De Vries Peter - WŚLIZNĘ SIĘ DO TWEGO NAMIOTU.rtf

(936 KB) Pobierz

De Vries Peter

WŚLIZNĘ SIĘ DO TWEGO NAMIOTU

 

Zacząłem unikać panny Piano dopiero wte­dy, gdy się z nią zaręczyłem. Na ulicy, w su­persamach, w ogóle wszędzie. Nawet na przy­jęciach. Ktoś kiedyś powiedział: „Data'"ślubu jeszcze nie ustalona otóż to najpięk­niejsze zdanie, jakie istnieje w języku angiel­skim. Ilekroć zobaczyłem ją z daleka, pracę mego umysłu przejmowały nogi. Nie było świjadomej decyzji; Dawanie nura w bramę, czmychanie za róg ulicy, kiedy panna Piano nadchodziła,. wydawało się czymś oczywistym i naturalnym, tak prostym i naturalnym jak wsunięcie pierścionka na palec kobiecie.

Zwłaszcza raz po południu. Wałęsałęm się po ulicy Kamiennej Wyspy — jednej z arterii w naszej południowej części Chicago — i rap­tem patrzę: nadciąga ona. Idzie tym swoim żwawym krokiem, macha teczką pękatą od przekładów Racine’a i wygląda doprawdy je- szcze Bardziej jak Burt Lancaster, niż byłem . na to przygotowany. Więc hops! Wskakuję do najbliższego przedsionka. Ach, w końcu mi się objawiasz, słodka życia tajemnico. Oto fa­cet zwiewa przed narzeczoną niczym przestęp­ca przed policją, nogi niosą' go przez kałużę

jednym długim susem na betonową rampę odrapanej sieni. Instynkt zareagował błyska­wicznie, błyskawicznie — ten sam, który się wyraża mimowolnym wzdrygnięciem, niezamierzonym rechotem.

Stoję spłaszczony przy rzędzie dzwonków do mieszkań — tych guzików jak piersiątka mło­dych panien na wydaniu, no wiecie :— w tej sieni zagraconej wózkami' niemowlęcymi, za­tęchłej od zapachu smażących się befsztyków, i mogę teraz poddać rewizji mój obecny tryb życia. Godzinami przesiaduję po ciemku, uda­ję, że mnie nie ma w domu. Pozwalam, żeby telefon dzwonił i dzwonił. Nie odpisuję na li­sty, chociaż nie leży to w moim usposobieniu. Och, bywa nawet gorzej. Wsiadam do pierw­szego lepśzego autobusu nie patrząc na numer, bo wolę nie wiedzieć, dokąd może mnie za­wieźć, i ląduję gdzieś w obcej knajpie na przedmieściu.

—- Po prostu pan demontuje swoją tożsa­mość — powiedział mi w jednym z takich wo­dopojów pewien gość, któremu zacząłem się zwierzać. Nie bardzo nadążałem za jego wyja­śnieniem, trochę sterany również i z innego powodu. Coś ostatnio paskudnie mi zaszkodzi­ło: jeszcze wciąż chodziłem z uczuciem, że mam jelita jak dętka bez powietrza. Pan sięSfc>a*wi w Małego Mechanika i składa pan te trzpienie i cewki w nowych połączeniach molekular­nych. Po prostu... No ale wyjdźmy na dwór. Tam chyba rozgrywa się jakiś dramat.

Na chodniku przed knajpą, jak w karykatu­

rze, mniejszy z dwóch walczących obejmował drugiego w tańcu wojennym, który znosił ich obu w stronę jezdni.

              „Gdy”... — sapał ten mniejszy—ja ty...ko zapy...ałęm              Gdy noc nadejdzie pełna muzy­ki, i nękające Arabów troski”... i. coś tam, i coś tam. Tę końcową linijkę każdy zna, praw­da? Ale. jak tó idzie przedtem? Trzeba znać całość, żeby to rozumieć. A tu ani jeden na tysiąc nie potrafi człowiekowi powiedzieć.

—Ale czemu mnie wybrałeś... i moją pa­nią? Bo ona jest nauczycielką na kursach, więc powinna wiedzieć? To insynuujesz? Ona uczy ekonomii gospodarstwa domowego, ty baranie!

              Zaraz. Chwileczkę. Spokój. Nie chciałem cię jobrazić. Przedstawimy sprawę tym pa­nom. — I padło teraz pytanie skierowane do nas, kręgu świadków, z których dwaj trzymali zdjęte przez zapaśników marynarki.

Zna ktoś tutaj ten słynny wiersz? Osta­tecznie chcę tylko wiedzieć, dlaczego noc^na- dejdizie pełna muzyki. O co tam chodzi w tym utworze?

Wszyscy potrząsnęliśmy głowami, przy czym mój psychoanalityk, blady albinos, przewrócił na dokładkę oczami i oświadczył, że odebrał, ma nadzieję, wykształcenie dość staranne, że­by móc sobie darować czytanie Longfellowa.

              No widzisz?

-T- A co ja mówię innego, do cholery jas­nej! — zaklął ten, który się obraził. — Nikt nie zna. Więc dlaczego rzucasz oszczerstwa na mnie i na moją panią. No, powinienem...

              Też nic innego nie mówię. Jakżebym więc rzucał oszczerstwa? — tłumaczył ten dru­gi, stojąc w rynsztoku po uwolnieniu się z bo­jowego zwarcia. — Zaczekaj! Chwileczkę. Sam dowiedziałem się, że jest w ogóle taki wiersz dopiero dzisiaj pod wieczór, przysięgam. Przy­sięgam na Boga Wszechmogącego! Mój' smyk wrócił z tym ze szkoły. No, dziwna rzecz — znów mówił do nas wszystkich.,^- Rozumiecie, ten poeta bije wzniosłych wieszczów, och, nie bije ich dosłownie, tylko że po ciężkim dniu, kiedy ma się wszystkiego dosyć, nie oni są po­trzebni człowiekowi do szczęścia, ci wielcy sta­rzy mistrzowie. Nie, potrzebna jest „prosta, miła kołysanka”.

              Fakt, że mnie właśnie jest potrzebna odezwał się piskliwie jakiś kretyn. ~ Nic lep­szego po ciężkim dniu, niż pokołysać się z ład­ną lalą. /

              Wtedy noc będzie pełna muzyki i tak da­lej, i tak dalej. Rozumiecie? W porządku? Zga­dza się?

              Powinienem cię walnąć — powiedział mąż nauczycielki ekonomii gospodarstwa do­mowego i wbił się tyłem w podaną mu mary­narkę, Ruszyliśmy z powrotem do knajpy. — Mądrala — mamrotał wracając do żony, której zafrasowane oblicze sterczało nad stolikiem w loży jak kukułka unieruchomiona w drzwicz­kach zatrzymującego się nagle zegara.. — Lu­dzie chcą spędzić czas przyjemnie, wypić co nieco w spokoju ducha, a jakiś nieuk skurwy­syn zawsze musi...

To było tylko częścią tła, którego żywe wspomnienia naładowały emocjonalnie ową chwilę, kiedy ukryty w sieni nasłuchiwałem kroków panny Piano im bliższych, tym wol­niejszych. Ozy też, wydawało mi się, źe ona idzie coraz wolniej. Boże! Zobaczyła mnie? Po­spiesznie ułożyłem plan. Jeżeli rzeczywiście zatrzyma się i odwróci, i tonem pedagogicz­nym, jaki potrafi ni stąd, ni zowąd przybierać, zapyta: „No, Albercie Erneście Banghart, da­ruj, ale właściwie co to wszystko- ma zna­czyć?” — jeżeli tak się stanie, już wiedziałem, co zrobię. Najzwyczajniej w "świecie wyskoczę z ukrycia i powiem: „A kuku!” — że niby tak z nią figluję, baraszkuję po godzinach szukania jej w całym mieście, wypytywania stróżów tegoż: „Azali widzieliście ją, którą dusza moja ukochała, umiłowaną moją, która jest dla mnie jako wiązanka mirry i której oczy są jako sa­dzawki w Hesebonie zdaje się, że to tak idzie ■— i której nos jako wieża Libanu zwró­cona ku Damaszkowi?”

Dzieje się jednak coś gorszego. Ona mnie nie zobaczyła. Kroczy dalej, przechodzi machając teczką, ai ja nic.

Sytuacja odwrotna zdarzyła się w tydzień później w tej samej mniej więcej okolicy, gdzie oboje mieszkamy, więc przypadkowe spotkania nie są żadnym szczególnym trafem.

Z torbą zakupów wracam do domu, a tu ona znów idzie w moją stronę — kroczy jak zwy­kle pewna siebie, macha tą wypchaną Racine’- em teczką, aż jej trzepocze flanelowa spódnica,

daje klapsa po klapsie płytom chodnika swymi „praktycznymi” półbucikami. Po chwili na­mysłu przechodzę przez jezdnię. Huki wybu­rzania rozrywają powietrze, a ja przewijam się między samochodami, drałuję prosto do auto­busu, który akurat zatrzymuje się na rogu, po czym rusza tak zarzucając, że rozciągam się w przejściu jak długi. Swoje postępowanie mogę usprawiedliwić: przypomniało mi się, jak ona mówi „Bus”, a nie autobus czy trolejbus, i jak pisze „zatel.” zamiast „zatelefonować”.. Czy człowiek może być szczęśliwy z kobietą, która stosuje skróty, że już nie powiem o listach mi­łosnych zachwaszczonych mnóstwem tych kro­pek. Ona potrafi mówić średnikami. Wiecie, średniki w połowie dobrze zbudowanego zda­nia. Ale dopiero skok do autobusu nadał temu ważność. To znaczy, mam tym razem „racjo­nalne wytłumaczenie” na wypadek, gdyby oblubienica-elekt zaczęła przywoływać swego kochasia i teraz stała z ustami rozdziawionymi jak osłupiała postać w dowcipie rysunkowym, pytająca „Co, do...” Muszę śmiać się z tego obrazka (no i proszę, niezamierzony rechot), chociaż chwila niestosowna, kiedy się gramolę z zakurzonej podłogi w przejściu i otrzepuję ku uciesze pasażerów.

Jest jedno wolne miejsce, więc siadam. Poję­cia nie mam, dokąd wiezie mnie autobus z ta­ką obłędną szybkością, tylko oddycham ciężko i zadaję sobie pytanie: czy ja aby jestem materiałem na męża? Ponieważ to, co robię, trudno nazwać właściwymi zalotami. To jakaś

taktyka raczej nieprzyjęta w romansach. Wła­śnie, zaczyna mnie razić moje zachowanie* które już przestało wydawać się „naturalne" i powtarza się dość często, żeby słusznie uznać je za sztampę.

Odczuwam kontrimpuls. Wysiadam na na­stępnym przystanku 1 idę do budki telefonicz­nej.

Muszę się z tobą zobaczyć — oznajmiam pannie Piano tubalnym głosem.

              Teraz?

              Teraz.

              Dopiero co weszłam. Nawet nie zdjęłam płaszcza.

              To zdejmij.

*-- Za chwilę znów muszę wyjść. W istocie, już zaczęłam napuszczać wodę do wanny.

              Zanim zdjęłaś płaszcz?

Tak. Dosyć mi się śpieszy. Posłuchaj. — Trzyma słuchawkę w powietrzu, żeby przeka­zać odgłos płynącej wody, jak gdyby jej na­rzeczony był podejrzliwym typem, którego ą wciąż trzeba zapewniać, że nie wpadł w pa­jęczynę intryg i oszukaństwa, w matnię jakąś absolutną L i całkowitą. — Powiedz, czy z tym nie można zaczekać do jytra? Jutro i tak ma­my się spotkać, wiesz. Na przyjęciu u Pendle- tonów, nie zapomnij. Jednak dawałeś sobie ra­dę z Florence przedwczoraj, prawda?

              Z tą kobietą, która wciąż mówiła o Villa- -Lobos?

              Nie tak to się wymawia. Viia Lo-boz.

              Ale ona tak wymawiała, więc naturalnie

myślałem, że mówi o jakiejś swojej willi na wsi.

              Och, Al. To kompozytor. Zaczekaj. On jest Brązy li jeżykiem, tam mówią raczej po portugalsku niż po hiszpańsku. Więc to może być Wiła — powiedziała moja lingwistka.

              W każdym razie jakąś willę oni mają, chyba nad Jeziorem Genewskim^ bo mi opo­wiadała, jak jeżdżą tam na weekendy, żeby trochę wypocząć i zastają te swoje, zdaje się, bardzo upiorne dzieciaki i ich kolegów, którzy śpią tam, zamiast być w szkole. Ich syn Tucikie jest w Exeter, gdzie uczy się śmiać ozięble.

              On i Eleanor stale w tej nauce odpadają.

              Myślę, że Pendletonowie tym się nie przejmują. Raczej ich wpadania do domu nie mogą zdzierżyć. O ile dobrze zrozumiałem, dzieci mają przyjechać na ferie, oni jednak niezłomnie postanowili, że nie dadzą sobie po­psuć świąt Bożego Narodzenia.

Panna Piano zachichotała:

              Kocham cię, ale wanna mi się przelewa.

              To pilne. Jestem tutaj, na Kamiennej Wyspie. — Wystawiłem słuchawkę za drzwi kabiny, żeby usłyszała chaos ruchu ulicznego.

              Och, dobrze. Jeżeli możesz przyjść za­raz. Tylko nie na długo.

—. Nie obawiaj się.

Przebywając krótką trasę do jej mieszkania wspominałem tamto przyjęcie, ktqre było klę­ską, ale nie dlatego, że uznałem Villę Lobos za posiadłość na wsi. Na tym wystrzałowym zebraniu towarzyskim moja narzeczona chcia-

ła się popisać swoją zdobyczą. Jakiś facet z No- wego Jorku zaczął mówić o tamtejszym por- | cie, więc naturalnie myślałem, że to jeszcze I jeden koneser wina porto. O rany, oni wszy­ta scy przecież gadali i gadali o ostatnich roczni- I kach, .kryteriach jakości we Francji, i co „po- I dróżuje dobrze”, a co nie. Więc mi się pokrę- | ciło — rizecz zupełnie zrozumiała, zwłaszcza ; w wyniku surrealistycznych skojarzeń, i kiedy była mowa o partiach skrzynek przetrzymy­wanych w ładowniach statków, zaraz ujrzałem oczami wyobraźni tłum czekających rozszala­łych smakoszy z klubów międzynarodowych,

| Zanim do- mnie dotarło, że oni mówią ogólnie l o urzędnikach w porcie i o portowych przepi- jsach utrudniających dostawy, już zdążyłem | wygłosić uwagę:

              Jeden iz moich dziadków znał się na ma- derze. Przynajmniej tak mi się zdawało.

Wywołałem ryk śmiechu wprost nie do opi- Isania. Z dzielnym uśmieszkiem musiałem uda-

I              wać, że to miał być dowcip.

              Kochanie, właściwie gdzieś ty go wy­trzasnęła?

Kto lubi być w towarzystwie bezcenny nie z własnej woli? Pod koniec tamtego wieczora [mój napięty uśmieszek wyglądał tak, jakbym [-przewlókł przez usta gumkę, żeby się nie roz­dziawiały.

: I po to zadałem sobie tyle fatygi, ubierając psię nad wyraiz starannie, pamiętając, że nie wkłada się brązowych butów do granatowego ubrania ani granatowych spodni do marynar-

13'

m

ki brązowej? Po to smarowałem brylantyną niesforne kosmyki i szorowałem nie tylko zę­by, ale i język, jak obecnie lekarze zalecają z myślą o higienie osobistej i towarzyskich zbli­żeniach? Zresztą i tak nazajutrz rano miałem kaca, możecie sobie wyobrazić, i kożuch na ję­zyku niczym jakiś nieokreślony grzyb. Nadal dwa razy dziennie, słońce czy deszcz, szoruję sobie język, aż się krztuszę. Dobre przyzwy­czajenie, kiedy już się go nabierze, trzeba jed­nak uważać, żeby — dosyć dziwna jest w tym ironia — wyżej wymieniony organ nie stał się i obsesją, jak było to w moim przypadku, kie­dy wskutek tego szorowania zacząłem sobie uświadamiać istnienie języka w ustach. Przez długie tygodnie, ilekroć ktoś odzywał się przy mnie, wiedziałem, że język mu się rusza, a to poważnie odciągało uwagę od wszystkiego,..co mówił. Wszystkie trzy akty jednej ze sztuk Szekspira sprowadziłem do absurdu, bo przez cały czas przedstawienia nieomal widziałem, jak podniosłe szekspirowskie strofy obracają się na tych kłapiących różowych patkach w ja­mach ustnych aktorów. Oczywiście obsesja w końcu minęła mi, ale na rzeczonym przyjęciu jeszcze myślałem o językach gości, bardzo istot­nym elemencie śmiechu, jaki bezwiednie wy­wołałem. Szczególnie^irytująco dla mnie funk­cjonował język niejakiego Mertona, intelektu- alisty, aż zapragnąłem wyjść z tym panem gdzieś na świeże powietrze. Wtedy dopiero by się okazało, kto jest prymitywem. Rozerwał-* bym go w strzępy i to równiutkie. I tym sa-

-Ji

mym skończyłby raz na zawsze naśladować Ćlaude’a Rainsa. „Spotkajmy sia-ł za kwa- drał-ns. Pogawa-łdzimy”.

Drzwi mieszkania^panny Piano były otwar­te. Na jej wołanie skierowałem się prosto do łazienki. Siedząc na krawędzi wanny, kiedy się kąpała, poinformowałem ją pokrótce o tym, co się dotychczas działo, o tych zagadkowych moich poczynaniach, o sprawowaniu, które chyba pozostawia coś niecoś do życzenia, przy­najmniej dla mnie: Ona jednak wyraźnie in­teresowała się bardziej kąpielą niż moim trud­nym przecież wyznaniem. Rozparta wygodnie w pianie, namydliła sobie najpierw jedną rę­kę, potem drugą.

              Jeżeli tak koniecznie, jak zapewniałeś prizez telefon, chciałeś się zobaczyć ze mną — zapytała — to dlaczego nie podszedłeś, gdy mnie zobaczyłeś piętnaście minut temu na ulicy?

'7^ Właśnie w tej sprawie chciałem się z to­bą zobaczyć. Rzeczywiście wtedy nie chciałem, ale w okolicznościach, które usiłuję ci przed­stawić. Stało się tak już po raz drugi, zrozum. Kto może zagwarantować, że nie będzie takich zahamowań więcej? Albo że nie będzie innych jakichś objawów? — Odżegnałem się gestem.—

Ja nie gwarantuję.

              Nikt gwarancji nie wymaga... ami nie da­je — odpowiedziała niezwykle chłodno.

Sang froid to się chyba nazywa w jej dru­giej mowie ojczystej.

              Jak wiesz, jestem przeciwna tym wszy­stkim obłudnym ślubowaniom sobie miłości

do grobowej deski. Wypisywaniu czeków na milion dolarów, kiedy większość z nas uwa­ża się za szczęściarzy, jeśli ma w banku bodaj dwadzieścia pięć centów. Zamiast zaczynać od przedstawiania się z najlepszej strony, co wie­dzie do obopólnych rozczarowań, o ileż milej jest od początku docierać się nawzajem. Mó­wić o sobie rzeczy najgorsze, żeby potem były tylko przyjemne niespodzianki. Czy ja ci już wyznałam, że mam macicę umieszczoną na od­wrót? — Spuściła głowę z chrząknięciem, któ­re mogło, o zgrozo, przejść w jeszcze jeden z tych jej słynnych ataków śmiechu.

              Chyba to bardzo pogański pogląd na mał­żeństwo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin