Mauriac Francois - ABY ZBAWIŁ CO BYŁO ZGINEŁO.rtf

(773 KB) Pobierz

Mauriac Francois

ABY ZBAWIŁ CO BYŁO ZGINEŁO

 

 

 

Czują, się już lepiej —r powiedziała Irena de Blenauge. — Mogliśmy pozostać jeszcze chwilę.

Samochód nie był oświetlony; Irena nie wi­ działa twarzy męża, a jednak była przekonana, że maluje się na niej żal, uczucię zawodu, jak zwykle gdy zostawał pozbawiony najmniejszej chociażby przyjemności.

' Ty przecież tdaJęś znak, abym wstała — do­ rzuciła.

~ A ,cóż miałem zrobić, kochanie, wyglądałaś wprost przerażający .

Po sześciu latach małżeństwa, tak samo jak w pierwszym jego" dniu, te pieszczotliwe zwroty przeplatane bezczelnymi/ słowami były dla Ireny bolesne. *

«i Żałuj^'tym bardziej -^ciągnęła dalej — że byłeś dzisiaj w doskonałym nastroju. Prowadziłeś rozmową w śpośób wyjątkowo błyskotliwy.

Wolałaby zakończyć na tym dyskusję, po co go denerwować? > ;

^ Wątpię, abym mógł. okazać się dowcipny w twojej obecności. Kiedy jestem pewien, że każde moje odezwanie będzie przez ciebie podchwycone i przeanalizowane... Co ci jest, Ireno?

Światła jadącego za nimi samochodu na chwilę oświetliły kołyszącą się bezwładnie głowę młodej kobiety.

              To zaraz minie. Ale najwyższy czas, abym wróciła do domu: zbliża się „godzina gardenaluf* «— Po czym głosem łagodniejszym, jakby ból przywo­ łał ją do porządku, dodała: — Zrozum mnie, Hervé. Chciałabym, żebyś zawsze miał się na baczności, kiedy jesteś wśród ludzi. Oni wyciągają cię na słów­ ka, a później wydają o tobie sądy.

Hervé zaprotestował niepewnym głosem; był przekonany, że tego wieczoru nie powiedział nic złego. Irena przerwała mu:

«— Wręcz przeciwnie; wiesz doskonale, z jakie­ go powodu robię ci wyrzuty. Dlaczego udajesz, że minie nie rozumiesz? — dodała ze złością, jak osoba chora, niezdolna do opanowania siebie. Nie mogła przyzwyczaić się do kłamstw Hervégo, do stanu za­ kłamania, w którym trwał niemal bezwiednie.

              Zachowałeś się bardzo źle w stosunku do twego przyjaciela, Marcela Revaux.

              O! Mojego przyjaciela! To ciebie on podziwia i wynosi pod niebiosa. Czyżbyś zapomniała, że na­ wet nie uprzedził mnie o swoim małżeństwie?

              Tak , odpowiedziała — nienawidzisz go z całego serca... , Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie jest on jedyną istotą, która coś znaczy dla ciebie... Wiem, że nigdy nie darujesz mu tego tele­ fonu...

W wybuchu wesołości, przez którą u niej zaw­ sze przebijała żałobna nuta, naśladowała głos Mar-

cela Revaux: — Ale, ale, przy okazji, byłbym za­ pomniał powiedzieć ci: żenią się dzisiaj!

Hervé oschłym tonem zauważył, że nie ma po­ wodu, aby uważać to za śmieszne. Dodał, że wpraw­ dzie nie poróżnił się z Marcelem Revaux, ale pie będzie się już krępował wypowiadać tego, co o nim myśli.

"‘ ii- Dałeś tego dowód przed chwilą — odparła. — Portret Marcela, nakreślony dzisiaj wieczorem przez ciebie, był ohydny.

Cóż ja takiego powiedziałem? Powiedziałem, ¿é był geniuszem — bowiem użyłem słowa „ge­ niusz” — w okresie swojej młodości, ale podczas gdy istnieją ludzie, których życie wzbogaca, on na­ leży do tych, którzy z każdym rokiem stają się ubożsi. Od dawna nic nie napisał i zajmuje się tylko grą na giełdzie. Ty jedna nie chcesz uznać, że Mar­ cel jest człowiekiem skończonym. W roku 1918 mło­ dzież odnajdywała siebie w każdym jego słowie. Mógł czynić wszystko, nie narażając się na potępie­ nie.

              Tak — przerwała Irena gniewnie — a ty ośmieliłeś się skorzystać z okazji i wobec tych wszy­ stkich bezlitosnych światowców mówiłeś o__Jego związku z Marią Chaves. Zrobiłeś nawet aluzję do pewnych oszczerstw...

Wybuchnęła oburzeniem, oburzeniem małżonki dotkniętej w swojej godności: miała żal do Hervégo, że wobec ludzi okazał się nikczemny. Tłumaczył się, że wszyscy o tym wiedzą i że Marcel zupełnie jaw­ nie wydawał pieniądze Marii. Przecież to nie jego

ojciec, zwykły sprzedawca w jednym z działów »Ga­ leries«, napychał mu kieszenie.

              Wszystko, oo powiedziałem, powtórzę w jego obecności...

              Nie, Hervé, wiesz dobrze, że nie odważyłbyś się postąpić w ten sposób. Zresztą czyżbyś nie wie­ dział, dlaczego odsunął się od ciebie?

Jednakże Hervé zaprzeczył, jakoby Marcel trzy­ mał się z daleka od niego:

              Przed kilku dniami prosił, abym wpadł nie­ spodziewanie, tak jak to robiłem dawniej, kiedy z uli­ cy spoglądałem, czy światło pali się w jego gabine­ cie... wtedy wchodziłem na górę...

Irena westchnęła:

              Hervé, mój biedaku! Zapominasz, że nie da­ lej jak wczoraj wspominałeś o zaproszeniu Marcela, ale mówiłeś zupełnie inaczej. „Jeżeli zobaczysz światło —i powiedział ci1“- będziesz mógł wstąpić jak dawniej. Tylko ^ dorzucił ^ niestety światła tego nigdy już nie będzie, ponieważ Tota lubi wy­ chodzić wieczorami, a w rzadkich wypadkach, kie­ dy zostajemy w domu, nie siedzimy w gabinecie -, lecz w pokoju od podwórza.” Zresztą nawet nie przedstawił ci jeszcze swojej żony.

Jakże to nieustanne prostowanie wszystkiego gniewało Hervégo. Irena nigdy nie odmówi sobie przyjemności wytykania mu, że sam sobie przeczy.

              I znowu źle mnie zrozumiałaś, moja droga. Pewnie jeszcze na wpół śniłaś —! dorzucił perfid­ nie. — Trujesz się, zapewniam cię, że źle robisz.

W odpowiedzi roześmiała się tylko z lekka, rzu­ cając owo „daj spokój, Hervé”, które czyniło z niego

małego chłopczyka, plączącego się we własnych kłamstwach.

              Najlepszy dowód — powiedział rozdrażnio­ nym tonem — że jeszcze dzisiaj wieczorem zamie­ rzam pójść na ulicę Vaneau i jeżeli okno Marcela będzie oświetlone...

              Na pewno nie będzie.

To wrócę. -

Nie wrócisz — powiedziała Irena łagodnie — wiesz dobrze, źe nie wrócisz.

Jechali przez Bois de Boulogne, było ciemno, nie mogła uchwycić wyrazu jego twarzy, tej twarzy zniszczonej, której dwoje jasnych oczu nadawało wyraz niewinności. Kiedy zbliżali się do Place de la Concorde, powiedziała nagle:

Zostań przy mnie dzisiejszej nocy, Hervé. Nie czuję się dobrze.

Odd.ech jej był przyspieszony. Ukradkiem spo­ glądał na bladą twarz i ptasią szyję, na której mię­ sień rysował się wypukło jak postronek.

              Wiesz dobrze, że natychmiast po zażyciu proszków zaśniesz i w niczym już nie będę mógł ci pomóc. Ja natomiast potrzebuję odetchnąć, przejść się chwilę, inaczej nie zmrużę oka. Nie moja wina, żę doprowadzasz mnie do tego stanu... A zresztą i nie twoja: tak ogromnie cierpisz... Cóż z tego, iż wiadomo, że to jest nerwowe... Inna na twoim miej­ scu łatwiej ulegałaby rozdrażnieniu, jestem tego pe­ wien«; •••

Nie widział, jak Irena wzruszyła ramionami. Ograniczyła się do stwierdzenia, że słuszność jest po

w

jego stronie, że zresztą czuje się lepiej. Pomógł jej wysiąść i zadzwonił.

* Jeżeli zobaczę się z Marcelem, przysięgam ci, że powtórzę mu wszystko, co mówiłem o nim dzisiaj wieczorem.

Powstrzymała się, by mu nie odpowiedzieć: „Wiesz dobrze, że go nie zobaczysz”.

¡¡sffeŁ Jednego jestem pewna — powiedziała tylko

              a mianowicie tego, że przy najbliższym spotka­ niu powiesz mu wiele rzeczy nieprzyjemnych, ale zrobisz to w sposób oględniejszy niż dziś wieczór. Je­ steś tak dobrze wychowany! — dodała zamykając drzwi.

Przez szybę śledził wzrokiem wysoką postać podobną do zjawy. Szła drobnymi kroczkami wzdłuż ściany.

n

Hervé szedł spiesznie, mamrocząc obelżywe słowa:

^Idiotka... Wstrętna baba... Niech zdycha...

Żywo jednak odczuwał, jak straszną rzeczą było pozostawienie chorej w osamotnieniu. Cierpiał, po­ nieważ domyślała się, w jaki sposób tej nocy wyko­ rzysta swobodę.

; Ależ nie — powiedział do siebie półgłosem.

Nie skłamałem, pójdę na ulicę Vaneau i jezlli u Marcela będzie światło, wejdę na górę.

Wiedział, że lampa nie będzie się paliła i że zatrzyma pierwszą nadjeżdżającą taksówkę. Wie­ dział, jalki adres poda kierowcy... albo raczej nie, każe po prostu jechać na Place de la Madeleine, tak będzie bezpieczniej.

Wiatr zacinający deszczem niósł zapach wiosny: jak przyjemna była ta lutowa noc... Hervé myślał

o              Marcelu, który ożenił się i wydawał się szczęśliwy, W okresie, kiedy można było sądzić, że jest człowie­ kiem skończonym... Z uczuciem właściwym ludziom jego pokroju, którym upadek istoty niegdyś kocha­ nej sprawia jakąś bolesną radość, Hervé śledził mo­ ralną klęskę przyjaciela. „On jest kłamcą — myślał.

              Chwali się, że zawsze gardził twórczością literac-

ką, że nienawidził jej i porzucił dobrowolnie. A nad­ to chlubi się swoją bezsilnością, stawiając za przy­ kład Rimbauda... Irena nie chce przyznać, że jest w nim wewnętrzna pustka. Kłamczuch! W gruncie rzeczy gorszy ode mnie. Irena może oburzać się, ale czyż nie żył kosztem Marii Chavès? Wiadomo, od kogo uzyskał owe «sto tysięcy franków, którymi spe­ kulował na papierach amerykańskich... Wszystko to nie przeszkadza, że Irena ma dla niego wiele sza­ cunku... Zachowanié Marcela w stiósUnku do ojca, poczciwego człowieka, było haniebne: wymyślał po­ wody, aby móc zaprzeć się go, uważając za ujmę to, że jest jego synem. No, a Irena przyznaje mu słusz­ ność, jest zdania, że obowiązkiem Marcela było zer­ wać z prostymi ludźmi, którzy gó me rozumieli. Najnikczemniejszym jego czynom przypisuje naj­ szlachetniejsze pobudki, bo ta“ki charakter jej odpo­ wiada; ludzie nie sądzą nas według czynów, lecz we­ dług charakteru. A jaki jest stosunek Marcela dó mnie?!...” Hervé nie możś zapomnieć ostatniej obra­ zy, kiedy to przez telefon, w czasie rozmowy o spra­ wach obojętnych, Marcel dorzucił: — Byłbym za­ pomniał powiedzieć ci; żenię się; dzisiaj...

Przeszedł na drugą stronę Ulicy Bàbylone i skręcił w ulicę Vaneau. Omal nie zapomniałspoj- rzeć w górę, tak był pewien,; że lampa nie oświetla dobrze znanego okna. W pierwszej chwili sądził, że jedyny odcinający się prostokąt świetlny nié należy do mieszkania Marcela. Cóż to? Jednak został w do­ mu dziś wieczór? Nie w saloniku,alè w gabinecie, jak dawniej przed ślubem! Może żona nakłaniała - go do pracy? Albe może wbrew' jej woli? Może zaczynał mieć już wszystkiego dosyć? Wszystko się kończy...

Taka chwila musiała nadejść. Ta mała otrzymała już swoją cząstkę. Niewątpliwie jednak świdtło zapalone

o              tak późnej porze to jest znak. A poza tym nie mała lampka nad tapczanem, ale stojąca lampa do pracy, ta, którą za czasów młodości nazywali mia­ nem zapożyczonym od.Barrèsa: lampą nauki i ro­ mantyzmu.

A gdyby tak wejść na górę jak dawniej? Cóż może go spotkać gorszego ponad to, że zostanie grzecznie wyproszony: za drzwi? Po zniewadze, jakiej doznał, Hervé nie zniesie już nic więcej ze strony Marcela. „Jeżeli dziś wieczór wyprosi mnie za drzwi,' nieizobaczę go już nigdy w życiu. Najle­ piej, jeśli od razu zapowiem, że wpadłem na chwilę i; zaraz wychodzę.” :

Zaledwie wsiadł do windy, światło zgasło -— jechał w górę w ciemnościach, serce biło mu mocno. W miarę jak wznosił się, poświata nocna coraz wy­ raźniej rozjaśniała schody. Na pierwszy dźwięk dzwonka nikt nie odpowiedział, później otworzono jakieś drzwi w mieszkaniu, poznał krok szybki, ale lekko ociężały.

ił-/ Nie przeszkadzam ci? Wpadłem przecho­ dząc...

ij' itr Wejdź, jestem sam.

: — Sam? Co się stało, że jesteś sam?

Hervé nie zdawał sobie sprawy, że w głosie jego brzmi zdumienie i zadowolenie. Powinien był uchwy­ cić na twarzy przyjaciela ów wyraz pogardy zapra­ wionej rozbawieniem, który zwykle dostrzegał wcześniej, nim zdał sobie sprawę z jego przyczyny. Ale zaślepiała go ciekawość, czuł, jak ogarnia go szaleńcza i niejasna nadzieja.

- Jakże możesz być sarn o tej porze?

Marcel odpowiedział tylko krótkim śmiechem i wprowadził go do gabinetu. Stojąca lampa rzucała światło na album, w który Marcel prawdopodob­ nie wklejał fotografie, gdy Hervé zadzwonił.

              Zdjęcia z naszej podróży — powiedział.

Na każdej odbitce widoczna była ta sama ko­ bieca sylwetka. Hervé, zajmując swoje zwykłe miej­ sce na tapczanie, spostrzegł, że z jakiegoś wyjątko­ wego powodu rozłożona była na nim pościel. Dla kogo? Czyżby Marcel nie sypiał już razem z żoną? Może jest w ciąży albo chora? Jego niewinne oczy błyszczały. Ale mimo wszystko usiadł na kołdrze, uważając, by nie zmiąć prześcieradła. Marcel, który stał nadal, wydał mu się ogromny. Jak postarzał się! Teraz można było powiedzieć, że był dojrzałym mężczyzną... I ta tusza...

              Tak, mój stary, wyobraź sobie, że wyszła.

              Sama? Pozwoliłeś jej wyjść samej?

Hervé bał się, że wpadnie w zasadzkę, ale ule­ gał demonowi ciekawości: nie umiał zapanować nad sobą i nie zdradzić, jak lubował się w katastrofach. To pragnienie tkwiło ukryte w najgłębszych tajni­ kach jego jestestwa, dopóki jakaś okoliczność — jak dzisiaj wieczorem — nie dawała mu nagle ujścia. On, który uważał siebie za człowieka dobrego, któ­ ry wiedział, że ma miękkie serce, skłonność do roz­ czulania się, jak również zachowaną od czasów dzie­ ciństwa łatwość wylewania łez, usiłował sam przed sobą zataić żrącą radość z cudzego .nieszczęścia. Nie chciał w nią wierzyć i usilnie dopatrywał się w tym uczuciu jedynie przerostu troskliwości w stosunku do przyjaciela.

Jednakże owego wieczoru radość była zbyt sil­ na, dławił go niepokój, obawa, że może nic się nie stało. Nie mógł przezwyciężyć wstydu wywołanego zaciskającym gardło pragnieniem, które — chociaż

o              tym nie wiedział — promieniowało z jego twarzy starego dziecka tak silnie, iż Marcel, obserwujący go z góry, poczuł, że fala lęku zalewa pogardę i roz­ bawienie, jakie zazwyczaj wzbudzał w nim „przyja­ ciel”. Miał wrażenie, iż bawi się w niebezpieczną grę. Mimo to ciągnął dalej, rzucając obfitującą w na­ dzieje nowinę.

              Tota poszła po kogoś.

Jednakże efekt tak dalece przewyższał jego oczekiwania, że na widok pożądliwej ciekawości malującej się na twarzy gościa zląkł się jeszcze bar­ dziej i pospiesznie dorzucił:

              Uspokój się, poszła po brata na pociąg przy­ chodzący o północy.

Hervé westchnął, uśmiechnął się, a później to­ nem czułym i z lekka gderliwym powiedział:

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin