Skarby zatoki - Kazimierz Radowicz.pdf

(4060 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
„ DELFINY”
Rozdział pierwszy
w którym zawieramy znajomość z Markiem Literą i
dowiadujemy się, dlaczego nie mógł zostać
„delfinem"
Co się robi, moi drodzy, w niedzielne popołudnie, kiedy się
ma szesnaście lat i gdy się mieszka w małym mieście? No, może
nie tak znów bardzo małym, ale w każdym razie w niewielkim,
czystym, ładnym i cichym miasteczku wielkopolskim. Na przy-
kład w Śremie albo w Czempinie lub w Dolsku. Nie należy tego
brać zbyt dosłownie, chociaż z drugiej strony musimy się na
któreś z tych miast zdecydować. Umówmy się wobec powyższe-
go, że chodzi o Srem. Co więc robić w niedzielne popołudnie w
Śremie, kiedy się mieszka przy ulicy Wawrzyniaka, pod nume-
rem pierwszym, tuż przy rynku? Odpowiecie chyba, że robić
można wiele, i będziecie zapewne skłonni zacząć wyliczanie, ale
to tylko dlatego, że nie znacie Marka Litery. Marek Litera przy
takim pytaniu wzruszyłby ramionami albo nawet ziewnął sze-
roko, bowiem on sam w niedzielne popołudnia nudził się
śmiertelnie.
W mieszkaniu panowała cisza. Ojciec Marka pogrążony był w
poobiedniej drzemce, a matka i młodsza siostra naszego boha-
tera poszły z wizytą do rodziny na koniec miasta. Marek nie
cierpiał tych wizyt, ponieważ ciotka Marta, zapominając zupeł-
nie, że szczęśliwie zakończył już mutację głosu, że chodzi do
drugiej klasy liceum, uparcie częstowała go konfiturami ze śli-
wek, których pełne słoje stały w jej zasobnej piwnicy, Były na-
prawdę znakomite, tylko że licealiście nie wypadało po prostu
za bardzo się nimi objadać. Lepiej więc było unikać tych wizyt.
I Marek odmówił matce i siostrze swojego towarzystwa pod
znakomitym pozorem, zawsze przy takich okazjach znajdują-
cym się pod ręką.
— Adamiak zadał nam z matemy powtórkę — oświadczył, a
pani Literowa spojrzała ze współczuciem na syna, westchnęła
ciężko i powiedziała:
— Czego to teraz w tej szkole nie wymagają od młodzieży...
Jeszcze większe zrozumienie okazywała matka, gdy pan Litera
żądał od syna pomocy przy uprawie działki, a Marek rozkładał
bezradnie ręce i stwierdzał z żalem, że Grabowska zapowiada
klasówkę, w związku z czym musi przypomnieć sobie „cały" po-
zytywizm. W wypadku zagrożenia trzepaniem dywanów albo
składaniem węgla do piwnicy znajdował sojuszników w oso-
bach: historyka Halickiego żądającego wkucia iluś tam dat lub
geografa Olchowca wyrażającego chęć sprawdzenia, czy w pa-
mięci uczniów utrwaliła się budowa geologiczna Gór Święto-
krzyskich. W sytuacjach zaś najgorszych, za które uważał na
przykład wiosenne i jesienne porządki w piwnicy, uciekał się do
budzącego respekt nazwiska dyrektora liceum, pana Kubali,
wykładowcy fizyki.
Marek twierdził, że nauczenie się fizyki jest znacznie trudniej-
sze niż wyprzątnięcie dziesięciu piwnic.
— On ma rację — mówiła matka i kładła rękę na znękanej na-
uką głowie syna, a pan Litera strzelał palcami i stwierdzał kry-
tycznie, że program szkolny jest na pewno przeładowany.
— Połowę z tego wszystkiego i tak po maturze zapomnisz —
oświadczał, a Marek bez najmniejszego wahania przyznawał
mu rację, nie widząc w tym momencie żadnych podstaw do ist-
nienia jakiegokolwiek konfliktu pokoleń.
Jednakże dostrzegał te podstawy natychmiast, gdy pan Litera
wyrażał się niezbyt pochlebnie o pewnym pieśniarzu lub zarzu-
cał brak sensu słowom piosenki o zajączku, którego trzeba go-
nić, bacząc jednakże pilnie, aby go nie schwytać, i gdy sądził, że
Marek zbyt długo, przesiaduje w ,,Sezamie". Młodzieżowy klub
o takiej właśnie nazwie znajdował się przy jednej z ulic niedale-
ko gazowni miejskiej.
Tego dnia jednak pan Litera smacznie spał po dobrym obie-
dzie i Marek zaczynał przemyśliwać nad wizytą w klubie, gdyż
nic innego nie przychodziło mu do głowy, a ciężar nudy stawał
się coraz bardziej dokuczliwy. Pora na pójście do „Sezamu"
Zgłoś jeśli naruszono regulamin