2112 przekład 28.doc

(52 KB) Pobierz
Epizod 28

Epizod 28

LONDYN, WIELKA BRYTANIA

Zastrzelę się. Przeżyjemy razem dwa miesiące – i się zastrzelę. Ot, do czego doszedłem: w tym postanowieniu zawarty jest cały melodramat i banalność świata. Ale… ta wiedza przynosi mi ulgę.

Dlatego, że…

Przebłyski, Sherlock… Szczątkowe przywidzenia po REST. Tak mój mózg reaguje na twoją obecność. Tak, to ty. Nieskazitelny. Nienaganny. Promieniejący. Idealny. To więcej, niż dość, by zrozumieć: nie dam rady. Nie zdołam przeżyć po tym, jak już znikniesz. Nie tym razem. Czyli do Bożego Narodzenia. Niech tak będzie. Mamy jeszcze czas. Dużo czasu. Kiedyś przyjdzie mi zostawić to wszystko – ale nie teraz. Teraz jestem oślepiony, ogłuszony.
Wdzierasz się do naszego mieszkania, pozostawiasz walizkę na progu; trzymasz butelkę wina – wciskasz mi ją do rąk; rozglądasz się szybko, lekko dotykasz swoich książek na półkach, obracasz się w miejscu, uśmiechasz z aprobatą, rzucasz na podłogę płaszcz, szalik i rękawiczki, wpadasz do kuchni, krzyczysz: „John, a gdzie mamy…? A!”; hałasujesz drzwiczkami szafek, coś brzęczy… Kieliszki.
Wciąż jeszcze sterczę u drzwi, jak bałwan.
Szybkim krokiem wracasz do salonu, wyrywasz mi butelkę, nachylasz się, wpatrujesz w moją twarz, kręcisz głową – w prawo, w lewo, pstrykasz mi palcami przed nosem, wołasz: „John, ocknij się!” – i uciekasz do kuchni.

Zawsze robiłeś dużo szumu. Zawsze było cię aż za wiele. I za mało… Puknięcie – wyciągnąłeś korek z butelki. Dźwięk podobny jest do wystrzału. Wzdrygam się. Chciałem się zastrzelić… Nie dzisiaj. Nie teraz. Dwa miesiące. Dwa miesiące z tobą, Sherlock. Zbyt wiele i zbyt mało. Tobą nie można się nasycić. Zawsze będę głodny… Kolacja. Tak, przygotowałem kolację. Z prawdziwych produktów. A ty przyniosłeś butelkę wina. Mamy przecież święto. Wróciłeś. Doskonały powód. Tak, będę świętować. Postanowione.

Robię krótki i gwałtowny wydech. Otrząsam się. Wnoszę do domu twoją walizkę, zamykam drzwi. Idę do kuchni, zatrzymuje się u progu. Boję się go przestąpić. Rozpaliłem w kominku, ale mam zimne ręce. Drżę… Ty już rozlałeś wino do kieliszków.
Patrzysz mi prosto w oczy. Uśmiechasz się i mówisz:
- Prawdziwe. Ale francuskie. Złamiemy tradycję.

Co? A, wino. Nie reńskie. Rozumiem. Gdzieś ty je zdobył, Sherlock? Skąd miałeś pieniądze? To przecież… Dobrze. Nieważne.
Opieram się plecami o ścianę. Tak, potrzebuję oparcia, gdyż patrzysz mi prosto w oczy. Nie odrywasz spojrzenia. I ja patrzę na ciebie. Podajesz mi kieliszek, kładziesz dłoń na ramieniu. To takie… Sherlock. Mój Sherlock… Jesteś zatrwożony i zmieszany. Czy to przeze mnie? Dlatego, że ja… Przecież ty też się cieszysz na mój widok?
Trzęsę się tak, że kieliszek w moim reku się chwieje. Boję się rozlać wino.

- Za nas, John. Za to, że wciąż jesteśmy żywi.
Moczysz wargi w winie… Błyszczą ci oczy. Są wilgotne. Oddychasz z wysiłkiem. To spotkanie jest niełatwe dla nas obu. Próbuję podnieść kieliszek do ust. Nie udaje mi się. Prawie wylewam jego zawartość. Ręka mi za bardzo dygocze… Zabierasz mi kieliszek, odstawiasz go na stół obok swojego. Korzystam z okazji. Podchodzę do okna, odwracam się od ciebie, opieram obiema rękami o parapet. Na dworze ulewa. Zwykłe życie. Potrzebna mi opora. Zbyt mocno drżę. Trzeba coś powiedzieć.

- Kolacja. Zjedzmy kolację, Sherlock…

Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.
Podchodzisz i obejmujesz mnie od tyłu, kładziesz głowę na moim ramieniu. Dokładnie tak, jak wtedy, za pierwszym razem. To takie… O Boże, Sherlock! Dygoczę. Chcesz mnie ogrzać?

Odzywasz się cicho:

- John…
Co? Czego chcesz, Sherlock…? Masz smutny głos. Myślisz, że się nie cieszę z twojego powrotu? Ja po prostu…

Pamiętam, jak moja wolna wola umierała w Bletchley. Teraz jest całkiem inaczej. Jest o wiele gorzej. Milion razy gorzej. REST i wszechpotężny impuls to nic w porównaniu.

Jestem sparaliżowany. Nie sądziłem, że tak to będzie. Tak ostro, tak jaskrawo, tak silnie. Tak boleśnie. Nie mogę na ciebie patrzeć. Nie mogę słuchać twojego głosu. Nie mogę czuć twojego ciepła i twego zapachu. Wydaje mi się, że rozpadam się na nieskończoną liczbę cząstek elementarnych. A czego się spodziewałeś? Widziałem, jak cię zabijali w Karaczi. Powiedzieli mi, że nie istniejesz. Że cię nie ma ani na tym, ani na tamtym świecie. A teraz wróciłeś. Cały i nietknięty. Nie umarłeś i nie zniknąłeś… To zbyt wiele. Zachłystuję się. Muszę oddychać…

- John…
Nakrywam twoją rękę swoją, gładzę ją. To takie… Jesteś ciepły. Silny i ciepły. Szczupły i delikatny… Wszystko w porządku. Wszystko ze mną w porządku, Sherlock.
Proszę, zrób coś… Zrób coś, Sherlock…
Obejmujesz mnie mocniej.

Zrozumiałeś. Uda się nam. Wszystko się nam uda…

- John… Odwróć się do mnie.

Co? Chcesz mnie pocałować? Nie teraz, Sherlock. Nie. Nie, Sherlock.
- Chodź do mnie, John.

Szepczesz. Twój głos…

Odwracam się. Boję się spojrzeć ci w oczy. Nie będziesz mnie całował. Nie. Wszystko rozumiesz. To za dużo. To wszystko – to za wiele…
Obejmujesz mnie ostrożnie. Znów przyciskasz do siebie. Delikatnie, a potem coraz mocniej. Głaszczesz mnie po głowie. Twoje ciepło. Twój zapach. Jest słodki… Mogę usłyszeć, jak mocno bije twoje serce. Tak samo, jak moje… Mam dreszcze.
- Szsz… Jestem tutaj, John. Wszystko w porządku. Jestem tu…
Czasami bywałeś taki czuły… Taki pewny… Taki spokojny i cichy… Leżałeś obok i spałeś, przytulony czołem do mego ramienia. Nikt nigdy nie znał ciebie tak, jak ja. Zachowywałeś to dla mnie. To ty uczyniłeś mnie takim: wrażliwym i słabym. Bezwolnym i bezbronnym. Wolnym. Nie jestem już tamtym Johnem Watsonem. Wybacz mi.
- Wszystko w porządku. Jestem tutaj, John. Jestem tutaj. Wszystko w porządku.
Co ty robisz? Ach! Próbujesz rozewrzeć moje palce. Kurczowo wczepiłem się w klapę twojej marynarki. Twojej ulubionej marynarki…
Dla ciebie to też niełatwe: dowiedzieć się, jak mocno cię kocham. Jak bardzo na ciebie czekałem. Żołnierz i chirurg… Jestem szmatą. Rozczarowałeś się? Muszę wziąć się w garść…

- Tęskniłem za tobą, John.
Głos masz poważny i smutny. Oczywiście, Sherlock. Oczywiście, tęskniłeś. Wiem. Wiem, Sherlock.

Podnoszę głowę: to ty. Ze wszystkich ludzi na Ziemi tylko ty na mnie tak patrzyłeś. Tylko ty tak do mnie mówiłeś. Przesuwam dłonią po twoim policzku. Skuła, zagłębienie, szczęka. Ręce pamiętają… To ty. To rzeczywiście ty. Przyszedłeś do mnie. Wróciłeś. Będziesz tu żyć, chcę tylko tego. Tylko. Całego ciebie, Sherlock. Mój Sherlock. Mój drogi…

- Chodźmy.
Co? Prowadzisz mnie do sypialni.

Nie. Boże. Nie jestem gotowy. Często myślałem, jak to będzie… Nie, nie jestem gotowy.

Uśmiechasz się i szepczesz:

- To nie to, co myślisz, John.
Tak. Wiem. Powinienem ci ufać. Powinienem.

Zdejmujesz marynarkę. Jesteś piękny. Zbyt piękny. Wysoki i zgrabny. W każdym twoim ruchu jest siła i gracja. To nigdy nie spowszednieje… Ja nie jestem taki. Dlaczego mnie wybrałeś?
- Chodź tutaj, John.

Zdejmujesz buty, sadowisz się na naszym łóżku. Naśladuję cię. Kontrolujesz moje ruchy. Podoba mi się to. Kładę się plecami na twojej piersi. Twoje usta są tuż koło mego ucha. Ciepło. Objąłeś mnie, wziąłeś moje dłonie w swoje. Od tak dawna… Myślałem, że teraz się rozbierzesz, podłożysz pod biodra poduszkę, rozłożysz nogi i powiesz: „Weź mnie, John!”. A ja… Ja bym nie mógł… Myślałem… Przygotowałem prezerwatywy i lubrykant, ale… Nie. Nie. Ty zawsze wiedziałeś, czego potrzebuję.
- Opowiadaj.
O czym, Sherlock?

- Opowiedz mi, jak zostałeś ranny. Teraz. Zostaw koszmar za progiem. To jedyne, czego o tobie nie wiem. Zaczynałeś mówić o tym dwukrotnie. Za pierwszym razem płakałeś i chichotałeś. Za drugim – urwałeś. Powinieneś mi zaufać. W pełni, John. Zupełnie. Uwolnimy się od tego. I ruszymy dalej.
Myślałem, że zechcesz mnie przelecieć. Ale nie. Ty jesteś geniuszem, a ja tępakiem. Tak nazwałeś mnie w Bletchley… Oto jak pojmujesz bliskość. Prawdziwą bliskość. Jesteś geniuszem, Sherlock.

- Mówiłeś, że wieźli cię do więzienia w Khaki Jabbar, gdzie powinno się rozpocząć wstępne dochodzenie. Dokończ historię, John.
Nikomu o tym nie opowiadałem. Ty to wiesz, Sherlock.
Jesteś władczy. Wydajesz rozkazy w łóżku. Podporządkowuję się. Mówię. Powinienem w końcu przemówić. I wtedy ruszymy dalej. Tak łatwo i prosto: rozmawiać z tobą. Opowiadać ci historię…
- Tak. Tak… Dobrze. Opowiem ci, Sherlock… Zaczęły się problemy z dostawami. Medykamenty… Nie było ich. Musiałem leczyć i swoich, i obcych. Być obecnym przy torturach – i leczyć. A potem jeńców znów kaleczyli… Jeńcy powinni cierpieć. Mieliśmy gdzieś Konwencję Genewską… Ale nasi… Jak mogłem im pomóc? W lazarecie panował nieustanny krzyk. Ranni krzyczeli. Kończyły się środki przeciwbólowe. W ogóle… Ja i jeszcze ktoś z personelu medycznego postanowiliśmy skontaktować się z miejscowymi dilerami. Wymienialiśmy jedzenie na narkotyki, Sherlock. I – tak, czasami musiałem je sprawdzać. Próbować na sobie. Kiedy to wszystko się wydało... Groził nam trybunał wojenny. Tak więc… Wsadzili nas na ciężarówkę i powieźli do Khaki Jabbar, do sztabu generalnego. Niedługo jechaliśmy. Usłyszeliśmy strzały i krzyki. Ciężarówka stanęła. Zagrodzili nam drogę. Konwojent wyszedł, my też. Nie pilnowali nas jakoś szczególnie – tam nie ma dokąd uciekać. Nie miałem broni. I… Zobaczyłem tłum. To byli miejscowi. Dzieci, kobiety, starcy. I jeszcze… pluton naszych. Wydano rozkaz: zatruwać studnie, wypalać pola, niszczyć żywność… Wytępić cywilów. Palić osady, w których mogli kryć się bojownicy… Wieś już płonęła. A nasi rozstrzeliwali stado. Stado kóz. Walili do nich z automatów… W powietrzu unosił się czerwony pył. Krzyki ludzi, przedśmiertne beczenie kóz… i dzwonienie dzwonków na ich szyjach – wszystko się zmieszało… To była agonia… To wszystko to była agonia i nienawiść. Bezsensowna. Tylko przerażenie – zwierząt i ludzi… Pustynia… Potem nasi zaczęli palić trupy zwierząt. Miotaczem ognia, żeby nie można było ich poćwiartować i zjeść… Smród palonego mięsa i sierści… Wielu tam zaczęło się zbierać na wymioty. I kiedy te kobiety zrozumiały, że razem z dziećmi umrą z głodu… Rzuciły się na nas. Zaczęły rzucać kamieniami… Próbowały wydrapać oczy… Był rozkaz, żeby nie strzelać do cywilów. Dlatego… Nasi bili je kolbami. Tępo, na oślep… Zła dedukcja, Sherlock: marnować naboje na kozy, żeby ludzie umarli z głodu. Albo z pragnienia… Nie lepiej byłoby ich od razu rozstrzelać? Tak by było uczciwiej. Ale… Udawaliśmy, że gramy według zasad. Nie zabijamy cywilów. Nie torturujemy jeńców… Udawaliśmy… tak więc… Miałem to gdzieś. Pobiegłem w stronę tłumu. Wiesz, tej kobiecie rozbili kolbą czaszkę… Miałem gdzieś, Sherlock. Powinienem pomóc… Powinienem. Ale byłem w mundurze… W naszym mundurze. I… Rzuciły się na mnie… Nie wiedziały, że jestem lekarzem. Chciały mnie rozszarpać. Nasi spanikowali. Otworzyli ogień… i… Tam były kobiety i dzieci… i ja… Ja… Tam była rzeźnia. Zabili tych cywili. Nie można było pozostawić świadków… Wszystkich. I… Mało nie zabili brytyjskiego oficera. Przypadkiem. Mnie. A potem… potem spalili trupy ludzi razem z kozami… Tak zostałem ranny, Sherlock… Sprawę zamieciono pod dywan. Mnie wysłano do lazaretu… I do domu… Zamiast więzienia i sądu. Dostałem odznaczenie… „Courage Under Fire”. Postanowili mnie nie ruszać. Koniec. To wszystko… Jestem winien. Bardzo. Wybacz mi… Wybacz mi, Sherlock…

Płaczę. Po prostu płaczę. Ani razu nie płakałem, od czasu, kiedy… Ostatni raz płakałem w Karaczi. Z bólu – i jeszcze czegoś, co trzeba zapomnieć. Nie widziałeś tego… Nie wstydziłem się. To już za dużo – nie zapłakać ani razu od czasu, kiedy Mike Stamford powiedział, że… Wybacz mi, Sherlock. Wybacz.

- Chodź do mnie, John.

Mój najdroższy.

Sherlock.

Deszcz pada coraz mocniejszy. Wszędzie jest woda…

Odwracam się. Całujesz mnie… Długo… Obejmujesz i kołyszesz, jak na falach…

Przebłyski…


Moja miłości. Mój ukochany… Prędki jesteś i groźny, jak wicher. Iskrzący się i złoty, jak wschód. Świeży i czysty, jak pierwszy śnieg. Kruchy i nowy, jak wiosenne źdźbła trawy. Jedyny i gorący, jak słońce w zenicie. Świetlisty i blady, jak księżyc nocą… Tyś niebem, powietrzem, ziemią i wodą… Chodź do mnie… Chodź do mnie… Chodź do mnie… Twoja lewa ręka pod mą głową, prawa mnie obejmuje… Tyle czasu… Tyle czasu… Potrzebny mi jesteś… Moja dusza raduje się i święci triumf. Lekko jej. Po raz pierwszy lekko… Ucztujemy, a miłość jest nad nami. Wielkie wody nie zduszą miłości, a rzeki jej nie zaleją… Dotknij mnie. Daj mi dotknąć siebie. Daj mi jęczeć pod twymi dłońmi i słyszeć twój jęk. Pozwól mi nie płakać. Zdejmij ze mnie wszystkie osłony, i okowy, i szaty, i skórę. Weź mnie i wpuść mnie. Otwórz się dla mnie. Połóż mnie, jak pieczęć, na serce swoje, jak pierścień na rękę swoją. Całuj mnie tak chciwie i żarliwie, jak ja całuję upragnione wargi twoje.
Ratujesz mnie… Pokaż mi swoją twarz, daj mi się usłyszeć. Prowadź mnie – ja pójdę za tobą… Wołałeś mnie, wyszedłem ci na spotkanie. Zastukałeś, otworzyłem i usłyszałem twój głos. Uwięziono mnie w tobie. Wziąłeś me serce jednym swoim spojrzeniem i nie oddałeś go już z powrotem. Odszedłeś i nie mogłem cię odnaleźć. Szukałem cię w swym łożu, szukałem i nie znalazłem. Ma dusza mnie opuściła. Wołałem ciebie, a ty nie odpowiadałeś. Szukałem cię w mieście, na ulicach i placach, jednak nie znalazłem ciebie. Pytałem wszystkich. Inni ludzie pobili mnie i poranili. Przyszedłeś, a twoje czarne włosy były przesycone wilgocią. Sycę się tobą, jak ziemia umęczona suszą. Daj mi się pieścić i wypić ciebie, i napoić ciebie. Moje ciało płakało bez łez… Długo. Tak długo… Pragnę więcej, niż mogę otrzymać. Obłuskałeś mnie ze skorupy. Przebudziłeś mnie, uczyniłeś żywym. Słabnę z miłości do ciebie… Nie patrz tak – niepokoją mnie twoje oczy. Smak twoich warg i głos otaczają mnie płomieniem. Twój zapach i pieszczoty upajają mnie. Twój biały gorący brzuch, i twoje sutki, ramiona i szyja, i smukłe nogi, i ręce, i skóra, i gładkie kości, i purpurowe mięśnie, i wargi należą do mnie, jak do złodzieja, który zagrabił skarb. Jestem bajecznie bogaty, jak starodawny cesarz. Władasz mną. Należysz do mnie, tak jak ja do ciebie. Cały jesteś w mych rękach. Twoje biodra i ich smak, i sok słodki, niczym dojrzały owoc. W twym wnętrzu płonie ogień. Jesteś najpiękniejszym z ludzi. Nie ma w tobie skazy. A nasza miłość jest mocna, jak śmierć, gdyż przetrwała ją i podążyła dalej. Byłem wędrowcem. Szedłem z daleka i opadłem z sił. Teraz odpoczywam. Śpię, lecz serce moje czuwa. Śpij, mój ukochany – ty, którego kocha dusza moja. Śpij…

…Budzę się. Jest rano. Za oknem deszcz. Wydaje się, jakby chciał nas zatopić. Nas, miasto, wyspę, cały świat… Przytuliłeś się czołem do mojego ramienia. Cichy. Tylko ja cię znam takiego, Sherlock.
Chciałbym tak leżeć z tobą całą wieczność. Kołysać się na falach. Wdychać twój zapach. Grzać się przy tobie. Strzec cię. Tak też zrobię. Oderwę się od ciebie na krótko. To prawie niemożliwe. Jednak powinienem się o ciebie zatroszczyć. To mój obowiązek. Chłodno tutaj. Przygotuję śniadanie i rozpalę w kominku. Będę się o ciebie troszczyć, Sherlock.
Oderwę się od ciebie i wrócę. To trudne, prawie niemożliwe… Ale prędko wrócę.

Deszcz przybrał na sile. Bębni w okna. Zimno… Wstaję, starając się nie niepokoić i nie obudzić cię. Mój Sherlock… Trzeba cię okryć. Na twoim udzie widzę głęboką, świeżą szramę. Ślad po mojej kuli. Jestem temu winien. Wybacz mi, Sherlock… Przykrywam cię. 
Idę do kuchni. Tam na stole powinna być kolacja, której wczorajszego wieczora nie tknęliśmy. Czy…? Och, Sherlock! Byłeś bardzo głodny? Wstawałeś w nocy? Tak. Zjadłeś równo połowę tego, co przygotowałem. Uśmiecham się. Smakowało ci…?

Przypis autorki:

W tekście wykorzystane zostały odniesienia do Pieśni nad pieśniami Salomona.
 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin