzeniach w ładowni Mi-8, by teraz nie
doceniać odrobiny komfortu. A harley wygód nie zapewniał.
Jednakże widok Matyldy, roześmianej i wesołej, spowodował, że złość ulotniła się
szybko. Dziadek Mróz ze wzruszeniem pociągnął nosem, poklepał się po kieszeniach w
daremnym poszukiwaniu swej wielkiej kraciastej chustki. Została w garniturze, teraz
musiał poprzestać na otarciu nosa owłosionym przedramieniem.
Martwił się o dziewczynę. Najpierw paskudna historia z Księżniczką, Co Dawała Na
Ziarnku Grochu.
Potem polityka. Dziadek znów zaklął mimo woli. To była najgorsza zaraza, gorsza nawet
od oszukańczych bajeczek, które mąciły w głowach biednej dziatwie. Czasem zastanawiał
się,. „czy jednak nie należało rozpocząć odstrzału posłów zamiast wampirów.
Pokręcił głową.
Nie, to nie byłoby rozsądne,
uznał, nie po raz pierwszy zresztą,
Oznaczałoby wikłanie się w politykę. Chociaż zapewne byłoby sprawiedliwe, a już co
najmniej dochodowe. Ale przynajmniej dziewczyna się otrząsnęła, rozchmurzył się znowu
Dziadek na widok rozjaśnionej twarzy Matyldy.
Wiedziałem, trzeba było po prostu czasu. I może pomogła sprawa z Piaskowym
Dziadkiem.
- Popatrz - głos dziewczyny wyrwał go z zamyślenia. - Jak ślicznie…
Rozejrzał się. Mimo najlepszych chęci nie dostrzegał nic ślicznego. Ot, resztki budowli,
starej pewnie, bo pozostało coś jakby wieża z kruszącej się, czerwonej cegły, z zarysem
schodów wewnątrz. Do wysokości, do jakiej mogła sięgnąć miejscowa dziatwa, cegły
pokrywały obsceniczne graffiti, nie pozbawione też elementów satanistycznych. Dziadek
spochmurniał nieco, niezdarnie wymalowany pentagram przypomniał mu o czekającym
ich zadaniu.
- Letnia rezydencja biskupów płockich - powiedziała Matylda cicho. - Firleja konkretnie.
Dziadkowi nic to nazwisko nie mówiło, był pryncypialnym ateistą. W dodatku
prawosławnym, nie znał
się więc na biskupach, nawet płockich.
- Może w tej wieży właśnie… - w głosie dziewczyny pojawiło się rozmarzenie. - Może w
tej wieży Sarbiewski na rzyci siedział i rymy w cichości pisał.
- Kto? - spytał machinalnie Dziadek Mróz, marszcząc krzaczaste siwe brwi.
- Poeta taki - wyjaśniła Matylda, spoglądając w górę, na jasnozielone liście wiązów
kontrastujące z czerwienią ceglanego muru. - I miał rację, poeta powinien siedzieć i pisać,
zwłaszcza jeśli jest bucem.
- A był?
- Nie wiem - odparła dziewczyna. - Ale na wszelki wypadek powinien pisać.
Wstrząsnęła się nagle, jakby w samym środku letniego dnia przeszyło ją nagłe zimno.
- Wracamy - mruknęła. - Nic tu po nas.
Dziadek stał jeszcze chwilę, mimo iż dziewczyna zaczęła zsuwać się po stromej skarpie.
Niewiele rozumiał.
Wiedział tylko, ze Matylda jak zwykle odrobiła sumiennie pracę domową. Przestudiowała
mapy i przewodniki, stąd pewnie wiadomości o tym, jak mu tam, Sarbiewskim. To dobrze
wróżyło.
Ale też wciąż gdzieś w głębi duszy czaiły się wątpliwości. Wciąż nie był pewien, czy
dziewczyna doszła do siebie, czy skończyły się rozterki. Wprawdzie na strzelnicy z
radosnym chichotem rozwalała całe falangi ogrodowych krasnali, a jej stara wojskowa
czterdziestkapiątka grzmiała szybko niczym uzi.
Ale co innego strzelnica, co innego żywy skrzat. Albo co gorsza coś bardziej
człekokształtnego, na przykład kolejna księżniczka.
Dziadek splunął tylko. Sam nie miał najlepszych doświadczeń z księżniczkami. Kiedyś,
oczywiście w ramach obowiązków, pocałował żabkę. I do dziś się czerwieni na
wspomnienie, jak to zaklęty w płaza książę nawymyślał mu od pedałów.
Nie było na co czekać, na dole, na zakręcie szosy zadudnił już silnik harleya na jałowym
biegu.
Matylda za chwilę będzie się niecierpliwić. Dziadek zaklął i ruszył w kierunku tarniny.
Ale nawet kiedy musiał poświęcić całą uwagę odgarnianiu kolczastych gałęzi wciąż nie
mógł się pozbyć niepokoju. To nie będzie łatwa robota. Pech chciał, że i tym razem
klientką miała być kobieta.
* * *
Zaskrzypiała zardzewiała, kunsztownie wyspawana ze zbrojeniowych prętów krata.
Uwieszony jej zarośnięty autochton jakby nagle wytrzeźwiał pod karcącym spojrzeniem
rzuconym zza potwornie grubych szkieł. Wypluł peta przylepionego do warg, usiłował
wyprostować się nawet i udawać, że jest całkiem trzeźwy, a pod sklepem znalazł się
jedynie po to, by kupić mleka licznej dziatwie.
Siwa, wyprostowana sztywno kobieta o włosach upiętych w schludny kok minęła go bez
słowa, zaciąwszy wąskie wargi. Grdyka, na chudej szyi pijaka poruszyła się gwałtownie.
Prawie bezkrwiste usta przywiodły mu na myśl szramę, jaką zostawia chlaśnięcie nożem
na brzuchu nieboszczyka. Skojarzenie było jak najbardziej usprawiedliwione, on też
ukończył szkołę powszechną, wprawdzie przed pół
wiekiem z okładem. Ale miał okazję dobrze zapamiętać ten wyraz twarzy.
Starsza pani minęła go bez słowa. Tylko na bladych policzkach wystąpiły jej rumieńce
gniewu, a może to tylko nadmiar różu. Ona też miała dobrą pamięć, mówiła mu już
kiedyś, że do niczego nie dojdzie. Tak z pół wieku temu z okładem.
W porównaniu ze słonecznym przedpołudniem na dworze w sklepie panował chłód i
półmrok.
Powarkiwała wielka chłodziarka z lodami Algida, podzwaniały wstrząsane wibracją
słoiki. Pachniało świeżym pieczywem, podwiędłymi warzywami, cebulą w workach.
Karmelkami i myszami. Zapach ogólnospożywczego sklepu gdzieś na głębokiej
prowincji, woń dzieciństwa.
Sprzedawczyni, też już niemłoda kobieta, na widok klientki wyprostowała się, prawie
dygnęła, jakby znów była małą dziewczynką.
- Dzień dobry, pani Jagodo - powiedziała cicho. Starsza pani nieodmiennie ją
onieśmielała.
- A to się dopiero okaże - odparła zagadnięta sucho. Głos miała równie nieprzyjemny jak
wygląd, wysoki i skrzekliwy. Sprzedawczyni skinęła tylko głową. Ukradkowym gestem
usiłowała wypłoszyć ze sklepu pozostałych klientów, którzy kontemplowali w skupieniu
kontenery najtańszego piwa. Wprawdzie wybór mieli niewielki, ale przy ograniczonych
funduszach była to poważna decyzja.
- A ty, dziecko, co tak podrygujesz? - ostro krzyknęła pani Jagoda. - Stój prosto, nie garb
się!
Sprzedawczyni aż podskoczyła w miejscu, wyprostowała się odruchowo. Klienci
potykając się pospiesznie wychodzili ze sklepu. Runęła na posadzkę potrącona
przypadkiem zgrzewka oranżady w kolorze fluo. Któryś z zarośniętych, niedoszłych
amatorów taniego browaru zaklął boleśnie, kiedy cały ciężar spadł mu na odcisk skryty w
gumofilcu.
Pani Jagoda obróciła się gwałtownie jak smagnięta biczem. Błysnęły szkła okularów.
- Bodajbyś oparszywiał - syknęła.
Kiedy już wytoczyli się pospiesznie za drzwi, w mrocznym wnętrzu sklepu zapanowała
cisza. Woń karmelków mieszała się z zapachem ziemniaków i kiszonej kapusty. Nawet
chłodziarka ucichła.
- Daj mi, dziecko, osełkę masła - powiedziała już łagodniej starsza pani, cienka kreska jej
ust wykrzywiła się nawet w lekkim uśmiechu. - Pasztecik, ten tańszy. I fajranty, czarne.
- Na zeszyt? - spytała sprzedawczyni.
- A jak myślałaś, dziecko? - uśmiechnęła się pani Jagoda. - Toć przednówek przecie.
Była wprawdzie połowa lipca, ale skoro klientka tak twierdzi… Zwłaszcza ta klientka.
Sklepowa wyjęła gruby brulion, odkreśliła grubą kreską i zaczęła notować.
- I może jeszcze tych galaretek - starsza pani czasem ulegała łakomstwu. - Tak z piętnaście
deko…
Wkrótce zielony specjał znalazł się w torebce. Osobliwie przypominał niektóre
ingrediencje, których sama używała. Te bardziej jadowite.
- Z mężem lepiej? - spytała pani Jagoda, nieco udobruchana.
Sklepowa skinęła tylko głową.
- Lepiej - wyjąkała cicho. Bała się przyznać, że stary nawet nie tknął naparzonych ziółek,
twierdząc uparcie, że śmierdzą kocią szczyną. Nie dziwota zresztą, poprzednim razem jak
w tydzień po zażyciu łyknął gorzały, to omal go nie wynicowało. Trzeba przyznać, ze
dekokty pani Jagody były zadziwiająco skuteczne. Stary odzwyczaił się radykalnie.
Szkoda, że tylko od ziółek, nawet herbaty teraz nie tykał.
Tylko coś opowiadał, że do proboszcza pora pójść, załatwić sprawę tej wiedźmy, co
ludziom życie zatruwa, raz na zawsze.
- A to i dobrze - schludny koczek aż się zatrząsł przy energicznym skinieniu głową. Pani
Jagoda zebrała torby z lady. W drzwiach obróciła się jeszcze i wycelowała kościsty,
zakrzywiony palec prosto w twarz sprzedawczyni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin