Adam Nasielski - Dom tajemnic.pdf

(644 KB) Pobierz
Wielkie gry Bernarda Żbika
Adam Nasielski
DOM TAJEMNIC
My, ludzie dorośli, rzadko rozumiemy duszę dziecka - lecz jakże często dziecko rozumie
nasze czyny i ich, nawet głębokie, motywy.
Tanner
“The child, his thinking, feeling and doing”
Spis treści
1 Tajemnica
2 Powieść Leblanca
3 Człowiek w żółtych getrach
4 Uderzenie w tył głowy
5 Strzał w lesie
6 Ręce do góry!
7 Plama krwi
8 Rewolwer, który zaginął
9 Stan oblężenia
10 Cios
11 Człowiek, który się zjawił
12 Ślady bosych stóp
13 Szopa w lesie
14 Trzeba coś uczynić
15 Od Kapitolu niedaleko do Skały Tarpejskiej
Tekst opracowano na podstawie wydania z 1934 r.
Rozdział I
TAJEMNICA
Było w sprawie „domu tajemnic” coś, czego nie zawaham się nazwać diabelskim i…
niesamowicie groteskowym – chociaż tragizm sytuacji tkwi niekiedy w upiorności jej
komizmu.
W dramacie, jaki rozegrał się owej łagodnej zimy w willi „Gong” było jednak naprawdę
coś
straszliwego. Sprawa ta właśnie z tego względu odstaje wybitnie od innych wielkich gier
Bernarda Żbika. Ilekroć słynny detektyw wspomniał potem o jej dziwnych, bardzo
dziwnych
szczegółach i okolicznościach, nie mógł się oprzeć pewnemu zimnemu dreszczowi, jaki
przenikał
jego ścięgna i kości chłodem przerażenia. Przecież przez cały czas trwania tej sprawy,
przez cały okres pobytu w willi „Gong” – a nawet i przedtem – groziła mu śmieć na
każdym niemal kroku, o każdej porze i w każdym miejscu. Już sam fakt, że detektyw,
który miał zapobiec planowanej zbrodni stykał się dzień w dzień, godzinę w godzinę z
osobą, która postanowiła zabić, nadaje tej sprawie specyficznego poloru, jak mówiłem:
upiornej groteskowości. Przecież morderca czy
morderczyni, niemal upiór ze względu na swą absolutną konspirację myślową, rozmawiał
z
detektywem, dyskutował z nim w pewnej mierze, widział go, obserwował i patrzał mu w
oczy.
Bernard Żbik badał zaś jego psyche, jak badał dusze wszystkich otaczających go osób, a
jednak nie przejrzał jej do ostatniej niemal chwili, do swego wspaniałego wywodu
psychokryminologicznego, który poprzedził rozwiązanie i zakończenie ponurego dramatu.
Bo to był dramat.
Sprawę skomplikował ponadto fakt, że – jak to już na samym początku „wyczuł”
intuicyjnie Bernard Żbik – zbrodniarka czy zbrodniarz był osobą obłąkaną, działającą
niejako podświadomie, własną, piekielną logiką, niezależnie od zdrowej strony swego
zagmatwanego,
ponuro-makabrycznego, skomplikowanie patologicznego i chorego umysłu. Działającą
pod
hipnozą swego zamiaru popełnienia zbrodni.
Albowiem tylko szaleniec mógł z tak lodowatym okrucieństwem, z taką szatańską
perfidią opracować do ostatniego szczegółu plan zbrodni.
Wybitnym ludziom nie należy prawić komplementów, i tak dość mają okazji do
potknięcia się o cytrynową skórkę zarozumiałości, ale w tym wypadku można śmiało
stwierdzić, że gdyby nie genialna intuicja i spostrzegawczość Bernarda Żbika, morderca
czy morderczyni
uszedłby karzącej ręki ziemskiej sprawiedliwości.
Poza tym sprawa „domu tajemnic” była jeszcze niezwykła i z tego względu, że inspektor
Żbik powołany był, aby zapobiec przestępstwu, które dojrzewało ze stalową
konsekwencją.
Przed przystąpieniem jego do tajemnicy i w początkowym okresie śledztwa zbrodnia była
dopiero w stadium premedytowania jej realizacji.
Te wszystkie szczegóły, wraz z niezwykle skomplikowanym podłożem psychologicznym
deliktu sprawiają, że sprawa „domu tajemnic” zalicza się wśród wielkich gier Bernarda
Żbika do jednej z największych i najwspanialszych, a dla niego samego do jednej z
najtrudniejszych.
Chciałbym tu jeszcze wspomnieć o samej nazwie „sprawy domu tajemnic”. Autorem tej
nazwy
był pewien dziennikarz, przyjaciel słynnego detektywa. Ja osobiście nazwałbym ją raczej
„tragedią rodziny Breda”, ale ponieważ prasa pisała wyłącznie o „domu tajemnic”, więc
niech tak pozostanie.
Na koniec, ośmielę się tu na tezę, że sprawa ta nie jest typową tajemnicą kryminalną. Nie
jest nią zarówno ze względu na podłoże swego powstania, ze względu na swą bazę
psychologiczną, jak i z uwagi na swe pobudki. Nazwałbym ją nie sprawą kryminalną, ale
raczej socjalną i psychologiczną, a to dla jej bezpośredniego kontaktu z zagadnieniami
rodziny i
społeczeństwa – wobec jednostki. Twierdzenie moje może się wydać śmiałym – niechaj je
jednak potwierdzą fakty, które poznamy od początku…
* * *
Zapadała szybko noc.
Po onegdajszym puszystym śniegu napłynęła naraz niespodziewana fala ostrego mrozu i
ścięła życie Warszawy w okowy zimna i chłodu. Niewiele pocieszała niektórych
stanowcza
opinia Państwowego Instytutu Meteorologicznego (zresztą – jak się wkrótce okazało –
słuszna), że mróz jest przejściowy. Długi czas jeszcze minie zanim warszawianie nauczą
się doceniać
syzyfową pracę anonimowych mózgów z PIM-u, którym naprawdę należy się od
społeczeństwa
choć ziarenko zaufania i wdzięczności za ich niewdzięczną, a tak pożyteczną, pracę.
Tymczasem na ulicach stolicy harcował wicher, pobudzając do dzikich pląsów sypki,
wścibski śnieg, niedopałki papierosów i zużyte bilety tramwajowe. Surowy mróz, jak
gdyby
chcąc pokazać, że i on żywi aspiracje artystyczne, pomalował szyby mieszkań w
fantastyczne
desenie, na których niemal dostrzegalny kolega-wiatr wygrywał dla akompaniamentu swą
świszczącą symfonię chłodu. Ulice prawie opustoszały i wychodzili do miasta tylko ci,
którzy musieli i jednocześnie nie mieli pieniędzy na samochód czy choćby na tramwaj lub
autobus. Na rogach wyczekiwali pochyleni nad powieściami odcinkowymi gazet
popołudniowych szoferzy
taksówek i między „artykułem” o bójce na Burakowskiej a kolejnym odcinkiem jakiejś
„Zwariowanej hrabiny” (koniecznie zwariowanej i koniecznie hrabiny) życzyli
Zgłoś jeśli naruszono regulamin