W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec długiej przerwy zabrzmiał szczególnie ostro i nieprzyjemnie.
– Jezuuuu... – zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany Łucjanem, i na jego twarzy odbił się wyraz zniechęcenia. – Znowu trzeba iść na tę golgotę.
W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze „golgota” nosiła nazwę jednostki lekcyjnej.
– Jeżeli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij deklem – strzelił w jego kierunku Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od rana dręczył go obrzydliwy kac.
Lubował się wówczas w prostych i niewyszukanych mądrościach ludowych.
– Gdybyż to było takie proste – westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie Teogderykiem, ksywę tę nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co uczniowie mieli za „teoretyczne gderanie”. – Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, najlepiej na młodym drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli.
Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.
– A idźcie mi do diabła z takimi radami! – krzyknął i chwytając po drodze dziennik wypadł w głąb szkolnych kazamatów.
Za nim powoli ruszała się i reszta, nauczyciele łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem sam.
Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na poprawianiu wypracowań. Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki, ułożone jeden na drugim – potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym przysiąc, że w powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym deliberować, ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki.
– Herman wyskoczył przez okno! – wrzasnęła, okręciła się w miejscu jak fryga i już ją wywiało z powrotem.
Nie wierzyłem własnym uszom – Herman, historyk zwany Pobożnym, bowiem specjalizował się w Piastach śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego wykonaniu wydawało się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc.
Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał na wznak Herman, wokół którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem peowca. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia ...
renfri73