Tak trzymać! - Fleszarowa-Muskat Stanisława.rtf

(8954 KB) Pobierz
Sumienie

Stanisława Fleszarowa-Muskat

 

 

 

                                                               TAK TRZYMAĆ!

 

                                                                        TOM I                                                                                                                                                                                                                                                               WIATR OD LĄDU

 

 

                                                                                    I

"Mógłby być trochę wyższy", mówiła matka, przyrównując go do ojca, który musiał się schylać wchodząc do izby, jakby kłaniał się świętym obrazom i jej, szyjącej pod nimi coraz to nowe pieluszki. Spłodzili razem całą gromadę dzieci, a Krzysztof był w niej najstarszy, i najpierwszy zaczął się wybierać w świat z tego miejsca, skąpego we wszystko, nawet w nadzieję, przychylną tylko narodzinom ludzi.

Przybywało ich coraz więcej we wsi, i w domu nauczyciela, a ten, choć pierwszy powinien był wzywać do opamiętania, co ranka w klasie dusznej i ciasnej odśpiewywał w duszy hymn na cześć tej obfitości, która zdawała się być potrzebna i nieodzowna narodowi, powstającemu z niewoli, budzącemu się do życia.

Przybywało ich coraz więcej we wsi, i w domu nauczyciela, a ten, choć pierwszy powinien był wzywać do opamiętania, co ranka w klasie dusznej i ciasnej odśpiewywał w duszy hymn na cześć tej obfitości, która zdawała się być potrzebna i nieodzowna narodowi, powstającemu z niewoli, budzącemu się do życia.

Szkoła dach miała słomiany - wieś była cała pod słomą, złotą i połyskującą w słońcu, gdy ją kładziono świeżą i dopiero co zdjętą z pola, a brudną i ciemną po deszczach, po śniegach, po latach.

Ze wsi droga wyboista i kałużasta wiodła do miasteczka. Krzysztof, przyswoiwszy sobie nauki ojcowskie - a zajęło mu to czasu niewiele, bo szkoła była dwuklasowa - przemierzał ją dwa razy dziennie, o świcie i o zmroku, i gdy miał już za sobą kilometrów tyle, że mógłby z dziesięć razy przejść całą Polskę od morza do gór, przyniósł do domu papierek, który nie dawał mu w życiu nic, ale nad którym matka zapłakała. Do miasta, gdzie było gimnazjum, chodzić nie mógł - choć raz się wybrał, ale omdlał na którymś tam kilometrze - więc jeden rok spędził w domu, zagrzebany w stare książki na strychu, pogryzając chleb, który matka mu przynosiła.

Do następnej jesieni podrósł, zmężniał i doszedł do miasta.

Kiedy tu stanął, wydało mu się, że to już wszystko, że nie będzie przed nim żadnej trudnej rzeczy. A to właściwie było nic, i trudny był każdy dzień, który tu rozpoczynał, wśród obcych ludzi, wśród obcego świata. Nie przez cały czas, który tu spędził, mógł się uczyć; pracował u rzeźnika, u piekarza, w składzie z opałem, jako chłopiec na posyłki   u rejenta, ale potem wracał do ławki i trzymał się jej kurczowo, dopóki znowu go z niej nie wyrwał głód. Nie umiał z nim walczyć, nikt nie umiał z nim walczyć, i nie takich jak on rzucał na kolana - przed rzeźnikami, przed piekarzami, przed tymi, u których można było być na posyłki.

Miasto tylko w jednym wydawało mu się rajem: pełno tu było książek, pism, gazet, gdzie się tylko obrócił, przydarzało się coś do czytania; ze szkolnej biblioteki dostawał książki nawet wtedy, gdy przerywał naukę, rejent dawał mu nazajutrz swoją gazetę.        Z niej to dowiedział się, że na północy, nad brzegiem morza, którego nie mógł sobie nawet wyobrazić, budują port i miasto, że ciągną tam ludzie z całej Polski, bo to nie tylko praca, ale coś wielkiego, ważnego, najważniejszego dla kraju i ludzi.

Za rok, może za dwa lata głodu dostałby ten papierek, nad którym po raz drugi matka by zapłakała, tym razem z ulgą i nadzieją - ale poniosła go niecierpliwość, wrzucił do kuferka podarte koszule, przeliczył papierowe marki, których wtedy przybywało coraz więcej, aby coraz mniej można było za nie kupić, i ruszył w drogę. Najpierw jednak tam, gdzie trzeba było się pożegnać.

Matka powiedziała: - Wracaj, synku, z Bogiem. - Może nie brała poważnie tej jego wyprawy na północ, może się jej tylko bała i potrzebna się jej wydawała boska opieka nad jej najstarszym, wyruszającym tak daleko, prawie nie wiadomo dokąd, poza zasięg czyichkolwiek doświadczeń. Nie wyobrażała sobie, że on może tam dotrzeć, było to tak samo niemożliwe, jak ta cała budowa nowego miasta, ku któremu dążył: budowa  nowego miasta, od początku, kamień po kamieniu, dach po dachu, ktoś, kto w to wierzył był oszalałym głupcem, otumanionym własnym niepokojem biedakiem, który prędzej czy później musi z goryczą w sercu wrócić do domu. Powiedziała więc: "Wracaj, synku, z Bogiem", a Krzysztof w tym jednym zdaniu usłyszał to wszystko, o czym myślała, choć słowa były skąpe, używane przez wszystkie matki od początku świata.

Wtedy właśnie, gdy żegnał się z braćmi, gdy całował najmłodszego w kołysce, zauważyła, że mógłby być wyższy, że mógłby wziąć wzrost po ojcu, choć i ta jej rodzona krępość wydała się jej piękna, męska i dorodna, jak wszystko w jej chłopaku, który chłopakiem właśnie być przestał.

Z podniesioną głową wyszła z nim na próg, między ludzi, którzy wylegli na drogę, między ludzi, którzy myśleli: "kiedy dziecko w świat idzie, w domu lżej", a w niej serce się darło na strzępy; ale w oczach nie powinno być łez, teraz nie, dopiero potem, kiedy nikt nie zobaczy, że płacze.

Ojciec zostawił dzieci w klasie, ale kiedy nadeszła chwila pożegnania, zabrakło mu słów, które miał mu powiedzieć, a które później łagodziły w nim zawsze każdy żal za nieobecnym: oto tak miało być, tak powinno być, tego od losu oczekiwał. Syn szedł dalej, wyżej, dokądś, dokąd on nie doszedł, w tym była zawsze ojcowska nadzieja, ojcowska pociecha po własnych klęskach, po własnym zatrzymaniu się nie w tym miejscu, w którym się chciało zatrzymać.

  - Tato - powiedział do niego - teraz wszystko się odmieni!

Uścisnął go i zostawił ich oboje - ojca i matkę – na progu szkoły, na pewno młodych jeszcze, skoro syna mieli w kołysce, ale postarzałych nagle tym jego odejściem, odejściem najstarszego w świat.

Nie oglądał się, nie obejrzał się ani razu, a kiedy doszedł do zakrętu przy kościele, zaczął biec, i biegł, dopóki mu tchu starczyło, a łomotanie serca było już tylko zmęczeniem, niczym więcej.

Teraz pozostało jeszcze tamto: dwór na wzgórzu, stary dach rozpadający się tak samo, jak szkoła i mieszkanie nauczyciela. Była to ta sama tutejsza nędza, tylko jakby zakrojona na większą skalę, pańska i dumna, wymagająca większego wysiłku, żeby ją ukryć. Pamiętał ręce pani Wolskiej, które, gdy siedziała w fotelu, zaplatała na kolanach, ale i tak widać było, jak drżą jej palce, posiniałe z zimna, opuchnięte na stawach                      z odmrożenia. Przyszedł z ojcem, żeby upomnieć się o drzewo, o deputat dla szkoły. Była pierwsza powojenna zima, powstała ojczyzna objawiła się we wsi najpierw urzędem sołtysa, a potem zaraz szkołą, prawdziwą polską szkołą, którą wszakże trzeba było wyremontować, wyposażyć w ławki, a z nastaniem mrozów ogrzewać. Do świadczeń tych zobowiązane były częściowo dwory, ale dwór dworowi nierówny, ojciec, zobaczywszy przed sobą ręce pani Wolskiej, podobne jego własnym, nie mógł wykrztusić, z czym przyszedł, zaczął bąkać pod nosem, że dzieci się uczą, że jakie to szczęście, że dzieci się uczą, że to najważniejsze ze wszystkiego. "Tak - powiedziała pani Wolska. - Tak. To najważniejsze ze wszystkiego. - A potem zaraz, tym samym tchem: - Pan wie, panie Grabień, że mój syn z wojny jeszcze nie wrócił". "Wiem, proszę pani dziedziczki", szepnął ojciec. "Dostałam właśnie od niego list. Naczelnik nie rozpuszcza jeszcze wojska. Wisi coś w powietrzu. Tak się boję, tak się boję... w nocy spać nie mogę..." "Niech się pani dziedziczka uspokoi – zaczął ojciec tak gorąco, jakby przyszedł tu tylko po to, żeby ją pocieszać - syn na pewno wróci i w majątku wszystko się poprawi..." "Dałby Bóg, dałby Bóg!" Ręce pani Wolskiej nareszcie się rozplotły, oderwały się  od siebie, bo po policzkach zaczęły płynąć łzy, częste łzy samotnych kobiet, i trzeba je było powstrzymać chusteczką, a potem na niej zacisnąć palce, tak samo kurczowo, jak na kolanach. "Jeśli bym mógł być w czym pomocny... - Ojciec uniósł się nieco z krzesła; zajmował na nim i tak tylko brzeżek, przy czym ciało jego znajdowało się w jakimś osobliwym zawieszeniu, co miało wyrażać zarówno szacunek, jak i natychmiastową gotowość do powstania i wyniesienia się z pokoju. - Jeśli bym mógł... ja zawsze z ochotą..." "Owszem – powiedziała pani Wolska po długiej chwili - będę panu bardzo zobowiązana. Może by mi pan wykoncypował podanie do starostwa           o zwolnienie z szarwarku. I drugie..." Nie słuchał już, o czym ojciec rozmawiał z dziedziczką - w drugim pokoju coś się poruszyło, lekkie kroki przybliżyły się ku uchylonym drzwiom, czekał z drżeniem serca, aż się otworzą, a kiedy to nastąpiło, kiedy ją w nich zobaczył, przestraszył się jęku, który nagle usłyszał, ale na szczęście tylko ojciec zwrócił ku niemu głowę. "Mamo - powiedziała Karolinka, nie podnosząc oczu. Warkocze kołysały się lekko na jej piersi. - Pójdę trochę do parku". "Teraz? - zdziwiła się pani Wolska. - Już prawie ciemno!" "Przecież znam każdą ścieżkę". "Ale mimo to.            I twoje buciki... w parku tyle śniegu..." "Nic mi nie będzie", burknęła Karolinka z uporem. Wciąż jeszcze nie podnosiła powiek, ale był pewien, że patrzy na niego, że nie spuszcza z niego oczu. Była młodsza od niego o całe trzy lata, miała już czternaście, ale matka ubierała ją wciąż jak dziecko. Buntowała się zapewne, tak jak i on, przeciwko swoim za krótkim rękawom i pocerowanym pończochom, i był to od razu bunt przeciwko wszystkiemu, przeciwko innym sprawom, których tak samo nie rozumiała. "Prawie ciemno", powtórzyła matka. "Ja z nią pójdę", wyrwał się spod ściany, pod którą stał, zapomniany przez ojca i dziedziczkę. Karolinka jednym szarpnięciem karku przerzuciła warkocze na plecy i patrzyła już teraz ku matce śmiało, prawie z wyzywającym oczekiwaniem. "Mój chłopak jest silny - zaczął ojciec - nawet gdyby co..." Pani Wolska powoli odwracała ku niemu głowę. "Gdyby co?" powtórzyła. "... gdyby był ktoś w parku... różni ludzie się teraz włóczą... - ojciec urwał, speszony jakby własną śmiałością i tym, że uwiodła go na krótką chwilę myśl o spacerze syna z panienką ze dworu. - Chłopak jest silny – powtórzył. - Niejednemu dałby radę". "No dobrze – powiedziała pani Wolska po może zbyt długim namyśle - niech idą. Ale nie na długo!" krzyknęła, gdy obydwoje byli już w drzwiach. Podczas tego spaceru oczywiście nic się nie zdarzyło. Jakieś jedno krótkie dotknięcie ręki, gdy trzeba było przejść po kamieniach przez nie zamarznięty jeszcze strumyk, wspólny bieg aleją, zdyszany, gorący oddech na policzku, oparcie na ramieniu przy otrzepywaniu butów ze śniegu. Nie było tego wiele, ale miał to ze sobą przez cały czas, gdy wrócił na naukę do miasta, aby potem stracić wszystko jednego dnia, jednego dnia przy spotkaniu przed rzeźnikiem, gdzie go zobaczyła dźwigającego przed sobą pełen kosz czarnych salcesonów i kaszanki. Gdyby w tym koszu były owoce, kwiaty, książki... - całe zdarzenie miałoby inny sens. Ale – Boże drogi! - połyskiwały w nim od tłuszczu zwoje kiszki i zwaliste salcesonowe bochny, oczom młodej panny, przywiezionej ze dworu na egzamin do miasta, widok ten wydał się odrażający i straszny. Bo był to już inny dwór, wsparty warszawską karierą młodego pana Wolskiego, który szybko dosłużył się rangi kapitana i był podobno gdzieś tam najwyżej, przy samym Marszałku. Pewne sprawy kończą się dość wyraźnie, mimo że się wyraźnie nie zaczęły - zrozumiał to od razu, ale teraz, kiedy stąd odchodził, zapragnął jednak zobaczyć jeszcze raz tę swoją udrękę, poniżenie i żal, że nie mogło być inaczej.

Skręcił pod górę w stronę parku, dziwiąc się ceglanemu ogrodzeniu, które go teraz otaczało, okazałej wjazdowej bramie i alei poza nią, która nigdy jeszcze nie była tak starannie wysypana żwirem. Z ganku przed domem dochodził ożywiony gwar wielu głosów, rozpoznał w nim ten, który znał, i zaszył się w gąszczu przekwitłego jaśminu, żeby patrzeć nie będąc widzianym, żeby słuchać, choć słowa nie były zwrócone do niego.

Na ganku roiło się od mundurów, widocznie młody pan przywiózł gości. Przyjmował ich teraz okazale, nie tylko tym, co znoszono na stół z piwnic i spiżarni, ale i całą urodą letniego popołudnia, które w mieście nie miało tej woni ani barwy.

- Ech! Polak może być szczęśliwy tylko na wsi – mówił ktoś z zachwyconym rozmarzeniem w głosie.

A ktoś inny wołał na całe gardło:                                                                                                                - Panno Karolino! Oświadczam się pani już drugi rok. Drugi rok! Czy pani to zauważa?

- Zauważam - odpowiedziała panna.

Stała na samym brzegu ganku i ją jedną widział dokładnie, całą, rozjaśnioną słońcem, ale czegoś jakby smutną, a może chciał, żeby była smutna i zgaszona w tej ostrej jaskrawości południa.

Odszedł z tego miejsca pocieszony jakby tym smutkiem i wydało mu się, że jednak coś stąd zabiera, zatrzymuje na własność.

Z Przeworska, dokąd zaszedł na wieczór, dojechał koleją do Jarosławia. Miał szczęście, pociąg do Krakowa odchodził za godzinę. Dowiedziawszy się w kasie, ile kosztuje bilet, wyjął z kieszeni papierki, drżąc, że ich nie starczy, że pośliniony palec zawiśnie w powietrzu, zanim doliczy się potrzebnej sumy. Z podniecenia mylił się, liczył po raz drugi i trzeci, ale tych pieniędzy było akurat, mógł nawet odłożyć kilka papierków między ceratowe ścianki portfela na pierwszy dzień tam, kiedy już stanie na miejscu i będzie musiał rozejrzeć się za jakimś spaniem i jedzeniem. Pomyślał z wdzięcznością o rejencie, który dowiedziawszy się, dokąd się wybiera, nie potrącił mu dziewięciu dni brakujących do końca miesiąca. Czytał tę samą gazetę, oczadziały był tymi samymi wieściami z północy, bo żaden Polak nie mógł oprzeć się zdaniom wybitym największą czcionką: "Polska buduje własny port nad Bałtykiem! Uniezależniamy się od Gdańska!" Rejent miał łzy w oczach. "Jedź, chłopcze! - mówił. - Buduj! Byle prędko! Gdyby nie żona i dzieci, sam rzuciłbym to wszystko i pojechałbym z tobą". Dzięki więc czułemu na wielkie narodowe chwile sercu rejenta pieniędzy starczyło, Krzysztof, wysypawszy ogromną stertę papierków przed zdumionego kasjera, zażądał biletu do samej Gdyni.

Z Jarosławia nie jeżdżono tak daleko. Owszem, przed wojną panie z okolicznych dworów przed początkiem każdego sezonu wybierały się po stroje do Wiednia. Do kąpieli morskich udawano się na południe do Raguzy, Nicei lub Konstancy. Wprawdzie w Gdyni była ubiegłego roku jedna z nauczycielek, odważna młoda panna, ale zdecydowała się na tę podróż podczas wakacji, które spędzała w Krakowie.

- Mógłby pan z nią porozmawiać - powiedział kasjer życzliwie, wciąż zdumiony zamiarami niezwykłego pasażera. - Podałbym panu adres, dowiedziałby się pan od niej czegoś bliższego. - Zgarnął do szuflady pieniądze, ugniatał je przez chwilę, aby móc ją zamknąć, i patrzył wyczekująco.

-  Nie, dziękuję - powiedział Krzysztof.

- Godzina nie jest jeszcze taka późna – namawiał kasjer. - Ona długo w noc siedzi nad zeszytami. Wiem, bo to moja sąsiadka.

- Nie, dziękuję - powtórzył.

- Jak pan chce - kasjer westchnął, dając Krzysztofowi do zrozumienia, że odtąd nie bierze już na siebie żadnej odpowiedzialności. - Proszę, ma pan tu bilet. W Krakowie się pan przesiada. W Koluszkach i w Toruniu. A w Krakowie niech pan pójdzie chociaż Wawel zobaczyć. Był pan tam kiedy?

- Nie byłem.

- No widzi pan. W Krakowie pan nie był, a od razu tak daleko pana niesie. Niedobrze. Wawel niech pan zobaczy.

Wawelu nie zobaczył. Nie ruszył się z dworca, jakby się bał, że ten pociąg, który tu stał na torze przez całą noc, odjedzie przed czasem, nie doczekawszy swojej godziny. Chodził po peronie, pogryzając chleb, wciśnięty mu do kuferka przez matkę, i nie spuszczał oka z wagonów, które tu stały, złączone wreszcie razem, choć nie zatarte napisy głosiły ich niedawną przynależność do kolei Austro-Węgier, do Królestwa Kongresowego i Niemieckiego Cesarstwa. Teraz w jednym z nich kołatać się miały jego nadzieje od Krakowa do Koluszek, zanim znów taki sam skład: austro-węgiersko-niemiecko-kongresowy, nie powiezie go dalej na północ.

Pić mu się chciało, czuł w ustach drewnianą suchość, twarde zesztywnienie języka              i gardła; upewniwszy się jeszcze raz, o której odchodzi pociąg, zaszedł do bufetu, gdzie w zaduchu i tłoku, przy stolikach zastawionych kuflami, spali wsparci na łokciach podróżni. Piwo wydało mu się droższe od herbaty, a i co do niej wolał się upewnić, ile kosztuje, ceny teraz szły w górę z dnia na dzień, z nocy na noc.

- Dwadzieścia tysięcy marek - powiedziała kelnerka, nie wstając zza kontuaru, za którym podrzemywała sobie także, w oczekiwaniu na ranną zmianę.

- Ile? - wykrztusił.

- Dwadzieścia tysięcy - powtórzyła. - Od wczoraj.

- Dziękuję - powiedział. - Przepraszam.

- Nie ma za co - burknęła, opierając znów głowę o wyłożoną ceratą ladę. - Teraz każdy się pyta, zanim zamówi.

Mimo woli dotknął ręką portfela ukrytego w tylnej kieszeni spodni; choć wypchany papierkami, wydał mu się zupełnie cienki.

Zanim dojechał do Torunia, już go nie miał.

W Koluszkach przesiadł się do pociągu prawie pustego, ale w Kutnie czekał na peronie tłum i od razu zrobiło się ciasno, a potem na każdej stacji przybywało ludzi, drzwi domykały się z trudem, konduktor biegał wzdłuż pociągu i krzyczał, że pociąg nie odjedzie, dopóki drzwi nie zostaną zamknięte.

Właśnie w takiej chwili, gdy wszyscy czekali na szarpnięcie lokomotywy, zawołał wielkim głosem:

- Portfel! Mój portfel! Skradziono mi pieniądze!

W ścisku i zgiełku, jaki panował w wagonie, nikt na to nie zwrócił uwagi. Tylko napierający na niego z przodu człowiek o pokaźnym wzroście i potężnej piersi mruknął z wysoka:

- Nie wyglądasz na to, żebyś je miał.

- Konduktor! - zawołał. - Gdzie jest konduktor? Okradzione mnie z pieniędzy!

- Cicho bądź, gówniarzu! - odezwał się teraz ktoś z tyłu. Krzysztof nie widział jego twarzy, ale czuł go na plecach, na całym sobie, od łydek po kark.

- Moje pieniądze! - jęknął już ciszej.

- Dopiero jedziesz, żeby je zarabiać - powiedział ten z przodu, odwracając się do niego tyłem. - Wszyscy jedziemy, żeby zarabiać. Komu potrzebne twoje zasmarkane pieniądze?

Konduktora się nie dowołał, nikt z podróżnych nie pospieszył mu z pomocą, poszarpał się przez chwilę między dwoma ściskającymi go ciałami, poszamotał się                 i – umilkł. Powstrzymując łzy bezsilnej wściekłości, postanowił wszcząć alarm przy wysiadaniu w Toruniu. Miał nadzieję, że na peronie będą strażnicy, powinni natychmiast ująć złodziei, jeśli tylko uda mu się nie spuścić ich z oka.

W Toruniu rozpętało się piekło.

W momencie gdy pociąg wjechał na peron, na przeciwległy tor podstawiono pociąg do Gdańska i Gdyni; zanim zdążyli wysiąść, rzucił się ku niemu tłum czekający na peronie. Nie było więc chwili do stracenia; tratując się wzajemnie, odsuwając w tył powolniejszych i słabszych, czepiając się cudzych ramion, barków i głów, walczyli           o dostanie się do wagonu, o postawienie bodaj nogi na stopniach.

W ciągu tych kilku chwil zapomniał o kradzieży, szczęśliwy, że gdy z peronu dano potężnego dubla w plecy zwisającym ze schodów, znalazł się wreszcie w wagonie, wyważył bokiem drzwi do ubikacji i, pchnięty gwałtownie, znalazł się nagle na sedesie ze swoim kuferkiem na kolanach. Pogładził go z tkliwością za to, że nie rozłupał się w drzazgi podczas szturmu na wagon, że w dalszym ciągu krył w sobie jego skromny dobytek. Kilkadziesiąt tysięcy marek, które mu skradziono, straciły dla niego poprzednią wartość, może naprawdę już jej nie miały i nie mógłby się za nie napić nawet herbaty... Dopiero jedziemy, żeby zarabiać, przypomniały mu się słowa człowieka z wagonu, i poczuł do niego prawie wdzięczność, zanim uświadomił sobie, że to jego właśnie posądzał o kradzież. Postanowił pilnować teraz kuferka i wydostać się                          z miejsca, w które go wtłoczono, choć w momentach gdy nikt nie korzystał z ubikacji, nie było ono wcale takie najgorsze.

W miarę jednak przedłużania się podróży coraz częściej przedzierał się ktoś przez tłum i z obłędem w oczach żądał gwałtownie, aby mu ustąpił miejsca i opuścił pomieszczenie, a gdy to się okazywało niemożliwe, bo nawet drzwi nie można było ruszyć, z desperacją dokonywał swojej czynności przy nim.

Rozpychając się więc barkami, czego się już nauczył w ciągu tych ostatnich godzin, wydostał się na korytarz, a stamtąd w głąb wagonu, gdzie, jak się okazało, było trochę luźniej, jak zwykle w każdym tłoku, kiedy najciaśniej jest zawsze przy drzwiach. Mógł tu nawet usiąść na swoim kuferku i odetchnąć świeżym powietrzem, które biło gwałtownym strumieniem z okna. Myślał, że okno jest otwarte, ale po prostu nie miało szyby, tak zresztą jak i następne, w całym wagonie nie było szyb.

- Żeby w pięć lat po wojnie szyb nie było! - narzekał ktoś, podnosząc kołnierz od marynarki i wciskając czapkę na uszy, bo wiatr targał włosami.

- Szyby są! - mruknął ktoś obok.

- To dlaczego nie ma ich w oknach?

- Kiedy dojedzie pan do Gdańska, zrozumie pan dlaczego.

Do Krzysztofa pochylił się jakiś mały człowiek stojący obok.

- Pan po raz pierwszy?

Krzysztofowi nie chciało się rozpoczynać rozmowy, ale odpowiedział:

- Po raz pierwszy. Nie byłem jeszcze w Gdyni.

- Ja w Gdyni też nie byłem. Ale pytam, czy pan od razu za pierwszym razem dostał się do pociągu? Ja w Toruniu na peronie stałem od wczoraj. Trzy pociągi przepuściłem.

- Nie dostał się pan?

- No! - odpowiedział tamten tylko.

Krzysztof przyjrzał się nieznacznie jego niepozornej postaci. Czego ten tam szuka? pomyślał i wyprostował się mimo woli, młodość i siła własnych ramion napełniły go radością.

- Z Kartuz i Kościerzyny ludzie idą na piechotę - ciągnął spragniony rozmowy sąsiad.

- Skąd? - zapytał.

- Z Kościerzyny i Kartuz. Stamtąd do Gdyni niedaleko. I nie trzeba jechać przez Gdańsk. Spokojniej.

Żałował, że przed wyjazdem nie pożyczył od rejenta mapy i nie przyjrzał się dobrze okolicy, ku której zmierzał. Nazwy miast, słyszane po raz pierwszy, nie miały dla niego żadnego znaczenia, nie wiedział, gdzie te miasta leżą, jakie dzielą je przestrzenie. Myślał, że od jutra zacznie zarabiać, wszystko jedno gdzie i wszystko jedno jak, że zacznie zarabiać pieniądze.

Mały człowiek otworzył trzymaną na kolanach teczkę.

- Butersznyta pan zje?

Nie zrozumiał, o co mu chodzi, więc nie odpowiadał, tylko patrzył, jak z papieru wyłaniają się kromki chleba z masłem, ułożone jedna na drugiej.

- Pan pewnie z Kongresówki - roześmiał się częstujący go pasażer - albo z Galicji.                U nas na Pomorzu nazywają tak chleb z masłem.

Było mu wszystko jedno, jak go gdzie nazywają, chleb wydał mu się cudowny, świeży i pachnący, z kminkiem czy jakąś inną przyprawą, która pozostawiała na języku przedziwny smak.

- Gdzie pieką taki chleb? - zapytał, nie odpowiadając na postawione mu pytanie.

Mały człowiek się ożywił.

- A co, smakuje? W naszym mieście, w Chełmży, może pan słyszał? piekarzy jest aż trzech, więc żona mnie wysłała, żebym rozejrzał się w Gdyni. Kiedy ludzi gdzieś przybywa, to i chleba musi przybywać. A o mój chleb jestem spokojny. Zawsze wszystkim smakuje.

Zajęci rozmową, nie zauważyli, że pociąg stał już od dłuższego czasu pod semaforem jakiejś stacji, której nazwy z daleka nie sposób było odczytać.

- Co się dzieje? - zapytał piekarz z Chełmży, wyglądając przez okno.

Odpowiedź uzyskał w wagonie, bo na peronie nie było żywej duszy.

- Pan nie wie, co się dzieje? - Nie odzywający się do tej pory człowiek z dwoma workami przy nogach pokiwał głową. - Potrzymają nas, sukinsyny! Niby to ze względu na kontrolę celną w wagonach, co idą do Gdańska. Ot, co się dzieje!

- A to już Gdańsk? - zawołał ktoś w głębi wagonu.

- Jak stoimy, to znaczy się, że Gdańsk - odpowiedziano z westchnieniem.

Wagon nie miał przedziałów i głosy niosły się z jednego końca na drugi, ponad głowami tych, którzy mieli szczęście zająć miejsca na ławkach. Ale i oni nie podróżowali wygodnie, stłoczeni byli tak samo, jak ci, co stali, tyle że nogi nie mdlały im ze zmęczenia.

- Taż kankę z miodem na kosmyk z jajami mi pan przewrócił! - pisnęła jakaś kobieta. - Boże, jakież tu ludzie niedobre! Proszę i proszę: weź pan nogę, to na złość ani krzty się nie posunie. A teraz całe meszty mam w miodzie! I jajka się potłukli.

- Jak to... to już Gdańsk? - spytał Krzysztof swego sąsiada. - Nie widać żadnych domów.

- Obszar Wolnego Miasta - wyjaśnił ten z workami. - Do samego Gdańska jeszcze daleko. A tu postoimy pewnie do wieczora. Na noc nas puszczą do Gdyni.

- A wolno tak?- oburzył się piekarz.- Jakim prawem mogą nas tak trzymać?

- Złóż pan skargę do Wysokiego Komisarza Ligi Narodów! - parsknął człowiek                  z workami. - Anglik i trzyma z Niemcami, Polacy nie wygrali dotąd u niego ani jednej sprawy. A najchętniej widziałby Gdańsk podporządkowany Anglii. - Pochylił się nad workami, obmacał je dłonią. - Psiakrew, mięso mi się zaśmierdzi!

- Pan jeździ z mięsem?

- Z mięsem, z czym się da. Co tydzień jeżdżę, żeby kolegom dowieźć trochę żarcia.

- W Gdyni nie można kupić?

- Drogo. I trudno dostać. Zamiast kogoś prosić, wolę skoczyć co tydzień do domu.

- Daleko?

- Do Unisławia. Obróciłbym raz-dwa, gdyby nie ta przeprawa przez tych cholernych szkopów.

- Zawsze pociąg zatrzymują?

- To zależy od humoru przy kontroli celnej. Od tego, co słychać w polityce i co piszą w gazetach. Jak im tylko przypomnimy postanowienia traktatu wersalskiego, zaraz się odgrywają. Nie mogą na razie inaczej, to przynajmniej tak. A teraz krew ich zalewa z powodu Gdyni! Widzą, że już nie będą mogli chwycić nas za gardło! Trzy razy już czekałem cały dzień na granicy. Niby szukają czegoś w wagonach idących do Gdańska. A zobaczy pan w samym Gdańsku...

- Co w samym Gdańsku? - spytał piekarz wysokim tonem, jakby mu tchu zabrakło.

- Sam pan zobaczy.

              Krzysztof nie brał udziału w rozmowie sąsiadów, choć siedział między nimi na swoim kuferku; nie chciało mu się nawet wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin