Barth John - BAKUNOWY FAKTOR - TOM 1 - SERIA NIKE.rtf

(3125 KB) Pobierz

John Barth

Bakunowy

faktor

tom I

 

PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA

 

Skorzystałem z okazji i ponownie przeczytałem „Baku- nowego faktora”, aby wprowadzić poprawki do tekstu pierwszego wydania przed wydrukowaniem drugiego, tak jak uczynił Ebenezer Cooke w 1731 raku z poema­tem, od którego wywodzi się tytuł niniejszej opowieści. Różnimy się jednak w swoich zamierzeniach, o ile bo­wiem celem Cooke’a było stępienie ostrza satyry — prze- mieszkał już wówczas wiele lat między jej ofiarami — o tyle moim jest jedynie to, by długa ta opowieść stała się, o ile to możliwe, odrobinę płynniej sza i wdzięczniej-

Buffalo, New York, 1966

 

Część I

DONIOSŁY ZAKŁAD

Przedstawia poetę i ukazuje, czym różni się on od swoich bliźnich

W ostatnich latach siedemnastego stulecia, wśród fircyków i głupców z londyńskich kawiarń znaleźć było można długonogiego, nerwowego chudzielca, nazwiskiem Ebenezer Cooke, bardziej ambitnego niż zdolnego, a mimo to bardziej zdolnego niż ostrożnego, który, podobnie jak towarzysze jego swawoli — a każdy z nich powinien był kształcić się w Oxfordzie lub Cambridge — stwierdził, że ciekawsze są igraszki z dźwiękami angielszczyzny niż ślęczenie nad jej sensem, i miast sposobić się do trudów nauki, wyuczył się klecenia wierszy, szlifując, zgodnie z panującą modą, arkusze ku­pletów, w których pełno było Jowiszów i Jupite­rów, zgrzytliwie dźwięczących rymów i napiętych jak struna porównań, naciąganych do granic wy­trzymałości.

Jako poeta, Ebenezer nie był ni lepszy, ni gorszy od swych towarzyszy, z których żaden nie zostawił po sobie niczego szlachetniejszego nad własne po­tomstwo; ale w czwórnasób różnił się od nich. Po pierwsze, powierzchownością: bladowłosy i bla-

dooki, kościsty, o zapadniętych policzkach, stał — nie, górował na dziewiętnaście długości dłoni po­nad ziemią. Jego stroje były dobrze skrojone ze szlachetnych materiałów, lecz wisiały na nim ni­czym wzdęte żagle na długich rejach. Mężczyzna jak czapla, o chudych członkach i spiczastym no­sie, chadzał i siadywał z chrzęstem luźnych sta­wów: każda jego pozycja była geometryczną nie-: spodzianką, każdy jego gest to jakby machnięcie cepem. Co więcej, twarz miał nieharmonijną, jak gdyby jej rysy nie żyły dobrze ze sobą: nos czapli, czoło wilczura, ostry podbródek, kwadratowa szczę­ka, wyprane niebieskie oczy i prawie białe brwi istniały każde sobie, chadzały własnymi ścieżkami i przybierały osobliwe kształty. Układały się w zmienne konfiguracje, które często pozostawały bez związku z tym, co można uznać za nastrój ich właściciela. A konfiguracje te były krótkotrwałe, gdyż rysy jego twarzy, niczym nie znające spo­czynku dzikie kaczki, ledwo jakoś się ułożyły, gdy — bach! — rozlatywały się i — buch! — dygotały wściekle, a nikt nie mógł dociec, co się za nimi kryje.

Po drugie, wiekiem: podczas gdy większość jego kompanów ledwo przekroczyła dwudziestkę, Ebe- nezer, w tym rozdziale, dobijał raczej do trzy­dziestki, a mimo to nie był ani odrobinę mądrzej­szy od nich, choć jego szaleństwo było o sześć lub siedem lat mniej usprawiedliwione.

Po trzecie, pochodzeniem: Ebenezer urodził się Amerykaninem, acz nie widział miejsca swych urodzin od najwcześniejszego dzieciństwa. Ojciec jego, Andrew Cooke II, zamieszkały w parafii

św. Egidiusza w hrabstwie Middlesex — z czer­woną twarzą, białym podbródkiem, otyły, zady­szany stary rozpustnik o kamiennym wzroku i uschniętej ręce — spędził młodość w Marylan­dzie jako agent brytyjskiego fabrykanta, podobnie jak poprzednio jego ojciec, a że znał się dobrze na towarach, a jeszcze lepiej na ludziach, zdołał, nim dobiegł trzydziestki, powiększyć posiadłość Cooke’ow o jakieś tysiąc akrów dobrego lasu i zie­mi ornej nad rzeką Choptank. Przylądek, na któ­rym znajdowała się ta ziemia, nazwał Przylądkiem Cooke’a, a mały dworek, jaki tam wybudował, Maldenem. Ożenił się późno i spłodził bliźnięta, Ebenezera i jego siostrę, Annę, których matka (jak gdyby tak niezwykły odlew zrujnował formę) umarła przy porodzie. Kiedy bliźnięta miały za­ledwie cztery lata, Andrew powrócił do Anglii, zostawiając Malden w rękach rządcy, i od tej chwili trudnił się kupiectwem, wysyłając wła­snych agentów na plantacje. Interes kwitł i dzieci były dobrze zabezpieczone.

Po czwarte, Ebenezer odróżniał się od swych kompanów z kawiarń manierami: choć żaden z nich nie był obdarzony większym talentem, niż potrzeba, wszyscy znajomi Ebenezera, będąc ra­zem, przybierali wyniosłe pozy, deklamowali wła­sne wiersze, obmawiali znanych poetów ówcze­snych (i tych członków własnego kółka, których akurat nie było pod ręką), chełpili się miłosnymi podbojami i widokami na rychłe sukcesy i w ogóle zachowywali się w taki sposób, że uważano by ich za wyjątkowe utrapienie, gdyby nie to, że przy wszystkich stolikach siedziały podobne wianuszki

bufonów. Ale sam Ebenezer, którego nie sposób było nie zauważyć, był raczej małomówny i unikał pozy. Był nawet flegmatyczny. Zdarzały mu się napady gadulstwa, ale w zasadzie rzadko przyłą­czał się do rozmowy; przeważnie wydawał się kontent po prostu z przypatrywania się temu, jak inne ptaki pysznią się swoim upierzeniem. Nie­którzy brali jego rezerwę za oznakę pogardy i albo ich to peszyło, albo złościło, zależnie od stopnia ich pewności siebie. Inni poczytywali to za skrom­ność, jeszcze inni za nieśmiałość, a niektórzy za dystans artysty lub filozofa. Gdyby rzeczywiście było to oznaką którejkolwiek z wymienionych po­staw, nie byłoby tu nic do opowiadania; w istocie jednak sposób bycia naszego poety wynikał z cze­goś o wiele bardziej złożonego, co upoważnia w pełni do opowiedzenia o jego dzieciństwie, przygodach i ostatecznym zejściu z tego świata.

Godny uwagi sposób kształcenia Ebenezera i nie mniej godne uwagi wyniki tej edukacji

Ebenezera i Annę wychowywano razem. Tak się złożyło, że na włościach w parafii św. Egidiusza nie było innych dzieci, więc nie mieli towarzyszy zabaw prócz siebie, a przeto niezwykle się zżyli. Razem bawili się w te same gry i razem uczyli się tych samych przedmiotów, gdyż ojciec był dość bo­gaty, by sprawić im wychowawcę, lecz nie na tyle, by zapewnić wychowawców każdemu z osobna. Do chwili ukończenia dziesiątego roku życia dzie­lili nawet tę samą sypialnię — nie dlatego, że bra­kowało miejsca w londyńskim domostwie ojca, na Plumtree Street czy też w późniejszej rezy­dencji u św. Egidiusza, ale dlatego, że ich stara gospodyni, pani Twigg, która przez kilka lat była guwernantką, tak się zrazu przejęła tym, że są bliźniętami, iż upierała się, by trzymano ich ra­zem, a później, gdy ich cielesny, a przypuszczal­nie i umysłowy rozwój zaczął ją krępować, tak już zagustowali w swym towarzystwie, że przez czas jakiś nie potrafiła się oprzeć protestom wobec prób usypiania rodzeństwa w osobnych komna-

tach. Gdy wreszcie na polecenie ojca rozdzielono ich, oddano im sąsiadujące ze sobą pokoje, mię­dzy którymi przeważnie drzwi były uchylone, by mogli rozmawiać.

W świetle tego nie dziwota, że nawet po pokwi- taniu dzieci niewiele się różniły między sobą, wyjąwszy fizyczne oznaki ich płci. Oboje byli żywi, inteligentni i dobrze ułożeni. Anna obja­wiała więcej śmiałości z nich dwojga i nawet kiedy Ebenezer przerósł ją i stał się fizycznie silniejszy, Anna wciąż jeszcze była szybsza i zręczniejsza, a przeto zazwyczaj wygrywała w zabawach, na których upływał im czas: w wolanta, piłkę albo dwa ognie, cymbergaja, głupiego Jasia, bierki albo bejmy. Oboje dużo czytali i przepadali za tymi samymi książkami: spośród klasyków za „Ody­seją” i ,»Metamorfozami”, za „Księgą Męczen­ników” i „Żywotami Świętych”, za romansami Valentine!a i Orsona, za Bevisem z Hampton i Guyem z Warwick, za opowieściami o Robin Hoodzie, Cierpliwej Gryzeldzie i Podrzutkach w Lesie, a z nowszych książek za „Upominkami dla dzieci” Janewaya, za „Przykładami Dziewic” Batchilera, za „Mądrą Dziewicą” Fishera, a także za „Ciężką spuścizną nałogu”, „Przestrogami dla młodzieńca”, „Księgą wesołych zagadek” oraz, tuż po opublikowaniu, za „Wędrówką pielgrzyma” i „Wojną z szatanem” Keacha. Być może, gdyby Andrew był mniej pochłonięty kupiectwem, a pani Twigg religią i podtrzymywaniem autorytetu wo­bec pozostałej służby, przypilnowano by Anny przy lalkach i haftach, a Ebenezera nakłoniono by do ćwiczenia się w polowaniu i szermierce. Lecz

rzadko im rozkazywano, a przeto nie wiedzieli

0              różnicy między tym, co przystoi dziewczynkom,

1              tym, co jest odpowiednie dla chłopców.

Ich ulubioną zabawą było odgrywanie drama­tów. W domu albo na dworze całymi godzinami bawili się w piratów, żołnierzy, księży, Indian, monarchów, olbrzymów, męczenników, panów i da­my, albo w jakiekolwiek istoty, które wymyślali, wynajdując akcję i dialogi w miarę zabawy. Cza­sami grywali te same role całymi dniami, a czasami zaledwie kilka minut. Zwłaszcza Ebenezer był bardzo pomysłowy w ukrywaniu przed dorosłymi swojej wymyślonej roli, podczas gdy wciąż na stronie odgrywał ją wobec Anny, ku jej wielkiej uciesze, przy pomocy pozornie niewinnych ge­stów i uwag. Bywało, że spędzali jesienne poranki bawiąc się w Adama i Ewę w ogrodzie, a kiedy przy kolacji ojciec zabraniał im powrotu do sadu z powodu błota, Ebenezer odpowiadał kiwając znacząco głową: — Błoto to jeszcze nic, widziałem tam węża. — A mała Anna, pohamowawszy śmiech, oświadczała: — Mnie tam nie przestraszył, ale Ebenezera jeszcze pot oblewa — i podawała bra­tu chleb. Wieczorem, zarówno przed, jak i po ro­zejściu się do oddzielnych pokoi, nadal odgrywali swe role (z konieczności ograniczając się do dia­logu, który, jak odkryli, z łatwością można pro­wadzić w ciemnościach) albo wiedli gry półsłó­wek — tych ostatnich znali nieprzebrane ilo­ści, od prostych „ile znasz słów zaczynających się na literę S?” i „ile słów rymuje się z szybko?” do wymyślnych szyfrów, wymawiania wspak i wy­dumanych języków ich późnego dzieciństwa.

W 1676 roku, gdy mieli dziesięć lat, ojciec za­trudnił dla nich nowego wychowawcę, który zwał się Henry Burlingame III — był to żylasty, brą- zowooki, smagły młodzieniec po dwudziestce, ki­piący życiem i nie pozbawiony uroku. Z nie wy­jaśnionych przyczyn ów Burlingame nie uzyskał bakałarskich papierów; lecz co się tyczy zakresu i głębi talentów, to niewiele ustępował Arystote­lesowi. Andrew znalazł go w Londynie, bez pracy, niedożywionego, a mając zawsze interes na wzglę­dzie, zdołał za skromnym wynagrodzeniem nająć wychowawcę, który potrafił zaśpiewać tenorem w madrygale Gesualda równie łatwo, jak przepro­wadzić sekcję myszy polnej lub odmieniać sini. Bliźnięta z miejsca go polubiły, a i on też po paru tygodniach tak się do nich przywiązał, że nie po­siadał się z radości, gdy Andrew mu pozwolił, nie podnosząc pensji, zamienić mały pawilon letni na terenach parafii św. Egidiusza w coś na kształt laboratorium połączonego z mieszkaniem i po­święcić bez reszty nowym obowiązkom.

Odkrył, że oboje są pojętni, że przejawiają zwła­szcza uzdolnienia w filozofii, literaturze, kompo­zycji i muzyce; nieco mniejsze w językach, mate­matyce i historii. Nauczył ich nawet tańca, choć Ebenezer, mając dwanaście lat, był już dość nie­zgrabny. Najpierw uczył Ebenezera wygrywania melodii na klawesynie, potem ćwiczył krok z Anną, następnie zajmował miejsce Ebenezera przy kla­wesynie, by Anna mogła nauczyć brata kroku, na koniec, gdy nauczyli się tańca, Ebenezer po­magał Annie opanować melodię na klawesynie. Poza oczywistą skutecznością, system ten zgadzał

się | drugą spośród trzech zasad pedagogiki mistrza Burlingame’a: a mianowicie, że najlepiej czegoś się nauczyć ucząc kogoś innego. Pierwsza zasada głosiła, że spośród trzech najczęstszych motywów 1/ uczenia się — konieczności, ambicji i ciekawości — jl prosta ciekawość najbardziej zasługiwała na zaspo- Ą kojenie jako „najczystsza” (bo wartość tego, co j dzięki niej chcemy opanować, jest ostateczna, a nie I instrumentalna), najłacniej prowadziła do wyczer- I pujących i stałych dociekań, a nie powierzchow- j nych i ograniczonych, i najlepiej ze wszystkich uprzyjemniała trudy nauki. Trzecia zasada, ściśle | związana z poprzednimi dwiema, głosiła, że takie sporty jak uczenie się i nauczanie nie powinny nigdy wiązać się z określonymi godzinami ani konkretnym miejscem, gdyż w przeciwnym wy- i ) padku zarówno nauczyciel, jak i uczeń (a w syste­mie Burlingame’a obaj byli bardzo do siebie po- , dobni) wpadną w wulgarny zwyczaj natężania uwagi tylko w owych chwilach i tychże miejscach, przeprowadzając tym samym zgubne rozróżnienie między uczeniem się a każdym innym naturalnym zachowaniem.

Edukacja bliźniąt przebiegała przeto od ranka do wieczora. Burlingame chętnie przyłącza! się do ich zabawy w teatr i gdyby się ośmielił prosić

o              pozwolenie, byłby też z nimi sypiał, aby czuwać nad grą półsłówek. Jeżeli systemowi jego nie do­stawało dyscypliny Locke’a, który domagał się, by wszyscy uczniowie moczyli stopy w zimne; wodzie, to jednak był dużo zabawniejszy. Ebenezer i Anna kochali swego nauczyciela i cała trójka żyła w dużej komitywie. Aby nauczyć ich historii, kierował

uwagę rodzeństwa ku sztukom opiewającym wy­darzenia historyczne; by podtrzymać ich zainte­resowanie geografią, przynosił tomy egzotycznych obrazków i przygodowych opowieści; by zaostrzyć ich umiejętności logiczne, wiódł ich przez para­doksy Zenona, jak gdyby to były zwykłe zagadki, i ćwiczył w sceptycyzmie Kartezjusza tak wesoło, jakby poszukiwanie prawdy i wartości we wszech- świecie była grą „Zgaduj zgadula, gdzie złota ku­la”. Nauczył ich zachwycać się listkiem tymianku, frazą Palestriny, konstelacją Kasjopei, łuską sar­dynki, dźwiękiem przymiotników, elegancją de­dukcji.

Wynik tej edukacji był taki, że bliźnięta wy­rastały zachwycone światem — zwłaszcza Ebene- zer, gdyż Anna gdzieś od trzynastych urodzin spoważniała i stała się bardziej powściągliwa. Lecz Ebenezera przechodził dreszcz wzruszenia na wi­dok pikującej jaskółki, wybuchał śmiechem wobec pajęczyny albo ryku niskich rejestrów w organach, zalewał się łzami ujęty dowcipem „Volpone’a”, wykrojem pudła skrzypiec albo prawdziwością twierdzenia Pitagorasa. Mając lat osiemnaście był uosobieniem dryblasowatej niezgrabności — ne­rwowym i niezręcznym młodzieńcem, który, acz przewyższał w tym czasie siostrę siłą wyobraźni, ustępował jej znacznie urodą, bo choć jako bliź­nięta mieli prawie identyczne rysy, Naturze spo­dobało się, dzięki subtelnym pociągnięciom, za­mienić Annę w śliczną młodą kobietę, a Ebenezera w stracha na wróble z wytrzeszczem oczu, podob­nie jak zręczny autor potrafi, dzięki drobnym po­prawkom, sparodiować piękny styl.

Szkoda, że Burlingame nie mógł towarzyszyć Ebenezerowi, gdy ten, mając lat osiemnaście, przygotowywał się do immatrykulacji w Cambridge, bo choć dobremu nauczycielowi żadna teoria nie zaszkodzi i choć Burlingame wydawał się nauczy­cielem doskonałym, to doskonała metoda naucza­nia nie istnieje i należy przyznać, że przynajmniej po części na skutek jego nauczania Ebenezer znaj­dował równą przyjemność w historii, co w mito­logii greckiej i poezji epickiej i niezbyt uważnie rozróżniał, powiedzmy, geografię atlasów od geo­grafii bajek. Krótko mówiąc, ponieważ nauka była dlań zabawą tak przyjemną, nie mógł rozważać faktów z zoologii lub najazdu Normanów praw­dziwie serio, ani też nie potrafił narzucić sobie dyscypliny koniecznej dla mozolenia się nad trud­nym zadaniem. Nawet jego bogata wyobraźnia i entuzjazm dla świata nie były nieskazitelnymi cnotami w połączeniu z niezdecydowaniem i wiecz- ną pogodą ducha, gdyż dając mu silne poczucie arbitralności konkretnego świata realnego, nie ob­darzały go odpowiednim talentem do rozpoznawa­nia nieodwołalności tegoż świata. Wiedział na przykład bardzo dobrze, że ,,Francja ma kształt imbryka”, ale ledwo się godził z faktem, że w tej oto chwili rzeczywiście istniało takie miejsce jak Francja, gdzie ludzie mówili po francusku i zaja­dali ślimaki bez względu na to, czy o nich myślał, czy nie, i że mimo prawdziwej nieskończoności wyobrażalnych kształtów, ta Francja zawsze bę­dzie przypominała imbryk. Tak samo wszystko to, co działo się w Grecji i w Rzymie, choć rozkoszne, jednak nie mogło istnieć naprawdę. Wydawało mu

się śmieszne, prawie nie do pomyślenia — że to jedyna rzeczywistość, jaka zaistniała: myśl taka, nachodząc, denerwowała go i drażniła.

Prawdopodobnie pod stałą opieką wychowawcy pokonałby z czasem te słabości, ale pewnego po­ranka w lipcu 1684 roku Andrew oświadczył po prostu przy śniadaniu: — Nie musisz chodzić do domku letniego, Ebenezer. Koniec z lekcjami.

Dzieci spojrzały nań w zdumieniu.

              Czy chcesz przez to powiedzieć, że sir Henry nas opuścił? — spytał Ebenezer.

              W rzeczy samej — odparł Andrew — do­prawdy, chyba się nie pomylę, jeżeli powiem, że już wyjechał.

              Ale jak to? Tak bez pożegnania? I nawet nie wspomniał o wyjeździe?

              Spokojnie — powiedział Andrew — chyba nie będziecie płakać po zwykłym belfrze? W tym tygodniu czy przyszłym, co za różnica? Już z nim skończyliście.

              Wiedziałaś coś o tym? — dopytywał się Ebenezer Anny. Pokręciła głową i uciekła z po­koju. — Kazałeś mu wyjechać, ojcze? — zapytał niedowierzająco. — Skąd ten pośpiech?

              Masz ci los! — zawołał Andrew. — W twoim wieku raczej bym wypił strzemiennego, niż tak się trapił ! Jegomość zrobił, co do niego należało, i odprawiłem go! Na tym koniec! Jeżeli uznał za stosowne natychmiast wyjechać, to jego sprawa. Muszę powiedzieć, że to bardziej męskie rozwią­zanie niż płacz i krzyki!

Ebenezer poszedł prosto do domku letniego. Prawie nic się tutaj nie zmieniło: na pół rozcięta

żaba leżała na stoliku przyszpilona do bukowej deski, książki i papiery rozłożone były na sekre- tarzyku, nawet imbryk stał na palenisku napeł­niony do połowy wodą. Gdy Ebenezer rozglądał się nie wierząc własnym oczom, przyłączyła się doń Anna, ocierając oczy.

              Drogi Henry! — lamentował Ebenezer, a oczy zachodziły mu łzami. — To jak grom z jasnego nieba! Cóż my bez niego poczniemy?

Anna nie odpowiedziała, ale podbiegła do brata i objęła go. Z tej to czy innej przyczyny, gdy wkrót­ce potem Ebenezer pożegnał się z ojcem i Anną i zamieszkał w Magdalenę College w Cambridge, okazało się, że jest słabym studentem. Zdarzało się, że szedł do biblioteki po wykłady Newtona „De Motu Corporum” i spędzał cztery godziny czytając zamiast tego „Historię bukanierów” Esque- melinga lub jakieś łacińskie bestiarium. W nie­wielu sportach i figlach uczestniczył, niewielu zy­skał przyjaciół i nikt z profesorów nigdy na niego nie zwrócił uwagi.              *

To właśnie na drugim roku ukąsił go dotkliwie giez Muzy,. acz nie zdawał sobie wówczas z tego sprawy. Z pewnością nie myślał o sobie natenczas jako o poecie, ale tak się złożyło, że wysłuchawszy, jak wykładowcy argumentują subtelnie i obszernie przeciwko, powiedzmy, materializmowi filozoficz­nemu, wychodził, bywało, z sali wykładowej nie mając w notesie nic poza czymś takim:

Stary Platon dostrzega! i duszę, i ciało,

Tomasz Hobbes tylko materię doczesną,

Teraz dusza Toma do piekła wleciała,

Zadrżał Bóg — „przecież jest bezcielesna”.

Ot

Źródłem Cnoty, Prawdy i Wszystkiego Jest Lumen Naturalis każdego.

Jak było do przewidzenia, im bardziej opano­wywała go ta namiętność, tym bardziej cierpiały jego studia. Cała historia pokiełbasiła się w jego umyśle dostarczając jednej wielkiej okazji do po­sługiwania się przenośniami. O filozofach swego czasu — Baconie, Hobbesie, Kartezjuszu, Spino­zie, Leibnizu, Locke’u — nauczył się niewiele,

0              naukowcach — Keplerze, Galileuszu, Newtonie— jeszcze mniej, o teologach — lordzie Herbercie, Cudworthie, Morusie, Smithie, Glanville’u — niczego. Ale znał na wyrywki „Raj utracony”, a „Hudibrasa” tam i z powrotem. Pod koniec trze­ciego roku, ku swej wielkiej rozpaczy, oblał kilka egzaminów i musiał rozważyć możliwość opusz­czenia uniwersytetu. Ale cóż miał począć? Nie mógł mieść myśli o powrocie do św. Egidiusźa

1              rozmowie ze wspaniałym ojcem; musiał wynosić się cichcem, zniknąć z oczu i szukać szczęścia na szerokim świecie. Ale jakimż sposobem?

Wobec tej trudnej materii wyszły na jaw naj­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin