Deotyma - BRANKI W JASYRZE.doc

(989 KB) Pobierz
Deotyma

Deotyma

W JASYRZE

 

 

Jesień roku  była prześliczna, prawdziwie jak to mówią, "polska jesień". Już zbliżał się Święty Michał, a drzewa jeszcze ani żółkły, ani czerwieniały.

Spostrzeżenie to czynił pielgrzym idący zwolna brzegiem rzeki Iłżanki, a mógł je czynić na szeroką, skalę, bo jak oko daleko sięgło, obie strony wody szumiały ostro pachnącym, nieprzejrzanym borem. Nie była to jednak puszcza w najdzikszem znaczeniu tego słowa; pod samowładnemi rządami przyrody, która z niesforną rozrzutnością wszystko zalewała, można było gdzieniegdzie dojrzeć już rękę człowieka, wywalczającą sobie bezpieczniejsze schronienie i nadobniejszy krajobraz.

W porannych godzinach pielgrzym przechodził koło Iłży, i wtedy wydało mu się że Cherubin wpuścił go na chwilę do Edenu. Pierścień pól wykarczowanych weselił tam duszę roztwartym widnokręgiem, grzędy warzywne i kwieciste bawiły oko przeróżnością kolorów, drzewa owocowe zgięte pod ciężarem plonu, przechylały się poza parkany, tak że czasem i do stóp wędrowca upadła fiałkowa śliwka, lub o ziemię stuknęło kraśne jabłko. Powietrze było pełne kurzawy i beczenia od tłoczących się owiec; drewniane klekotki klaskały u szyi krów opasłych; długie rzędy ułów gwarzyły brzęczącym sejmem, wszystko się krzątało i pośpiewywało, a wśród tych błogosławieństw, sam gród rozsiadł się na pochyłości góry nad niebieskiem jeziorem, rad z siebie i spokojny, bo murami opasał się od złych łudzi, a wieżami kościoła wznosił się do Pana Boga, i świecił z daleka jakiś dziwny, niezrozumiały dla oczu podróżnika, który byłby przysiągł że cały ten obraz nie ma końca, że po stopniach ze światła obsuwa się gdzieś w przepaścistą próżnię, — a to owo zwierciadlane jezioro taką psotę oczom płatało.

Pielgrzym dziwował się tej zamożności i łamał sobie głowę, kto umiał tak mądrze to wszystko urządzić? Ale kiedy strażnik bramy miejskiej objaśnił go z niejaką dumą, że Iłża należy do Biskupów krakowskich, pielgrzym odrazu przestał się dziwować. Któż bo wówczas nie wiedział że dostojnicy

kościelni, oprócz różnych Bozkich tajemnic, posiadali także tajemnicę niepojętej pomyślności w gospodarstwie, i że tym którzy przy nich żyli, bywało dobrze nietylko w niebie, ale i na ziemi?

Wprawdzie w podróży — jak i w życiu — wszystko co przyjemne zwykło trwać najkróciej. Obszar pól skończył się bardzo prędko, ogródki i trzody znikły, i pielgrzym wszedł znowu między czarne bory, których wówczas było tak wiele, że nikt się już niemi bardzo nie zachwycał. Wyjąwszy monarchów i wielkich panów, mogących tam używać bohaterskiej rozkoszy łowów, reszta podróżnych była znużona i znudzona jednostajną lesistością kraju, która zasłaniała niebiosa i wiecznie się. kłębiła wyziewami roznoszącemi złośliwe drżączki i gorączki. A przytem, co tam legowisk drapieżnego zwierza, a co jeszcze gorszych, zasadzek zbójeckich!

To też w owych czasach karczowanie lasów było prawdziwą zasługą, było zwłaszcza najgwałtowniejszą potrzebą społecznego życia, które musiało przemocą rozpychać sobie drogę między żywiołami. Ile razy pień tysiącoletni lunął pod siekierą, nikt nie miał ochoty nad nim się rozrzewniać, owszem przyklaskiwano upadkowi starego szkodnika, który próżno kradł słońce i ziemię wysysał.

Coby też byli powiedzieli owi karczownicy, gdyby jaki prorok ich ostrzegał, że kiedyś przyjdą wieki w których ludzie będą lasy umyślnie sieli i pielęgnowali, ze czcią i obawą, jakby gasnący jakiś ród królewiąt? Byliby głową pokręcili, proroka wyszydzili, i dalej cięli pnie tysiącoletnie. "Syty głodnego nie rozumie".

W lasach które przebywał nasz pielgrzym, już ich także padło niemało, a to dla utorowania dróg biegnących na wszystkie strony. Jakie to były drogi, no, to żal się Boże! Nikomu nie przyszło nawet na myśl aby można było drogę wyrównywać lub czemś wysypywać. Stan jej zależał od pory roku, pogody i gatunku gruntu. Była też zwykle nadzwyczaj wązka, i nikt nie potrzebował szerszej; wasąg chłopski wszędzie się prześliznął, zimową porą saneczki się tam zmieściły, a zresztą, co żyło, wszystko jeździło konno, świeccy i duchowni, giermki i królowie, damy nawet i dzieci. A kto nie miał konia, szedł sobie jak nasz pielgrzym, podpierając się kijem i na krok nie odstępując od tej szpary wyciętej w gęstwinie, bo kto płocho zboczył, ginął w morzu puszczowem, a kto wiernie trzymał się dróżki, zawsze mógł być pewien, że w końcu dojdzie do zwodzonych mostów jakiego zamczyska, albo, co jeszcze lepsze, do gościnnej furty jakiegoś klasztoru.

To tylko stanowiło istny kłopot, że te dróżki krzyżowały się jak nitki w pajęczynie; bo też tu była okolica bogata i gęsto nasiadła. Nie uszedłeś sześciu, ba! i trzech godzin drogi, żebyś nie natrafił na jeden z owych zamków, z których każdy miał siedlisko przezornie i rozumnie obrane. Jedne wisiały na szczycie spiczastych pagórków, ostrokołami, rowami i samą stromością miejsca silnie obwarowane. Inne rozsiadły się wprawdzie na nizinie,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ale może jeszcze niedostępniej: za podstawę służyła im zwykle wyspa umocowana wpośród grzązkich bagien; jedna tylko wąziuchna grobelka wiązała je ze światem, a i ta była koło bramy umyślnie przerwana; takiej grobli kilku walecznych mogło bronić z łatwością, zdradne trzęsawiska mogły całe wojsko pochłonąć; jeśli więc tylko pan zamku posiadał w obrębie murów źródło albo studnię, i był dość zapobiegliwy aby mieć zawsze dostatni zapas żywności, siedział sobie na swojej wyspie albo swoim pagórku, bezpieczny i straszny jak smok na Wawelu.

W pobliżu każdego z takich gniazd kamiennych tuliły się wioski, splecione z niem dziwną wikłaniną i strachu i miłości. Trzeba się było zamkowi opłacać i wysługiwać, to prawda, ale też na pierwsze hasło o nieprzyjacielu, mieszkańcy wsi chronili się za jego wały, odziewali się jego żelazem, karmili siebie i dzieci jego zapasami, ą podobna obrona była wonczas tak częsta i ważna, że nigdy nie zdawała się za drogo kupioną.

Pielgrzym już minął kilka zamków. Przed każdym chwilę przystanął; głód i trud zawsze mu szeptały: "Możeby tu wstąpić?" Ale cóż? Każda z tych siedzib wydawała mu się jakaś groźna, jakaś złowróżebna, i zawsze odchodził, mówiąc sobie: "Jeszcze dalej poszukam".

Czegóż mógł się lękać biedny pielgrzym, nic nie posiadający oprócz kilku muszelek naszytych na płaszczu, i kilku medalików przypiętych do kapelusza? Niktby się przecież nie ułakomił na jego krzywy kosztur, ani jego łatane sakwy, pełne suchych okrajców chleba? Pielgrzym był owszem osobą wszędzie pożądaną, tak w chacie jak na xiążęcym dworze; w czasach kiedy xiążki stanowiły istotną rzadkość, on był chodzącą sięga, lepszą jeszcze od pisanej, bo dla każdego dostępną; jedni z niej uczyli się polityki bieżącej, inni z niej wyciągali powieści i poezje. Pielgrzym bywał za górami — co ja mówie? Nawet za morzami! Widział Papieża, widział Saracenów, widział na własne oczy cuda dziejące się u grobu różnych Świętych, a przynajmniej znał takich którzy je widzieli; był na Turniejach Kastylskich, a może i na koronacji Cesarskiej; umiał nutę najnowszej ballady, i wiedział jak na obcych dworach ubierają się białogłowy. Każde przejście takiego wędrowca zostawiało w umysłach ogromny zapas wiadomości, które przeżuwano powoli, bo musiały na długo starczyć.

To też pielgrzym prawdziwie ubogi nikogo się nie lękał. Ludzie sprawiedliwi przyjmowali go wedle przysłowia: "gość w dom, Bóg w dom"; łupieżnicy także nie mieli "zwyczaju odzierać pielgrzyma, nieraz owszem jeszcze obdarzali go cząstką swojej grabieży, byle się ubawić jego powiastkami, bo dobrze w świat się wpatrzywszy, łatwo poznać że ludzie zawsze i wszędzie najchciwsi są dwóch rzeczy: najprzód zysku, a potem zabawy.

Gdyby nasz pielgrzym był rzeczywiście tym ubogim jakim się z pozoru wydawał, o! byłby wszędzie wchodził z podniesionem czołom. Ale on posiadał

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

skarb nieoceniony, i truchlał jak truchleje każdy co się nosi ze skarbem, — w płaszczu miał zaszyte relikwie.

A wiedział że ludzie jego czasów dla zdobycia relikwi na wiele się ważyli. Chodząc po obczyźnie słyszał jak to często Xiążęta i "respubliki" wypowiadały sobie wojnę krwawą, na to tylko aby zdobyć takie drogocenności; jak najdziwniejszych fortelów używano aby je wykraść lub wyłudzić. I nietylko dobrzy ladzie ubiegali się o nie, ale i najgorsi. Zjawisko na pozór niepojęte: jakże może bezbożnik dobijać się o świętości? Cóż chcecie? Dobrzy, prawdziwie nabożni, szanowali w relikwiach pamiątki Świętych Pańskich, czcili w nich dotykalne objawy potęgi duchowej; źli ludzie używali ich zabobonnie, poprostu jak arabskich talizmanów; nic nie mogło wybić im z głowy przekonania że to są przedmioty co "przynoszą szczęście". Słysząc

o cudach działanych przez relikwie, mówili sobie:

A więc, jak je będę nosił, przybędzie mi zdrowia, bogactwa i wszelkiej pomyślności.

Napróżno im tłumaczono, że skuteczność relikwi leży nietylko w nich samych ale i w duszy posiadacza, że zresztą szczęście jakie przynoszą nie jest koniecznie szczęściem z tego świata. Gadaj tu o kolorach ślepemu, a co gorzej zaślepionemu! Jeśli świętość nie pomagała, twierdzili że jest "w złym gatunku", i gonili za skuteczniejszą.

Tak więc nasz pielgrzym nie bał się rabusiów przydrożnych, tych co to pytają gdzie kiesa, i łańcuchy z szyi zdzierają, ale bał się ludzi mądrych a przewrotnych, co pielgrzyma przyjmą z otwartemi rękoma, stół mu zastawią łakociami, spoją go jakimś podejrzanym trunkiem, a gdy biedak uśnie jak zabity, skarby mu wyprują z płaszcza, fałdy napowrót zaszyją, i rano zaprą się wszystkiego.

To też nim gdzie wstąpił, dobrze się wypytywał o 'zajęcia i obyczaje gospodarstwa, a wstąpić musiał czasem do pańskiego siedliska, bo chłopska strawa i chłopska rozmowa przykrzyły się człowiekowi co znal zamorskie wykwinty.

 

Po południu, doszedł do zameczku tak prześlicznego, takim wiejącego urokiem, że odrazu powiedział sobie:

Ej! Tu już chyba sami dobrzy ludzie muszą mieszkać.

Znużony, siadł w gestem zaroślu, i zaczął się przyglądać obrazowi, z niewinną ale gorącą zazdrością.

Pierwszym powodem zazdrości — jakiej doznał już i na widok Iłży — jakiej doznawał wobec każdego grodu albo zamku, było poczucie bezpieczeństwa,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

takie wówczas rzadkie, tera żywiej żądane. W epoce nieustannych napadów, zdrad, odwetów i zasadzek, tylko ten co mieszkał w dobrej twierdzy mógł iść spać spokojnie i być prawie pewnym że jutro będzie u siebie obiadował. Reszta ludzi żyła z dnia na dzień, gorączkowo, bez ładu, raz używając zanadto łakomie, drugi raz przymierając z głodu. To też dla biedaka, zwłaszcza dla wędrowca bez dachu, marzeniem najwyższego, szczęścia było: mieszkać spokojnie za murami i to za własnemi, posiadać mocną załogę i to własną, źyć na łonie rodziny własnej, nakoniec gości przyjmować tylko z dobrej woli i z wyboru a nie z gościńcowego postrachu. Nasz pielgrzym tem bardziej odczuwał to wszystko, że w dzieciństwie zaznał podobnych słodyczy, a zawistny los pozbawił ich go właśnie w porze, w której umiał już je oceniać.

Nie samem jednak tylko bezpieczeństwem ten zamek przynęcał; wiało zeń inne jeszcze wrażenie, którego podróżny nie umiał nazwać, ale które określił sobie temi wyrazami:

Gdyby tędy przechodził jeden z tych Trubadurów jakich spotykałem w Prowancji, stanął by tu i zaśpiewał.

 

Zameczek o szarych, kamiennych ścianach i pięciu natłoczonych basztach, zdaleka już przyciągał oczy, chciwe kształtów i barw odmiennych od niekończącej się nigdy zieleni. Zbudowany był dziwnie hardo na wierzchołku wzgórza, tak wysokiego że lud okoliczny zwał je "górą. " Inne wyniosłości, lasami poszyte, zsuwały się za nim w jedno tło tajemnicze. W dole, między zaroślem, przebłyskiwała jakaś rzeczka, może jeszcze Iłżanka, którą podróżny już kilka razy tracił z oczu i odnajdywał. Z jej biegiem szła, ' starannie wysadzona dróżka, która dalej nagłym skokiem przerzucała się na zamkową górę, i żółtym wężykiem prowadziła do głównej baszty. Ze 'wszystkich ta była najgrubsza i najwyższa; przez jej wnętrze biegła sklepiona brama z bronami i łańcuchami; na jej płaskim wierzchołku powiewała chorągiew, znak, że pan zamku wrócił z wojny lub jeszcze nie pojechał na nią, znak wówczas dość rzadki. Wokoło chorągwi krążył nieustannie strażnik wieżowy, jedyny przedmiot ruchomy w tym obrazie, i zaciekawiający oczy, bo jego broń i trąba kolejno to znikały, to migały na słońcu, kiedy przesuwał się poza murkiem zębatym, jakim baszta była u szczytu obrębiona.

Cztery inne wieże miały dachy strzeliste, nierównej wysokości; widać że zamek nieodrazu powstał; z początku może ograniczał się na jednej baszcie? Z pokoleniami powoli przyrastał. Ci co go dobudowywali, nie myśleli pewnie o jego piękności, i właśnie z tej przyczyny stworzyli dzieło piękne, bujne i nieskrępowane w rozroście jakby coś żywego. Każda baszta miała inny kształt i rozmiary; jedna szczególniej przyciągnęła uwagę pielgrzyma: była sześciokątna, prostopadle ze wzgórzem ścięta, a z jej piętra,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wysoko, wysuwała się jeszcze maleńka, okrągła wieżyczka, oparta na podstawce skręconej nakształt ślimaka, przykryta mszystym daszkiem, nakształt dzwonka. Z wieżyczki wybiegał półkolisty ganeczek, misternie dziergany w kamieniu jakby brzeżek alby. Na ganeczek wyprowadzało wązkie, długie okno, głęboko w mur wklęśnięte, obramowane grubą rzeźbą, której obie taśmy w górze wiązały się. łukiem. Tak, cała ta wieżyczka, na ciemniejszem tle murów bielejąca, wyglądała jakby kropielnica, którą chyba anioł tam zawiesił, bo pod nią była tylko przepaść, a naci nią tylko niebo.

Ale co podróżnego jeszcze więcej zachwycało niż śmiałość kształtów i przejrzystość rzeźbień, to maleńki ogródek co się rozciągał pod wieżyczką na spadzistości góry; woniały w nim różne ziółka, zapewne potrzebne do apteczki domowej, czerwieniły się i różane krzaki. Podobna ozdoba, i to nie za. murami, była wówczas istnem zjawiskiem, świadczącem że mieszkańcy musieli oddawna używać dni spokojnych, kiedy bawili się w takie śliczności. Świadczyło za tym spokojem i wysadzenie dróżki owocowemi drzewami, i gaje rozsypane po górze; wszystko to było bardzo jeszcze młode ale krzepkie; zamek chyba od lat całych nie doznał oblężenia, kiedy mógł się takiej drzewiny dochować.

Wszędzie znać było staranność ręki roztropnej i pieściwej, tak że pielgrzym sobie powiedział:

Musi tu mieszkać piękna i cnotliwa niewiasta.

I jakby w odpowiedzi na to przypuszczenie, strażnik wieżowy uderzył w trąbę oznajmując nadjeżdżających gości, a po chwili drzwi wieżyczki się rozwarły, i na ganeczek wyszła niewiasta jasnowłosa, niebieskooka, biała, przejrzysta i wiotka. Miała suknię lazurową jak niebo, przy szyi wyciętą w trójkąt ze złotym brzeżkiem, poniżej bioder przewiązaną błyszczącym pasem z klejnotami. Na piersiach wyszyte były dwa różnofarbne herby. U wierzchu głowy nosiła rodzaj płaskiego biretu ze złotej lamy objętej perłowem futerkiem, z pod którego wysuwał się biały, mięsisty welonik, ułożony w kształt bramki, tak że czoło zakrywał do połowy, a z obu stron twarzy opadał swobodnie na ramiona, podczas kiedy drugi pod spodem obejmował lica i szyję obwiązką miękką jak obłoczek. Włos jednak nie był zupełnie schowany, i mimo przytulności obsłonek, wydobywał się przy obu skroniach kilku złotemi kędziorami. Ów spodni rąbek, nazywany "podwijką"; i dwoistość herbu na sukni, pokazywały że pani ta musi być zamężną.

Za nią wybiegło dziecię maleńkie, bieluchne, różowiuchne, w sukience także błękitnej, z włoskami także jasnemi, nawet jeszcze jaśniejszemi niżeli u niewiasty; bujność tych włosów przechodziła zwyczajną miarę, pukle starannie pozwijane aż po pas wisiały dziecinie, tworząc w koło niej złoty, ciągle ruchomy płaszczyk.

Na ganeczku było dla dwojga za ciasno, dziecie niebacznie czepiało się poręczy, więc niewiasta wzięła je na ręce, i tak stojąc prawie nadpowietrznie,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

oprawiona w rzeźbo wieżyczki, przypomniała pielgrzymowi te święte posągi, które ówcześni mistrzowie umieli tak lekko przystawiać do gotyckich filarów. Dziecię śmiało się i całowało niewiastę, ona jedną ręką je tuliła, drugą mu pokazywała stronę lasu, gdzie też i jej własne oczy słały wzrok pełen oczekiwania.

Z lasu wyjeżdżał orszak myśliwych, a na ich czele była także kobieta. Niósł ją koń kary, z białą strzałką na czole, z szyją o łabędzich ruchach, ognisty a pieściwy, jakby stworzony dla owej amazonki, bo i w jej urodzie potęga z miękkością dziwnie się łączyła. Pomimo postawy siedzącej, znać że wysoka i majestatyczna. Suknia, jakby ulana, ściśle rysowała pełne kształty. Była to suknia barwy ciemnokarmazynowej, obłożona pysznemi sobolami. Pasy ją ściskały aż dwa: jeden niezmiernie szeroki, z ciemnej skóry nabijanej skówkami i guzami, zapinał się w samej kibici, jędrnie odznaczając jej wcięcie. Drugi węższy, niżej opuszczony, połyskał na szacie wygięciami srebrnej obręczy. Rękawy, szczelnie obcisłe, odmienne od całej sukni, mieniły się pstrą tkanką jedwabną, która była naówczas przedmiotem rzadkim i kosztownym. Gęste brwi, długie rzęsy, grube warkocze łowczyni, zdawały się także sobolowe. Była jak nazywano, "przetowłosa", to jest bez rąbków ani białych obwiązek; owe tylko warkocze spuszczały się jak dwie wstęgi od skroni i spadały na piersi, a wkoło włosów biegł cienki, złotolistny wianuszek. Takie ubranie głowy oznaczało pannę. Niełatwo było jednak te szczegóły dojrzeć, bo cala jej osobę osłaniał ogromny płaszcz zielony, z kapturem nasuniętym na głowę; z tyłu, od kaptura wywijał się sznur złoty, który zwykle przez ramie zwieszano ku przodowi; zwyczaj wygodny, za jednem pociągnięciem sznura, kaptur sam opadał. Płaszcz spinał się pod szyją na dwie klamry, szeroko połączone taśmą, a że niemiał rękawów, jadąca odrzuciła go na obie strony, aby uzyskać wolność ruchów dla obu rąk potrzebną, bo w jednem jej ręku spoczywały cugle, na drugiem, nieco podniesionem i obciągniętem grubą rękawicą, siedział najprześliczniejszy sokół, tak zakapturzony jak i jego pani.

Pomimo sokoła i nowoczesności stroju, cała ta postać, dumna i bohaterska, a jednak na wskroś kobieca, przypomniała pielgrzymowi jakowąś boginię.

Mitologji nie uczył się on w żadnych szkołach, ale podróże stanęły mu za szkołę; w Italji widywał połamane szczątki rzymskich bożyszcz, między któremi chwycił go za serce pewien cudny posąg Djanny, i choć sobie wymawiał cześć dla pogańskiego bałwana, długo niemógł zapomnieć "olimpijskiej panny, a teraz kiedy zobaczył pędzącą łowczynię, tamta stanęła mu na oczach.

Nasz pielgrzym był jeszcze młody. (Bo wówczas pielgrzym niekoniecznie musiał mieć białą brodę; w owych wiekach pielgrzymowali wszyscy, od starców do dzieci.) Więc jako młody, chciwie przyglądał się obu obrazom, oczy jego biegały od ganku wieżyczki do karego konia i napowrót.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Namyślał się która piękniejsza: święta czy bogini? Namyślał się i niemógł rozsądzić; tylko zakończył słowami:

Gdyby mi tu kazano zawyrokować której oddać palmę, poprosiłbym o dwie palmy.

Tuż za piękną łowczynią, o jakie półtora kroku, jechał człowiek cały czarno ubrany, z szarą drucianą koszulką na wierzchu, z grubym pękiem broni u pasa, z twarzą zawiędłą i posępną. Za nim kilku myśliwych, odzianych brunatno, jak przystoi ludziom pośledniejszego stanowiska. Uwijało sio tez i dwóch paziów, zgrabnie opiętych w jaskrawe ubiorki.

Wszyscy długim wężem zaczęli po górze wspinać się ku zamkowi, a pielgrzym w gąszczu siedział niewidzialny. Ale cóż się ustrzeże paziowskiego oka? Dostrzegł go pazik z figlarnemi oczami i czupurnem piórkiem u czapki, skręcił konia, stanął, i zaczął się przyglądać z rodzajem niedowierzania, bo pielgrzym siedząc, nogi "na krzyż" założył, a trzeba wiedzieć że tej postawy, nazbyt wygodnej wedle ówczesnych wyobrażeń, pozwalali sobie tylko pielgrzymi i krzyżownicy powracający z Ziemi Świętej. Był to przywilej szanowny i wymowny.

Pielgrzym widząc niepewność pazia, kiwnął głową i odezwał się:

Tak, tak, — idę z Jerozolimy, prosto od Grobu Pańskiego.

Na te słowa, paź zeskoczył z konia, zaczął całować płaszcz pielgrzyma i dopytywać się:

Jak to tam jest w Jerozolimie"?

Ale pielgrzym ani myślał dla jednego słuchacza szafować skarbami swoich wspomnień; wolał owszem sam się czegoś dowiedzieć aby te skarby jeszcze zwiększyć. W tym celu zapytał, jak się nazywa ten zamek? Kto go zbudował? Do kogo dziś należy? I co to za jednę te piękne białogłowy?

Miejsce które widzicie jest to "Żegnana Góra", albo jeszcze prościej "Żegnaniec. " Od czego poszło to przezwisko, różnie ludzie mówią. Wedle jednych, w czasach bardzo starych, jeszcze za pogaństwa, stała tu okrutna świątnica, gdzie czarci mieli swoje gniazdo. Ale kiedy król Chrobry sprowadził Benedyktynów na Łysą Górę, trafiło się że jeden z tych zakonników przechodził tędy nocą, i bardzo się zadziwił widząc na górze gmach cały ognisty, od którego łuna biła jakby od siedmiu xiężyców, a w gmachu czarci z wiedźmami wyprawiali skoki i śpiewy, tak że od huku wszystkie drzewa się trzęsły; Benedyktyn widząc iż wołaniem licha nie wypłoszy, znakiem Krzyża Świętego przeżegnał ona górę, i wnet się cały gmach z trzaskiem zapadł, a miejsce nazwano "Zażegnanem. " Inni znowu mówią, że sto lat temu, xiąże Henryk Sendomierski jadąc tędy na łowy, usnął na tej górze, a we śnie zobaczył Świętego Piotra który go tak ogniście przeżegnał, że mu na piersiach krwawy krzyż zostawił. Jak tylko się xiąże obudził, zaraz wyrozumiał co taki sen znaczy; ze szkarłatnego sukna, krzyż sobie wykroił, przypiął go na piersiach, zebrawszy towarzyszy wyprawił się na

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Krucjatę, gdzie wiele czynów chwalebnych dokonał. Jeden z owych towarzyszy powróciwszy tutaj, na pamiątkę owej sennej przepowiedni zbudował sobie zamek i dał mu nazwę: "Przeżegnaniec. " Dziś tu mieszka jego wnuk rodzoniusieńki, Sulisław na Żegnańcu, rycerz waleczny, pan możny i sprawiedliwy. To też Pan Bóg mu błogosławi we wszystkiem; nieprzyjaciele drżą, przed nim, xiąże Bolesław tak go ceni że kiedyś jadąc z Sendomierza cały tydzień gościł tu na zamku. Dobytek wszelki zakwita, jedynak zdrowo się chowa, a w domu rządzi zacna żona, pani Elżbieta Sulisławowa, ta właśnie nadobna niewiasta co przed chwilą wyszła na ganek. Sądziła pewnie że już powraca jej małżonek, ale on jeszcze zabawił się w lasach, a wróciliśmy tylko my co należymy do orszaku panny Ludmiły, dziedziczki na Srebrbnym Potoku, Białej Górze, Czarnolesiu i. wielu innych włościach. Sławna to bogaczka, może najbogatsza w całem Krakowskiem i Sendomierskiem xięztwie. Dwa rody się na niej kończą. Sierota z ojca i z matki, chowała się u Panien Norbertanek, a teraz ją stryjcowie oddali pod opiekę pani Elżbiety. Już blizko rok tu bawimy, i od tego czasu rzadki tydzień aby jaki rycerz albo panicz nie odwiedził zamku w którym jest do zdobycia taka posażna i urodziwa dziewka. Już też i czas aby sobie wybrała małżonka, już idzie jej na rok szesnasty, ale ona jakoś nie może się namyśleć, a prawdę mówiąc i całemu jej dworowi niezbyt pilno do tej godziny, bo przy naszej pani nam dobrze, a jaki będzie pan, nie wiemy.

Paź byłby jeszcze długo rozpowiadał; podróżny pierwszy mu przerwał. Dowiedziawszy się że w zamku bawią same niewiasty, na których miłosierdzie każdy ubogi zwykł najwięcej liczyć, śmielej poprosił o gościnność. Paź widocznie się zawahał, oświadczył że potrzebuje pierwej otrzymać pozwolenie od naczelnika załogi zamkowej Ruperta, który w nieobecności pana musi o wszystkiem wiedzieć, i co żywo puścił się ku bramie.

 

Pielgrzym sam zostawszy, ukrył twarz w dłoniach i pomyślał:

Mój Boże! Jaki to jednak niesprawiedliwy podział losów na świecie! Jednym wszystko idzie jak z kamienia, wszystko im się z rąk wymyka, ziemia prawie z pod nóg im ucieka, — a drugim wszystko się wiedzie jakby przez jakie czary. Oto naprzykład te dwie białogłowy? Jedna sobie pysznie mieszka w swoim zamku, chlubna małżonka i matka, otoczona czcią poddanych i uśmiechami dworzan, tłumom rozkazuje i monarchów przyjmuje. Druga, zepsute dziecko szczęścia, ręką co nie zaznała trudu, zgarnia dostatki ciężko zapracowane przez wiele pokoleń, promienna przodownica na łowach i pląsach, królowa turniejów, cel miłosnych westchnień i pieśni, widzi u stóp swoich najśliczniejszych młodzieńców i najdumniejszych mężów, czekających z jej ust wyroku. Obie młode, obie piękne, kwitnące zdrowiem i swobodą,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

nie znają co to troska o jutro, co to nieżyczliwe spojrzenie, i jeszcze ludzie unoszą, się nad ich dobrocią! Nie sztuka to być dobrym kiedy wszystko idzie wedle woli. Czem te białogłowy zasłużyły się Bogu, że je tak bez miary obsypuje, a cóżem ja biedak zawinił, ja który nigdy nikomu wody nie zamąciłem, aby mię los od maleńkości prześladował?

 

Z tych gorzkich rozmyślań zbudziły pielgrzyma obce głosy. Paź wracał podskakując, za nim szedł Rupert, w którym podróżny poznał owego posępnego jeźdźca o czarnych sukniach i drucianej koszulce. Dowódca załogi nachmurzywszy wzrok przenikliwy, zmierzył wędrowca od stóp do głowy, chcąc zapewnie zmiarkować czy to nie jaki niebezpieczny włóczęga, kto wie czy nie szpieg nieprzyjacielski? Gdyby mógł był odgadnąć jego młode lata, byłby się może i tą młodością zraził; ale niesłychane trudy zamorskich pielgrzymek nadały podróżnemu jakiś wiek nieokreślony, a niczem niezatarta pańskość, przebijająca się z pod tych szat biednych i znękanych rysów, onieśmielała zbyt ciekawych badaczy. To też jeden błysk oka wystarczył biegłemu znawcy na oce...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin