Barry Hines
KES
Zasłony nie były zaciągnięte. Kontury ok na rysowały się ostro na tle koloru nocy. Ciem ność w sypialni miała chropowatą fakturę. Szafa i łóżko ginęły w mroku. Wszędzie panowała ci sza.
Billy przesunął się ku brzegowi łóżka, Jud zrobił to samo, tak że połowa podania świeciła pustką. Jud prychnął i otarł nos. Billy westchnął płaczliwie. Potem nastąpił spokój. Tylko wiatr uderzał w okno i rozbijał się o mury domu.
Billy przewrócił się na drugi bok. Jud poszedł w jego ślady i kichnął mu w kark. Billy podciąg nął koc aż po uszy i otarł nim szyję. Łóżko było teraz prawie puste, a nie zajęta przestrzeń szyb ko się ochładzała. Cisza. Nagle zadzwonił bu dzik. Billy nie otwierając oczu wyprostował się tak, jakby czuł ogarniający go w ciemności ha łas. Jud jęknął i przeciągnął się na zimnym prze ścieradle. Sięgnął ręką za łóżko i przewrócił ze gar. Próbował go uchwycić, ale tylko popchnął dalej.
— Co za cholera!
Wychylił się za krawędź łóżka i porwał obu rącz budzik. W jednej dłoni trzymał odwrócony
szkłem do podłogi zegar, błądząc niezdarnie pal cami drugiej wśród różnych dźwigienek 1 guzi czków. W końcu znalazł odpowiedni i hałas ustał. Skulił się z powrotem w łóżku, pozosta wiając na podłodze przewrócony budzik.
— Niech to diabli!
Jud leżał na swojej połowie łóżka, wzdychając i przewracając się oo kilka minut. Billy, odwró cony do niego plecami, oderwał po chwili poli czek od poduszki i rzekł:
— Jud.
— Czego chcesz?
— Trzeba wstawać.
Milczenie.
— Budzik dzwonił.
— Myślisz, że nie wiem?
Jud naciągnął jeszcze bardziej koc na głowę i przytulił się do poduszki. Przez chwilę obaj leżeli milcząc.
— Jud?
— Co?
— Spóźnisz się.
— Zamknij gębę!
Przecież zegar się nie spieszy.
Zamknij się, słyszysz?
Jud pod kocem zamachnął się ręką. Pięść wy-
ądowała na wysokości nerek Billy’ego
— Och, boli! y *
* No to zaniknij się.
■ Powiem starej.
brzeg łóżka, ji2^°2^chfllly Uciekł na zimny
Jud wygrzebał się spód koca. Przez chwilę siedział ze spuszczonymi nogami, po czym wstał i ruszył przez pokój, po omacku szukając kon taktu. Billy przesunął się na środek łóżka i znik nął pod kocem.
— Jud, nastaw mi budzik na siódmą.
— Sam sobie nastaw.
— Tobie łatwiej.
Jud wyciągnął koszulę ze swetra Billy’ego i narzucił go na siebie. Billy wtulił się w miejsce zajęte przedtem przez Juda z taką siłą, aż jęk nęły sprężyny. Jud przyglądał się przez chwilę zmiętemu kocowi, po czym energicznie ściągnął go z łóżka, odkrywając je zupełnie.
— Pobudka, wstawać!
Przez chwilę Billy leżał skulony, z dłońmi wciśniętymi między uda. Potem podniósł się i poczołgał na kolanach na brzeg łóżka, żeby zgarnąć koc.
— Ty gnojku jeden! Zazdrościsz mi, co?
—' Za kilka tygodni będziesz musiał wsta wać 1 tej samej porze, co ja.
Jud wyszedł na schody.
Billy oparł się na łokciu:
— Zgaś przynajmniej światło!
Jud już był na dole.
Billy usiadł na krawędzi łóżka, nastawił bu dzik, a potem pobiegł do kontaktu zgasić świa tło. Kiedy wrócił do łóżka, ciepło już się ulot niło. Drżąc szamotał się z prześcieradłem, szuka jąc jakiegoś ciepłego miejsca.
Gdy wstał i zszedł na dół, na dworze pano wał jeszcze mrok. W jadalni zasłony były za ciągnięte, a gdy zapalił światło, pokój bez ognia na kominku wydał mu się ponury i zimny. Billy postawił budzik na gzymsie kominka, wziął le żący na kanapie sweter matki i wciągnął go na koszulę.
Kiedy wrzucał popiół do kubła na śmieci, budzik odezwał się znowu. Fala pyłu uderzyła go w twarz, gdy zamykał w pośpiechu wieko, żeby jak najszybciej wrócić do pokoju. Budzik prze stał jednak dzwonić, zanim zdołał go dosięgnąć. Billy ukląkł przed oczyszczonym rusztem i za czął układać na nim kulki ze zmiętych gazet. Robił to tak starannie, że przypominały bukiet hortensji. Potem chwycił siekierę, ustawił pniak i uderzył w sam środek. Ostrze wbiło się i utk nęło. Billy podniósł siekierę wraz z pniakiem i opuścił ją w dół. Pniak rozpadł się na dwie połowy, a na podłodze pozostał ślad ostrza. Te raz rozłupał połówki na ćwiartki, ćwiartki na ósemki, ósemki na szesnastki. Drewienka pou stawiał na papierze jak szkielet wigwamu. Całą konstrukcję uwieńczyły kawałki węgla niby luź na skorupa, spod której wyglądały drewienka i papierowe kulki. Papier zajął się od pierwszej zapałki, a potem płomienie rozpełzły się szybko Przy trzasku palącego się drewna i dymie pło nącego węgla. Billy poczekał, aż języki ognia
2? ■■ i ■ |fl wszedł
kach znTrf ° w.wzyl drzwi do spiżarki. Na pól ka* znajdowały Eię tylko; pac!fa 8usz<JnPeg0
groszku i pół butelki octu. Pudło na pieczywo było puste. W korytarzyku na ścianie wisiał licz nik z obracającą się pod szklanym Moszem tar czą. Czerwona strzałka ukazywała się i znikała na przemian. Billy zamknął drzwi spiżarki i otworzył wejściowe. Na progu stały dwie pu ste butelki na mleko. Ze złością uderzył pięścią we framugę.
— Codziennie to samo. Będę musiał scho wać jedną w nocy.
Odwrócił się, żeby wejść z powrotem, ale przystanął i wyjrzał znów. Drzwi od garażu by ły otwarte. Billy pobiegł wybetonowaną ście żką i korzystając ze światła w kuchni zajrzał do środka.
— A to ci kawał!
Kopnął pustą puszkę po oleju, aż potoczyła się na drugi koniec garażu, i wrócił biegiem do domu. Węgiel rozpalił się już na dobre, a żół te płomienie roztaczały łagodne ciepło. Billy nie rozwiązując sznurowadeł włożył buty i chwycił wiatrówkę. Zamek błyskawiczny był zepsuty, więc kurtka powiewała za nim, gdy przeskaki wał przez płot i pędził w kierunku ulicy.
Niebo miało kcdor szarych mydlin. Pola były bladoszare, ale horyzont ciemniał nad miastem. Lampy uliczne jeszcze płonęły i z kilku oświe tlonych okien wyzierały kolorowe zasłony. Bil ly minął dwóch górników wracających w mil czeniu z nocnej szychty. Jakiś człowiek w kom binezonie przejechał obok. niego na rowerze, wolno pedałując. Na chwilę cala czwórka zrów
nała się, ale potem rozeszli się każdy w swoją stronę.
Billy dotarł w końcu do terenu zabaw. Bra ma była jeszcze zamknięta, więc cofnął się i wziął rozbieg, żeby przeskoczyć ogrodzenie. Zawisł na górze z jedną nogą w powietrzu. Roz pięta między dwoma betonowymi słupami siat ka drgała pod jego ciężarem. Billy starał się utrzymać równowagę balansując nogami po obu stronach siatki, ale ta ekwilibrystyka nie zdała się na nic. Siatka drgała coraz silniej, aż w końcu chłopiec spadł na drugą stronę, w wysoką tra wę. Podniósł się, ale jego buty i spodnie były przemoczone, a dłoń zabrudzona psim kałem. Billy wytarł ją o trawę, obwąchał palce i po mknął cwałem przez boisko. Za bramą były hu śtawki dziecinne, podciągnięte, ze sznurami owi niętymi wokół poprzeczki. W ogrodzeniu znalazł dziurę. Prześliznął się przez nią i wyszedł na prowadzącą do miasta ulicę. Minął go jakiś pię trowy autobus. Tuż za nim podążały dwa sa mochody. Szum ich motorów oddalił się wkrótce i ulica opustoszała zupełnie. Światła pogasły
i przez kilka chwil tylko skrzypienie butów Bil- ly’ego zakłócało ciszę tego ponurego poranka.
Gdy wchodził do sklepu, odezwał się trącony drzwiami dzwonek. Pan Porter podniósł głowę, nie przerywając układania gazet na ladzie, Myślałem, że już nie przyjdziesz.
— Dlaczego? Przecież się nie spóźniłem.
Porter wyciągnął zegarek z kieszonki kami-
i i trzymając go jak stoper w dłoni, przez
chwilę przyglądał się wskazówkom, wreszcie bez słowa schował z powrotem. Billy podniósł płócienną torbę leżącą przy ladzie i zarzucił ją sobie na plecy. Torba ześliznęła się i wylądowała na biodrze. Billy poprawił pasek i zerknął do środka na paczki gazet i czasopism.
— O mały włos, a byłbym się spóźnił.
— Dlaczego?
— Bo Jud pojechał na moim rowerze do ro boty.
Porter przerwał układanie gazet i spojrzał zza lady.
— No to co zrobisz?
— Rozniosę gazety na piechotę.
— Na piechotę? A jak ci się zdaje, ile czasu to zajmie?
— Niedużo.
— Czy ty wiesz, że są ludzie, którzy lubią czytać gazety tego samego dnia, kiedy się uka zują?
— To nie moja wina. Przecież nie prosiłem go, żeby mi zabrał rower.
— No tak. Dość już tych impertynencji. Ro zumiesz?
Billy rozumiał.
— Mam wielu kandydatów na twoje miej sce. Pełno fajnych chłopaków poluje na tę ro botę. Chłopcy z Firs Hill i okolic...
Billy przestępował z nogi na nogę, spogląda jąc na torbę tak, jakby jeden z tych fajnych chłopców tam się właśnie znajdował.
— To nie potrwa długo. Kiedyś też 'tak roz nosiłem.
Porter kiwnął głową i wyrównał plik czaso pism, uderzając brzegami o ladę. Billy przesu nął się w stronę piecyka elektrycznego. Stanął przed nim w rozkroku z dłońmi sple cionymi z tyłu. Porter spojrzał na niego i Bil ly opuścił ręce wzdłuż bioder.
— Ech, wszyscy jesteście tacy sami.
— O co chodzi? Przecież nigdy nie sprawiłem panu kłopotu.
Zabrzmiał dzwonek. Porter wyprostował się uśmiechnięty.
— Dzień dobry panu. Znów mamy mamą pogodę...
— Dwadzieścia playersów.
— Bardzo proszę.
Odwrócił się, jego palce przesunęły się wzdłuż półki z papierosami, dotarły do przegródki z playersami i powędrowały w górę po paczkę. Tymczasem Billy ściągnął dwie tabliczki czeko lady ze stojącego na ladzie stolika. Porter po dał klientowi papierosy i zainkasował pienią dze.
— Moje uszanowanie. Dowidzenia!
Ostatnie słowo wymawiał głośniej i zbiegało się ono na ogół z chwilą, gdy rozlegał się dzwo nek za wychodzącym klientem.
Odprowadziwszy klienta, Porter zwrócił się do Billy’ego.
— Wiesz, co mi mówiono, gdy przyjmowa łem cię do pracy?
Przerwał, tak jakby oczekiwał, że Billy od powie mu na to pytanie. ,
— Mówiono mi, że muszę uważać, bo nie la da gagatki mieszkają w tej waszej dzielnicy. Chwila nieuwagi, a człowiek zostaje bez koszuli.
— O co chodzi? Przecież nic panu nie zabra łem.
— Bo nie dałem ci okazji.
— Obejdzie się. Miałem już dość kłopotów.
Porter otworzył usta, mrugnął oczami, wy ciągnął zegarek i sprawdził, która godzina.
— Czy masz zamiar sterczeć tu cały dzień?
Potrząsnął zegarkiem i przyłożył go sobie do
ucha.
— Zaraz ludzie zaczną dzwonić, dlaczego im nie dostarczam gazet na czas.
Billy wyszedł ze sklepu. Na ulicy panował już duży ruch, a na przystankach autobusowych stały wszędzie długie kolejki. Billy mijał je od dalając się od miasta. Zaczął roznoszenie prasy od rzędu wolno stojących domków jednorodzin nych zbudowanych z kamienia, świeżo otynko wanych, z szybkami oprawionymi w ołów. Gdy skończyły się domki i główna ulica, Billy po czął wspinać się na Firs Hill. Wzgórze było stro me. Wzdłuż dobrze utrzymanych trawników w równych odstępach rosły drzewa, a daleko w głębi stały domy osłonięte żywopłotem. Billy za trzymał się przed kutą, żelazną bramą, na któ rej widniał napis: „Domokrążcom i żebrakom wstęp wzbroniony”. Spojrzał na drogę i wpa kował sobie do ust dwa kawałki czekolady. Bra-
mę pozostawił na pół otwartą i ruszył naprzód. Po obu stronach ścieżki aż do samego domu ro sły rododendrony. Billy podniósł klapę w drzwiach osłaniającą otwór na listy. Klapa była sztywno osadzona i sprężyna zgrzytnęła. Chło piec rozejrzał się dookoła, przepchnął gazetę przez otwór i opuścił z powrotem klapę, aż za trzymała się na gazecie.
Wszystkie frontowe okna były zasłonięte, og ród był dziki, gdzieniegdzie na podjeździe prze bijały się przez asfalt kępy trawy i chwastów. Billy zabawiał się chwilę, skacząc...
ChomikKulturalny