Minkowski.Aleksander.Zmartwychwstanie.Pudrycego.2015.POLiSH.eBook-Olbrzym.pdf

(1195 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy
Motocykl wzbił się w powietrze i poszybował łagodnie, bardzo wolno, zostawiając w
dole czarny skręt szosy i rozkraczonego w poprzek fiata z zadartą pogniecioną maską.
Pudrycy widział najpierw malejące auto, potem chmurę w kształcie końskiego łba,
potem koronę i mocarny pień starej przydrożnej sosny. Motocykl spływał na spotkanie
z pniem. Pudrycy oderwał się od siodełka, przez chwilę wisiał nad motocyklem, wolny
od prawa ciążenia, zwiewniejszy niż powietrze. Kierownica wymknęła mu się z rąk, a
może sam ją puścił, by odlecieć w niebo jak balonik. Nie odleciał jednak; druzgocąca
siła wessała go w wir, nadała nagle kosmiczne przyśpieszenie, ściągając do asfaltu. Nie
poczuł uderzenia, wyprzedziła je ciemność.
Ale na krótko. Chyba na krótko, bo od tej chwili Pudrycy znalazł się poza czasem, a
także poza przestrzenią w jej tradycyjnych trzech wymiarach, które przerabiał był
niegdyś na lekcjach geometrii. Unosił się w ciszy złożonej ze spokoju, bezruchu i
obojętności.
Tuż pod nim była szosa. Zobaczył swój motocykl, a raczej to, co po nim zostało:
kłębowisko żelastwa wtopione w sosnowy pień z odłupanym pasmem kory, pod
którym bielało drewno jak obnażona kość. Nieco dalej, na żwirowym poboczu
graniczącym z asfaltem, leżał on sam, Pudrycy W., z rozrzuconymi nogami i
dziwacznie przekrzywioną głową. Oczy miał otwarte, nieruchome, ślepo wpatrzone w
nadbiegających ludzi. Obok prawego ucha czerwieniała na żwirze kałuża krwi.
Dopiero teraz, z wysokości, Pudrycy skonstatował, że zderzył się był na zakręcie z
karetką pogotowia. Trzej nadbiegający mężczyźni mieli na sobie białe fartuchy. W
łysawym tłuściochu, który kucnął przy jego ciele, Pudrycy rozpoznał Samosiejkę. Pił z
nim wczoraj. Niedużo: po szklaneczce spirytusu salicylowego rozcieńczonego
oranżadą. Tuż po zamknięciu ośrodka, więc już po służbie, gdy doktor Samosiejka
miał prawo czuć się prywatną osobą. Doradził całkiem prywatnie Pudrycemu, aby
wypijał przed snem taką właśnie szklaneczkę salicylowego z sokiem: spirytus i
aspiryna, zdrowy sen, żadnego kaca nazajutrz.
Krzątał się przy ciele, szukał tętna. Zapewne nie znalazł, bo rozpiął leżącemu kurtkę i
zaczął rytmicznie ugniatać mostek splecionymi dłońmi. Pudrycy nie czuł ucisku. Nic
nie czuł. Nie słyszał również tego, co doktor mówił do pielęgniarza, ponieważ
przebywał w absolutnej ciszy. Pielęgniarz pognał do karetki, nadbiegł z torbą lekarską,
wydobył z niej strzykawkę, opakowanie ampułek, wessał do strzykawki przezroczysty
płyn. Kiedy podawał doktorowi strzykawkę, Pudrycego znów ogarnęła ciemność. Ale
inna. Była to ciemność zamkniętej przestrzeni, w której Pudrycy lewitował
nieśpiesznie, jak gdyby w górę, choć trudno mu było określić kierunek szybowania i
granice zamknięcia. Nad sobą spostrzegł jasność. Narastała: coraz intensywniejsza,
jaskrawsza, jak rozżarzone do białości złoto. Nie oślepiała jednak. W miarę zbliżania
się do źródła owej jasności Pudrycego ogarniał coraz cieplejszy błogostan, rodzaj
rozanielenia, jakiego nigdy dotąd nie zaznawał. Ze wszystkich sił pragnął wtopić się
w złotą jasność, rozpłynąć w jej rozkosznym cieple. Nie mógł przyśpieszyć lewitacji.
Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za nim, a przed nim rozlała się świetlista
przestrzeń, euforycznie pulsująca, radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się
szczęśliwy. W blasku zamajaczyły ludzkie sylwetki: rozpoznał uśmiechniętą matkę,
dziadka z nieodłączną fają, Hannę tulącą do piersi jasnowłosego chłopczyka. Urósł
tutaj? Hanna zmarła przy porodzie, niemowlę przeżyło jedną dobę: wrodzona wada
serca.
Jeszcze ktoś tam stał. Prezes Góralczyk?… On. Pogodny, rozpromieniony, bez dziury
w czaszce, która tak wstrząsnęła Pudrycym, kiedy po strzale wpadł do gabinetu szefa.
Głowa na biurku, rzadkie siwe włosy, czarny otwór o postrzępionych krawędziach. Na
politurze blatu smugi krwi i grudki czegoś różowego.
Kiwali do niego, jakby stał na drugim brzegu, a przecie jest tuż, zbliża się, zaraz
będzie z nimi. Uczucie szczęśliwości przenika coraz głębiej, topi wszystko po drodze.
Nadciągają inni, Pudrycy rozpoznaje każdego, pulsująca poświata eksponuje znajome
rysy, serdeczność uśmiechów.
A jednak drugi brzeg. Głos światła: „Zatrzymaj się, Pudrycy, twój czas jeszcze nie
nadszedł, musisz wrócić; będziemy tu czekali na ciebie”.
Przebudzenie. Dojmujące poczucie fizycznego bólu, nalana krwią twarz doktora
Samosiejki i jego własny szept, niemal bezdźwięczny: „Po co?…”.
Pudrycy W. wspominał to wszystko, jak zawsze po przebudzeniu, jeszcze
otumaniony snem, rozdrażniony jazgotem budzika, który umilkł przed chwilą.
Czekało go poranne zmartwychwstanie. Szósta dziesięć. Trzeba zebrać się w sobie –
raz… dwaaa… trzy!… – energicznie odrzucić kołdrę, energicznie usiąść na brzegu
łóżka, energicznie wyrzucić w górę zesztywniałe ramiona, obrócić głową, rozmasować
pierś, ziewnąć szeroko dla odpędzenia resztek snu. Wkrótce: za cztery minuty. Na
razie wolno mu leżeć i gapić się w sufit pożyłkowany kratownicą pęknięć, z szarym
zaciekiem po łazienkowej katastrofie u sąsiadów. Za oknem też szarość, zawiesista od
jesiennej wilgoci. Wiatr pędzi chmury nad jezioro. W warsztacie na podwórzu charczy
sprężarka. Co to było wtedy? Sen, maligna? Sen odpada, bo przecież nie spał, serce
stanęło, zaskoczyło dopiero po paru minutach wskutek zabiegów doktora Samosiejki.
Maligna też odpada: opisał Samosiejce szczegółowo przebieg ratowania i zgadzało się
co do joty. Pierwszą ampułkę pielęgniarz w nerwach stłukł, dopiero z drugiej nabrał
do strzykawki. Lewy but Pudrycego leżał pod sosną, obok zgruchotanego motoru. W
karetce poszła przednia szyba. Doktor, biegnąc do ciała, zgubił swój kraciasty kaszkiet.
Przy rozpinaniu kurtki zaciął się błyskawiczny zamek. Tak, tak, tak, mamrotał
Samosiejka, a potem, co potem? Potem już nie wiem, odparł Pudrycy, byłem gdzie
indziej. Gdzie byłeś? No, tego, takie tam… Pudrycy W. wyznawał światopogląd,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin