McCarthy Mary
PTAKI AMERYKI
W rezerwacie dzikiej przyrody zdechł wielki puchacz. Kobieta, która oprowadzała zwiedzających po zagrodzie Palmerów położonej na skraju lasu, doskonale pamiętała, kiedy to się stało: wyzionął ducha pozaprzeszłej zimy. Peter Levi, student pierwszego roku, na tę wiadomość kilkakrotnie gwałtownie przełknął ślinę, przy czym jego wystające jabłko Adama podskoczyło — zatkało go z żalu i oszołomienia.
'Zmiany są sprawą naturalną — rzuciła kobieta ostro, kiedy Peter odchodził niezdolny głosu wydobyć. Stara wiedźma wiedziała, że chłopiec jest na nią wściekły za cios, którym uderzyła go jak obuchem, stojąc spokojnie, z rękami na biodrach, na wycieraczce z napisem: WITAMY. Zanim mu oznajmiła tę wiadomość, sądził, że puchacz może gdzieś się zapodział, że krąży po lesie jak bezgłośny cień polujący na zdobycz. Nawet przez myśl mu nie przeszło,* że ptak mógł „wyzionąć ducha”, jak byle starzec. Od chwili kiedy matka oznajmiła mu, że znów pojadą na lato do Rocky Port, Peter nie mógł się doczekać ponownego obejrzenia wielkiego ptaka w wysokiej klatce stojącej W lesie, pełnej kępek pilchu puchacza, pazurów i kości; perspektywa tej przyjemności niemal wynagrodziła mu zawód, jaki
mu sprawili matka i rozwiedziony z nią ojciec, którzy zabronili mu pojechać do Missisipi z paczką studentów należących do organizacji walki o równouprawnienie Murzynów. Gdyby to zależało jedynie od matki, może by i pojechał, ale bardziej realistycznie myślący ojciec uważał, że Peter jest zanadto nieśmiały w zetknięciu z ludźmi, aby uczestniczyć w takim przedsięwzięciu. Teraz stwierdził, że obiekcje babbo okazały się słuszne, dowodem było jego dzisiejsze zachowanie w rezerwacie.
Zamiast po prostu zapukać i zapytać, co się stało z puchaczem, jak zamierzał obserwując dom z naprzeciwka, on zapłacił za bilet wstępu (dorośli pięćdziesiąt centów), pozwolił kobiecie oprowadzić się po całym domu,- nim odważył się wydukać nurtujące go pytanie, a co gorsze, w ostatniej chwili omal nie zrejterował ze strachu, że kobieta posądzi go o „wykorzystywanie” jej do jakichś ciemnych celów, skoro nie przyszedł tu, aby obejrzeć stare boazerie i oryginalne podłogi z desek, których nie lubił. Jako student pierwszego roku filozofii był adeptem etyki Kanta — poprzysiągł sobie, że nigdy nie potraktuje nikogo jako środka do celu (Drugi człowiek jest zawsze Celem — oto twoja maksyma — dewizę tę wypisaną na kartce papieru nosił w portfelu razem z prawem jazdy, świadectwem szczepienia ospy i legitymacjami SNCC, CORE i SANE1), a przecież wskutek wrodzonej nieśmiałości nieustannie kluczył i postępował wbrew tej maksymie. Tylko jakaś zażarta lojalność wobec puchacza spowodowała, że kiedy kobieta już miała zamknąć drzwi, wykrztusił w końcu to pytanie. Pobudzał w sobie odwagę powtarzając w duchu, że jeśli nie spyta teraz, nigdy się nie dowie. Bezcelowe było pytać ko-
gokolwiek w Rocky Port, tam nikt nie wiedział, nie mógł też wrócić tu, aby sprawę zbadać, bo to rzuciłoby jeszcze bardziej dziwaczne światło na jego wizytę obecną. („Dziwne, że chłopak w twoim wieku interesuje się starociami.”) Jednakże gdyby się nie dowiedział, wyglądałoby na to, że sprawa go nie obchodzi — jeszcze jeden koszmarny grzech. Stojąc już na trawniku, a więc będąc w gorszej sytuacji niż kobieta na ganku, zdobył się wreszcie na to pytanie jakby mimochodem, obojętnie, jak zblazowany wychowanek ekskluzywnej szkoły prywatnej:
— A propos, czy pani mogłaby mi powiedzieć, co się stało z dużym puchaczem, który był kiedyś w tym rezerwacie? — I jakże mógł się porywać na walkę o równouprawnienie Murzynów w Missisipi, kiedy nie uważał, że ma prawo zadać zwykłe pytanie w o wiele bliższej Nowej Anglii. Babbo dobrze wiedział, co mówił.
Peter nienawidził zadawać pytania, chyba że pytał o coś w szkole lub ludzi, których dobrze znał. Już jako maluch był zły, kiedy matka zatrzymywała samochód, aby spytać
o drogę mieszkańca danej okolicy.
— Nie będzie wiedział, mamo. Proszę cię, jedź dalej!
Wychodząc z założenia, że zapobieganie jest najlepszym lekarstwem (ogromnie lubił przysłowia), już jako mały chłopak biegle odczytywał mapy siedząc w samochodzie na poduszce po prawej ręce matki, ojczym zaś siedzący zwykle na tylnym siedzeniu przezwał go Peter Nawigator. Nie potrafił wyzbyć się uczucia, że zadawanie pytań jest jakimś manewrem w szpiegowskiej grze. W bibliotekach wolał nie zwracać się o informacje do bibliotekarek, ale kręcił się tak długo, aż odkrył katalogi, następnie docierał do pożądanej książki w jej kryjówce, posługując się systemem dziesiętnym Deweya — Melvil Dewey figurował w jego ocenach szkolnych jako wielki Amerykanin, dystansując Eli Whitneya, wynalazcę maszyny do odziarniania bawełny, lub McCormicka, konstruktora żniwiarki. Już jako uczeń pierwszej podstawowej Peter nauczył się orientować w planach muzeów przy szatniach i ciągnął matkę w kierunku
zbrojowni, nim ta miała czas spytać woźnego. Tak samo w wielkich supersamach spożywczych, do których chodził 7. matką, biegał po sklepie podrygując jak igła magnetyczna. dopóki nie natrafił na półki z proszkiem do prania, tapioką i dmuchaną kukurydzą. Nieomylnie potrafił wy- penetrować położenie ubikacji dla pań i panów przy stacjach benzynowych i w restauracjach.
Kiedy był malutki, zabawa ta była łatwiejsza i ciekawsza, bo nikt nie zwracał na niego uwagi; stwierdził, że dziecko korzysta z naturalnego kamuflażu i łatwo wtapia się w społeczny pejzaż'— wniosek wynikający z prawa Petera Levi: przeciętni dorośli nie interesują się dziećmi. Jednakże teraz kiedy sam już był dorosły — pod każdym względem prócz prawa głosowania i zawierania małżeństwa bez zgody rodziców — stał się nagle widoczny i zakumuflowane myszkowanie okazało się nie tylko znacznie trudniejsze, ale i łączyło się z udręką wynikającą z poczucia obowiązku.
Na przykład tego dnia, kiedy zobaczył w lesie pustą, opuszczoną klatkę, z wyłamaną stalową siatką, wiedział natychmiast, że będzie musiał w tej sprawie coś zrobić, ale sam nie wiedział, czy to z powodu tej pewności zapłonął gniewem, czy też jego furia była tylko odruchową reakcją na zniknięcie cudownego ptaka. Powłócząc nogami wyszedł z rezerwatu i usiadł przy furtce pod drzewem z plakietką: „Platan amerykański”, stamtąd zauważył, że na wzgórzu stoi dom, przed którym na trawniku widnieje tablica: „Otwarte dla zwiedzających”. Zrozumiał, że obowiązek nakazuje mu postąpić po męsku i zasięgnąć języka u najbliższego sąsiada puchacza. Obserwował krytą brązowym gontem fortecę o małych oknach, kiedy w jednym z tych okien na parterze zakołysała się firanka — kontrwywiad obserwował go.
— Teraz lub nigdy — powiedział ochryple, kracząc jak kruk z poematu E. A. Poego. Słowo nigdy pobudzało go zazwyczaj do czynu. Inną magiczną formułą, którą dodawał sobie ducha po jakiejś klęsce, było zawołanie: „Raz,
przyjaciele, jeszcze do wyłomu!”1 Miał zwyczaj myśleć
o sobie jako o kilku osobach, które należało zebrać do kupy przed podjęciem inicjatywy. Powinien był podziękować kobiecie za informację, ale to było ponad jego siły. Ciągle gwałtownie łykając ślinę pobiegł przez strzyżony trawnik do swego motocykla. Siatkowe drzwi domu zatrzasnęły się.
Po chwili znów się otworzyły.
— Młody człowieku! Nie wpisał się pan do księgi pamiątkowej.
Puścił motor w ruch, udał, że nie słyszy. Była to jedyna satysfakcja, jaką odfajkował tego dnia. Nie udało jej się B zmusić go do tego, żeby się wpisał! Zauważył otwartą księ- K gę zaraz po przestąpieniu progu tego domu, chytrze jednak odwrócił uwagę kobiety kupując pocztówki, spoczywające teraz w wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Cały wydatek łącznie z biletem wstępu do tej pustyni wstydu wyniósł sześćdziesiąt pięć centów. Okup za krew puchacza.
Peter, oszczędny z natury, postanowił zapisać tę sumę jako haracz za informację o ptaku. „Jestem odkupicielem”, wyśpiewywał mknąc do domu na prychającym i trzęsącym się motorze. W duchu słyszał, jak matka wesoło zapytuje
— z kuchni prawdopodobnie — czy widział swego przyjaciela ptaka. Słowo „przyjaciel” przeszyło go bólem, pomyślał, jakby to było w Missisipi — kręciłby się koło siedziby władz miejscowych, garażu czy też wielobranżowego sklepu, usiłując dowiedzieć się, ale nie pytając nikogo wprost, co się stało z zaginionym przyjacielem Murzynem... Był pewien, że matka zmartwi się niemal tak samo jak on, kiedy oznajmi jej, że puchacz wykitował.
Ponowny przyjazd na lato do Rocky Port dla wzmocnienia więzi z krajem przed wyjazdem za granicę przyniósł Peterowi szereg potężnych rozczarowań. „Na pewno zauważy pan tu zmiany” — przywitano go chóralnie w miasteczku. Lub fugą: „Nie znajdzie pan u nas wielkich zmian.”
Zawsze odpowiadał „tak” na pierwsze wyzwanie i „nie”
I
na drugie, głowiąc się przy tym, dlaczego miejscowy amour propre znajduje ujście jedynie w wałkowaniu tego tematu. On sam zauważył całkiem inne zmiany niż te, do których robili aluzje sklepikarze czy listonosz. Nie dostrzegł nawet, dopóki mu nie wypomniano tego przeoczenia, że Portugalczycy zbudowali nowy kościół katolicki na miejscu dawnego, który jankesi przezwali „uroczym”; matka musiała zwrócić mu uwagę na nowy sklep cukierniczo-korzenny', nowy sklep ze sprzętem wędkarskim, nowy magazyn z artykułami gospodarstwa domowego i nowy system zapalania latarni ulicznych, nową galerię sztuki oraz na ręcznie malowane reklamy sklepikarzy i pośredników w handlu nieruchomościami, kołyszące się na krętych żelaznych zawiasach na peryferii miasteczka zamiast dawnych „handlowych” tablic reklamowych. Ale on sam bez pomocy matki zauważył, że większość domów posiada obecnie plakietki z historycznymi datami w żółtych obwódkach — również dzieła artystów plastyków — z zakrętasami i zawijasami, informujące, kiedy dany dom został zbudowany, kto i kiedy w nim mieszkał, prowadził szkołę lub szynk albo zakład kamieniarski. Dom wynajęty przez matkę nosił datę 1780 roku, był pomalowany na ciemnoczerwony kolor, w pokojach od frontu mieścił się ongi zakład dostawcy okrętowego, pana Pelega Turnbulla. Zaraz po wprowadzeniu się matka poszła po młotek i zdjęła plakietkę informującą
o tym ewenemencie. Na co właścicielka domu niezwłocznie zareagowała pismem protestującym, a matka odpisała, że epidemia plakietek jest dla niej niemiłym przypomnieniem wywieszek nakazujących stosowanie kwarantanny w czasach jej dzieciństwa: „Odra”, „Świnka”, „Szkarlatyna”. Pamiętała, że kolor żółty oznaczał odrę.
— Poddani kwarantannie przez historię — powiedział Peter cokolwiek ochrypłym głosem, popierając stanowisko matki. W rzeczywistości jednak lubił historię, pod warunkiem, że „siedziała cicho”.
Teraz, kiedy dzięki matce zauważył zniknięcie dawnych tablic do ogłoszeń, żal mu było, że znikły razem z neonowymi reklamami sklepów. Z wyjątkiem równouprawnie
nia Murzynów był przeciwnikiem postępu w jakimkolwiek kierunku, nie lubił też cofania się wstecz, do czego Rocky Port jakby zmierzało, chciał, aby w świecie zmysłowym wszystko pozostało takie jak za czasów jego dzieciństwa. Ściśle mówiąc, jak wówczas, kiedy miał lat piętnaście, czyli przed czterema laty.
Przyjechał wówczas po raz pierwszy z matką do miasteczka jesienią, już po sezonie; matka wynajęła domek nad wodą w „złym” rejonie, dzielnicy Portugalczyków. Z okna swego pokoju Peter mógł obserwować trzy kormorany stojące na słupkach w zatoce i spodziewał się znów je zobaczyć obecnie. Miał w planie trzy podróże sentymentalne: pierwszą do kormoranów, drugą do dużego puchacza, trzecią do ukrytego w głębi lądu wodospadu. Jak dotąd spotkały go dwa rozczarowania. Pierwsze — kormorany znikły. Wieczorem, zaraz po przyj eździe, kiedy matka mocowała się z plakietką, poszedł koło domku praczki w kierunku dawnego mieszkania. Na jednym z palików siedziała samotna nieciekawa mewa, i nic więcej. Wracał tam
o różnych porach, udając, że idzie po prostu na spacer. Ale nic | tego. Kormorany znikły. I nikt prócz niego i matki jakoś ich sobie nie przypominał.
— Masz na myśli mewy, prawda? — pytały nowe znajome matki.
— Nie — odpowiadał. — Nie mewy. Wiem, jak wyglądają mewy.
— Może on ma na myśli arktyczną rybołówkę?
— Nie, kormorany — wyjaśniała matka.
Potem na jakimś cocktailu w domu koło przystani spotkał emerytowanego admirała, którego niewielka jastrzębia twarz wydała mu się znajoma.
— Kormorany? Oczywiście, synku — rzekł admirał pochodzący z południowego stanu. — One teraz gnieżdżą się na Labradorze. Wrócą tu jesienią.
— Ale mnie już tu nie będzie — powiedział Peter. Jesienią miał być w Paryżu i studiować rok na Sorbonie. Po raz pierwszy perspektywa ta napełniła go smutkiem. Dziwił się, jak mógł zapomnieć o tym, że kormorany wędru
ją. prześlęczał przecież wiele godzin w bibliotece publicznej miasteczka, sprawdzając w podręcznikach, co to są za czarne ptaki, nie miał bowiem pewności, czy to są kormorany czubate, czy też zwykłe, znacznie rzadsze. Zmartwił się, że może traci pamięć. Pocieszał się myślą, że którejś jesieni wróci tu i odnajdzie ptaki, kiedy odwali uniwerek i służbę wojskową. Może podczas swego miodowego miesiąca.
— Długość życia kormorana? — mówił admirał. — Do diaska, synku, jakieś dziesięć, piętnaście lat. A te trzy przeklęte ptaszyska zimowały już tu tyle lat co i ja. Poczekaj. Przeszedłem na emeryturę w 1958... — Peter zorientował się, że admirał tylko mówi na wiatr, aby ukryć swoją niewiedzę, bo. jak większości mieszkańców miasteczka nic go naprawdę nie interesowało. Zaczął perorować z wielkim przejęciem, wymachując krótką fajeczką, o sędziwym wieku papug na statkach; przemawiał tonem debatującym, który Peter zaczynał już rozpoznawać jako cechę właściwą gatunkowi zamieszkującemu Rocky Port: głęboki samczy ton brzmiał tak, jakby mówiący spodziewał się podważenia swych słów przez okaz innego gatunku — cudzoziemca lub czarnego. Niechętnie wdałby się z admirałem w otwartą dyskusję na temat integracji czarnych. A jednak obawiał się, że tego lata nie uniknie takiej pogawędki, była bowiem równie łatwa do przewidzenia jak ognie sztuczne w dniu Święta Niepodległości czwartego lipca lub ukazanie się wiosennego drozda na trawnikach miasteczka. Mimo to właściwie lubił starszego pana, po pierwsze za to, że pamiętał kormorany, po drugie, ponieważ pamiętał jego samego, a po trzecie, ponieważ od tamtego lata pozostał nie zmieniony.
Tamto lato miało dla Petera specjalne znaczenie, bo spełniło się życzenie, jakie wypowiadał kładąc pod poduszkę każdy mleczny ząb: żeby zamieszkał sam z matką w małym domku gdzieś w Nowej Anglii. Nie przepadał nigdy za Kalifornią, tęsknił za zimą. Nie lubił ogrodu ojczyma w Berkeley, w którym róże, żonkile, tulipany i irysy kwitły jednocześnie, tak że nigdy nie czekało się na rozkwit no
wych kwiatów. Z ptaków podobały mu się w Kalifornii tylko kolibry. Nienawidził pustyni, był przekonany, że powstała wskutek jakiejś katastrofy nuklearnej, spowodowanej przez dawnych naukowców. Wzbraniał się uznać Dolinę Śmierci za zjawisko przyrodnicze. Bardzo kochał przyrodę i był zdania, że nowoczesna fizyka nie powinna się do niej wtrącać.
Ojczym wykładał fizykę na Uniwersytecie Kalifornijskim, był wybitnym uczonym, podczas wojny przyczynił się do sprowadzenia z Europy ciężkiej wodv do Anglii. Peter wyobrażał sobie Hansa przemycającego ową wodę w walizce przez kontrolę celną. Hans, podobnie jak ojciec Petera, był uchodźcą. Różnica między nimi polegała na tym, że ojciec wykładający teraz historię na Uniwersytecie Wellesley, wyjechał z Włoch z powodów politycznych, a nie tylko dlatego, że był Żydem; Hans natomiast zapewne
i teraz kręciłby się po swoim laboratorium w Vaterlandzie, gdyby nie urodził się Żydem. Matka Petera nie była Żydówką. Ciotka mówiła, że jej siostra ma bzika na punkcie Żydów, i miał nadzieję, że ten bzik odnosi się też do niego. Lubił swego ojca troszkę hardziej od Hansa, wmawiał jednak w siebie, że jest to uczucie obiektywne, jak się lubi, na przykład, morze bardziej niż góry albo śniadanie bardziej niż obiad; lubił Wschód bardziej niż Zachód, Wiochy bardziej niż Niemcy, historię bardziej niż fizykę. Hans miał miłe usposobienie, a babbo był pasjonatem. Peter czuł się bardzo podły, kiedy kładąc pod poduszkę mleczny ząb wypowiadał życzenie, aby mu się przyśniło, że ucieka gdzieś z piękną Rosamundą 1 (którą Hans nazywał Rosie),
i kiedy rano znajdował pod poduszką srebrnego dolara, dar od Hansa, jak dobrze to wiedział. Srebrne dolary podobały się Peterowi na Zachodzie. Kiedy wreszcie jego życzenie się spełniło, było mu nawet żal Hansa, który zgodził się na „próbną separację”. I kiedy przed czterema laty jechał pociągiem we wrześniu na wschód kraju razem z matką,
jego rosnącą radość zatruwało rosnące współczucie dla Hansa powiewającego im z peronu na pożegnanie ręką.
Przed czterema laty Peter był głęboko zakochany w matce. Wysoki wyrostek o długim nosie i ostrych rysach, wykapany ojciec z okresu jego młodości, po matce odziedziczył tylko szare oczy. Często wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze, jednakże z całkiem odmiennych powodów niż Narcyz: wpatrywał się w jej oczy, uwięzione w jego semickiej twarzy. Od dawna wiedział, na czym polega kompleks Edypa, bo ojczym droczył się z nim: — Jak się miewa nasz młody Edyp? — Ale zważywszy sprawę nie sądził, aby chciał z matką sypiać, pragnął tylko być z nią sam bez innych ludzi. Był przekonany, że mimo zarzekania się matki ona wyjdzie za mąż po raz trzeci, ,a on prawdopodobnie dostanie nowy garnitur przyrodniego rodzeństwa. Prosił bogów tylko o jeden rok z nią sam na sam. Rozumiał, że ten rok — piętnasty w jego życiu — jest ostatnim rokiem jego dzieciństwa, bo kiedy skończy lat szesnaście, będzie już młodym człowiekiem i straci niewinność. Stwierdził, że tak było z jego braćmi przyrodnimi.
Pragnął dorosnąć, wcale nie chciał być Piotrusiem Panem. Uważał jednakże, że należy mu się krótka idylla z matką, zwłaszcza że z powodu rozwodu rodziców musiał spędzać lato z ojcem i tylko bardziej ponury okres roku szkolnego przebywał z matką. Zajęcia szkolne i „zaangażowanie” sprawiały, że nigdy nie miał jej całkiem dla siebie, chyba że chorował, a pech chciał, że przeważnie ch...
A-n-i-t-a