zmichowska-poganka.pdf

(641 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
NARCYZA ŻMICHOWSKA
Poganka
ść    
.
Wyobraźcie sobie państwo zieloną
oa
w pustyni Sahary, wyobraźcie w świecie dzi-
siejszym, w świecie złota, srebra, miedzi i gałganów na bankowe papiery przerobionych,
rodzinę liczną, ubogą, a szczęśliwą — w tej rodzinie — lat temu dwadzieścia sześć, o go-
dzinie pierwszej po północy, przy najpiękniejszym świetle księżyca, pełnią swoją rozświe-
cającego najpiękniejszą noc sierpniową, urodziło się dziecię płci męskiej, dziewiąte z kolei
— a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyjęte taką radością, takim błogosławieństwem
jak upragniony pierwszy potomek gasnącego już imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego
majątku — lecz nie — bluźnierstwem jest to porównanie — dziecię przyjęto taką miło-
ścią jak wszystkie dzieci w miłości zrodzone — tym dziecięciem ja byłem. — Nad przy-
gotowaną dla mnie kolebką nie zaciężyła żadna skarga, ni to starszej siostry, że w domu
nowy kłopot będzie i nowych trudów się przysporzy, ani dobiegającego swej młodzień-
czości brata, że mu jedna ręka więcej do rozszarpania spodziewanej puścizny przybędzie,
ani drobniejszego rodzeństwa, że się zaczną dla niego chwile przymusowej cichości —
narzuconego rozsądku, uskąpionych¹ pieszczot — ani matki, że z danym życiem jej życia
się ujmie, — że ją noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekają — ani ojca nawet,
że ciężkie czasy, że wychować będzie trudno, że na obmyślenie zawodu, sił i sposobu już
nie wystarczy — dziwna rzecz, stokroć dziwna, tego wszystkiego nie było.
Matka z siostrami ze starej bielizny poszyły pieluszki moje. — Jeden z braci na nie-
spodziewankę² uplótł zupełnie nową kołyskę, a ojciec, kiedy mnie poczciwa babka na
pokazanie w poduszce przyniosła, przeżegnał mnie krzyżem świętym. — „Oto człowiek
światu się narodził” rzekł tylko i ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach poszedł co
prędzej do żony swojej, pocałował ją w czoło, pocałował ją w rękę i nie odszedł, aż pó-
ki osłabiona, lecz ciągle niewymownej słodyczy jaśniejąca radością, z nowo narodzonym
przy boku, nie zasnęła spokojnie.
I takie były moje narodziny. — Przez długi czas nie miałem imienia: zwano mię
tylko maleńkim — synkiem — pieszczotką — a narady odbywały się długie, jak zwać
miano na później, — Teresia, moja mała poprzedniczka w rodzeństwie, załatwiła wszel-
ką wątpliwość; kiedy jej na starych obrazkach opowiadał jeden z braci historię synów
Jakubowych, tak się rozmiłowała w małym Beniaminku, że gdy wieczorem wznowio-
no o wkrótce nastąpić mającym chrzcie moim rozmowę — dziewczynka siedząca w tej
chwili nad kołyską, uroczyście wzniosła swój paluszek do góry i powiedziała stanowczym
głosem:
— Ty, maleńki, będziesz Beniaminkiem.
Od tej chwili nadano mi imię Beniamina.
Poczciwa Teresia! zapomniano jej powiedzieć, że Beniamin pierwszą wolą matki swo-
jej zwał się Benoni, a Benoni, to znaczy „syn boleści”, a matka moja, rodzeństwo moje
pochwyciło wyraz dziecięcia, bo im do serca przypadał, a ojciec go zatwierdził, bo takie
było miano jego wielkiego bohatera — jego ideału wśród sławnych mężów — Franklina.
— Z tej czci dla Franklina możecie państwo odgadnąć cały charakter mego ojca, jeśli
¹
k on
— dziś raczej: poskąpiony. [przypis edytorski]
²n
o
anka
— dziś: niespodzianka. [przypis edytorski]
Narodziny
tylko trochę choć biegłymi jesteście w zauważaniu tych stosunków tajemnych, a zawsze
logicznych, które upodobania i różne sympatie człowieka z treścią jego własnej natury
łączą. — Co do mnie taki mam w tym względzie przynajmniej niechybny instynkt, że
raz gdym w galerii Luwru widział pięknego młodego człowieka, jak się długo z najspo-
kojniejszym obliczem zatrzymał przed Katonem Valasqueza, co sobie piersi tak krwawo,
tak okropnie rozdziera — powiedziałem zaraz — to zły człowiek — i sprawdziły się słowa
moje — ten człowiek był anatomem ludzkiego serca, spotkałem go później na salach są-
dowych ciekawym bardzo widzem, a w ostatniej chwili świadkiem przeciw obwinionemu
— na moje sumienie wierząc, obwinionemu niewinnie. — Lecz wracając do osobistej
biografii, już wiecie, pod jakim wpływem — w jaką atmosferę niejako dostałem się na tę
ziemię — zstąpiwszy według dawnych — wstąpiwszy według nowszych — a odrodziw-
szy się według najpodobniejszych do prawdy mniemań. — Jak mnie tak długo usypiano,
pieszczono, kołysano bez mojej wiedzy, jak ja rozwijałem się w tym cieple uczuć, w tej
pogodzie szczęścia, — jak mi cała treść mojej istoty nasiąkała niejako tą pieśnią miłości
różno i wszechstronnej — och! gdybym mógł pamiętać! — ale ja nic — nic nie pamiętam
— a jednak to było już życie moje — to była już przyczyna jakaś późniejszych następstw,
chwila rodzicielka wszystkich chwil, wszystkich lat moich. — Kiedy się pierwszy raz po-
czułem i obejrzałem na świecie, znalazłem już jej owoc w głębi ducha mego i stał mi
się tym, co nazywają skłonnościami, charakterem, naturą. — Każdy mnie kochał — ja
się ocknąłem kochając każdego, ale to kochając tak niezbędną koniecznością organizmu,
jak się oddycha, je — pije — przed kochaniem nie było dla mnie przeszłości, jak przed
Bogiem nie było początku — lecz nie dosyć na tym — ci wszyscy moi poza mną kochali
jeszcze wszystkość w różnych objawach — w różnych jej kształtach — a było coś pięk-
nego, świętego w wyborze tych kształtów i tych objawów — każdy coś kochał na swoją
własność szczególną — tylkoż bierzcie to w dosłownym znaczeniu, kochał, nie lubił.
Moja najstarsza siostra Julcia kochała dumki ukraińskie — a mój brat Adam kochał
niebieskie oczy córki bliskiego sąsiada — a mój brat Józef kochał ziemię, której uprawą
się trudnił, a moja siostra Ludwina kochała wodę bieżącą i kwiaty niezerwane — a mój
brat Karol kochał psa, konia i strzelbę swoją dwururkę — a moja siostra Bronisia kochała
gwiazdy i niebo — a mój brat Cyprian kochał obrazy — a moja siostra Terenia kochała
powieści, a mój ojciec kochał książki, a moja matka kochała ludzi — i tak dla mnie
pierwsze wrażenia z ich wszystkich ulubionych wrażeń się złożyły.
Najdawniejszy obrazek, w którym Julcię pamiętam, to jakaś ławeczka drewniana pod
otwartym oknem. Dzień był bardzo ciepły niby, ale taki pochmurny, jak gdyby kto ołowiu
po niebie rozlał. — Julcia nad szyciem schylona śpiewała taką rzewną, takich przecią-
głych, a coraz smętniejszych tonów piosnkę — że widać nie mogły się w ciężkim rozpłynąć
powietrzu, tylko mi wszystkie siedzącemu przy jej nogach o piersi się odbijały i zaczą-
łem płakać. Julcia spojrzała na mnie — przez chwilę umilkła, lecz w tym milczeniu,
mój płacz cichy zrazu wybuchnął prawdziwej boleści łkaniem, wtedy siostra przytuliła
mi głowę do kolan swoich, upieściła gładzącą włosy ręką i znowu śpiewać zaczęła — a ja
znowu zacząłem cichuteczko płakać i było mi z tymi łzami tak dobrze, tak miło, jak nigdy
z podarowanym przez starą piastunkę ptaszkiem — wesołą makolągwą — co do mnie
w klateczce, na każdy widok skrzydełkami trzepotała.
Adama pamiętam najpierw wchodzącego do pokoju z jakąś białą, biało ubraną dziew-
czynką. — Kto to jest? spytałem go. — To siostrzyczka wasza, odpowiedział z uśmiechem.
— Nasza siostrzyczka Adasiu? powtórzyłem zdziwiony, a czemu ja jej nie znam — gdzie
ona była? — Osiemnaście lat temu była w niebie jeszcze! — Gdy zaś z niedowierzaniem
patrzyłem to na niego, to na nią; — w niebie, rzekł znowu — spojrzyj tylko w oczy tej
siostrzyczce, widzisz, jaki to szafir jasny i czysty, czyż w dzień najpogodniejszy niebo in-
ne bywa? Spojrzałem, dziewczynka zarumieniła się i głośno rozśmiała, ja wykrzyknąłem
z radością. — Ach prawda, takie same, Adasiu, jak oczy naszej siostrzyczki. — Nigdy nie
mów naszej do mnie, Beniaminku — bo to twoja i wasza siostrzyczka, ale nie moja —
pamiętaj, że nie moja. — To ty biedny Adasiu, że masz mniej od nas jedną siostrzyczkę.
— Czy ja biedny? spytał brat, odwracając się do białej dziewczynki z uśmiechem, choć
mu słowa na ustach drżały. — Dziewczynka owinęła się prawie jak kwiatek ślazowy koło
ręki mego brata — głowę miała spuszczoną, a jednak bez namysłu, pewniejszym daleko
niż głos pytającego głosem, odpowiedziała mu prędko. — Nie, ty nie biedny, ty bardzo
  
 
Poganka
bogaty Adamie. — Ja szczęśliwy przydał, jak gdzieś na dnie serca wymówionym sło-
wem i nie wiem czemu wziął mię na ręce, a uścisnął tak tkliwym, tak drżącym, gdy dziś
o nim myślę, to mi wolno powiedzieć, tak namiętnym uściskiem, że go nawet spytać
zapomniałem o wytłumaczenie dla mnie zupełnie niezrozumiałych wyrazów. — Później
— nawet niedługo — pojąłem całą świętość ich znaczenia. — W naszej rodzinie mi-
łość nie była ani tajemnicą towarzystw salonowych przyzwoitości, ani zgorszeniem przed
okiem dzieci bacznie ukrywanym. — U nas miłość, to szczęście życia, ta najpiękniejsza
prawda Boża szła z podniesionym dumnie czołem — wśród spółczucia, wśród skromne-
go uszanowania i uznania serc życzliwie przyjaznych. — Raz kiedy po przeczytaniu przez
Walerię poezji Bohdana, Adaś zbliżył się do niej i wziąwszy w obie ręce ową złotowłosą
główkę, w same nieco otwarte usta pocałował, kiedy Walercia od czoła po ramiona tym
całunkiem zakraśniała, kiedy mimowolnym rzutem przechyliła się ku siedzącej obok niej
matce mojej i skryła się jak ptaszek w jej objęcia — toć ja dobrze dziś pamiętam jeszcze,
nikt z nas się nie uśmiechnął nawet, nikt żartem chwili szczęścia kochankom nie rozstro-
ił; Matka tylko Adasiowi znak dała, żeby się schylił ku niej, i trzymając ciągle Walerkę
do łona przyciśniętą — na głowie schylonego tkliwy, jakby powierzony tylko, a święty
jak błogosławieństwo z głębi własnej piersi wyciągnięty, złożyła pocałunek.
Józefa najstalszym przypomnieniem widzę wśród żniwiarzy na polu. — Śmieje się,
snopki wiąże, na wyładowanych zbożem wozach z fornalami się ściga, a na jeden ładowany
mnie winduje i ja siedzę przy nim jakoby na tronie, a on mi pokazuje ziemię, królestwo
wszech ludzi, przyszłe państwo moje, które ja prawem natury odziedziczę, a w którym
pracą rządzić będę — i nazywa mi wszystko ślicznymi słowy — żyto srebrem, pszenicę
złotem — czerwieniejącą tatarkę purpurą; a ja mu wierzę, że to jest właściwie srebro, złoto,
purpura — że innych nie ma w świecie. — Józio po drodze zrywa dla mnie ukoralone już
gałęzie jarzębiny, którą na kilka staj rodzice wysadzili gościniec — ja sam trzymam pęki
uzbieranych modraków — kąkoli — bratków — kłosów dojrzałych żyta — niedojrzałych
owsa — i mieszam te białe i te zielone kity w różnych zastosowaniach — to między
grona jarzębiny, to między modraków równianki — i czuję, że mam wszystko — że
natura w korzyściach — w piękności swojej, natura cała — natura zawsze moją. Tylko
sobie słowami tego nie mówię, ale uczuciem, czynem, chwilą w życiu mam. —
Ludwinię moją najmniej ładną, najcichszą, najtęskniejszą z całego rodzeństwa siostrę,
pamiętam najdokładniej w obrazku, nad którym może najdłużej, może najpierwej główka
moja rozmyślać zaczęła. — Przy końcu naszego sadu za rzędem wierzb bujnie rozrosłych,
płynęła rzeczka maleńka — bezimienna, wąska, tak że się zdało przeskoczyć ją można,
a żwirem drobniuteńkim na dnie wysypana, że tylko liczyć, tylko zbierać jego ziarna
różnokolorowe — nad tą rzeczką usiadła sobie Ludwina tuż przy brzegu, przegięła się
nieco i w wodzie do połowy odbiła się jej postać — a woda odbitą kołysała równie, ciągle,
spokojnie jak do snu. — Zmęczony bieganiem przyklęknąłem obok Ludwinki i zacząłem
gałązką pluskać w srebrne kropelki.
— Nie budź mnie, Beniaminku — szepnęła tylko siostra — i to tak cichutkim gło-
sem, że ledwo dosłyszeć mogłem.
— Czy ty śpisz Ludwinko? — spytałem.
— Śpię, śpię, braciszku — odpowiedziała jeszcze ciszej, ale ja patrzyłem w jej oczy
i widziałem, że oczy choć ku wodzie spuszczone, niezamknięte, niezaspane były.
— Och! żartujesz — zawołałem z pustotą, i uderzyłem jeszcze mocniej, aż się cała
nadbrzeżna woda zmąciła.
Ludwinka drgnęła, jak gdybym to ją był moją gałązką uderzył.
Obudziłeś mię — rzekła bardzo, bardzo smutnie — i ja zaraz poczułem, że coś złego,
coś najgorszego zrobiłem, przykrość temu, co już cierpiał.
— Ale kiedyś ty nie spała — rzekłem na ostateczne usprawiedliwienie — tyś nie
spała, Ludwinko — dodałem z prośbą. — Siostra nic mi nie odrzekła na to, tylko mię
wzięła na ręce i pochyliwszy się wraz ze mną, na uspokojoną wodę lekko palcem wska-
zała. — Zobaczyłem siebie i Ludwinkę. — Jak zwierciadełko zabawił mnie ten obrazek,
lecz z wolna, im dłużej w niego patrzyłem, tym zupełniej ogarniała mię jakaś senność,
a nie oczu, nie ciała, bo oczy miałem roztwarte, bo ciało silnie w jednymże utrzyma-
ne wygięciu — była to raczej senność mojego odbicia — jakiejś cząstki ze mnie, co na
  
 
Poganka
drobno łamaną falę rzeczki padła i w jej kryształach chwiała się jednostajnie bez przerwy
— bez zmiany. — Ale na błękitnym tle nieba, którego barwą rzeczka jakby własnym
swoim kolorem płynęła, tuż nad naszymi głowami właśnie osunął się odłamek srebrnego
obłoczku i przerwał jedność widzenia — zaraz pobiegły za nim oczy moje dziecinne —
lecz obłoczek i na niebie, i w rzeczce gdzieś zginął.
— A gdzie on — gdzie on? Ludwiko?
Ludwika nie patrzyła za obłoczkiem, jednak widziała jego przejście i zrozumiała py-
tanie.
— Daleko — odpowiedziała mi tak jak pierwej szepnięciem jedynie. — Gdzie to jest
daleko, moja Ludwinko? — ja nie wiem gdzie to jest daleko. — Ludwika zamyśliła się czy
nad sposobem wytłumaczenia, czy nad treścią wyrazu, nie wiem — po chwili wstrząsnęła
główką — jakby resztę uśpienia lub resztę wrażeń z czoła odpaść jej przez to miało i rzekła
nieco wyraźniejszym, ale zawsze tak stłumionym jak przy zwierzeniu tajemnicy głosem.
— Pytasz mię gdzie to jest daleko Beniaminku? — oto patrz — chciej gonić za
tą wodą, co tak wolno płynie, nie dogonisz — nie dogonisz — woda ucieka do Sanu
— San ucieka do szerokiej Wisły — a Wisła ucieka do głębokiego morza — a morze?
ja ci nie powiem gdzie to jest. — Morze daleko. — A teraz tam na końcu tej łączki
widzisz, jak niebo tuż do ziemi przytyka, idź po szafirowy kawałek tego nieba — idź przez
łączkę — niebo będzie za polem — idź przez pole, niebo będzie za lasem — idź przez
las — niebo będzie znów za łączką — znów za polem — lasem — rzeczką, a gdzie jest
niebo. — Ja ci tego nie powiem. Niebo jest daleko — daleko. — A teraz przynieś tu
klatkę z twoją makolągwą wyżywioną, wypieszczoną, przez całą zimę — teraz jest wiosna
Beniaminku, kwiatki kwitną, drzewa się zielenieją, ptaszków mnóstwo śpiewa wszędzie.
Otwórz klatkę braciszku — otwórz — zobaczysz, jak makolągwa, co cię kochała, co ci
z dłoni ziarnka jadła, z ustek wodę ocukrzoną piła, zobaczysz, jak makolągwa ku wiośnie,
ku nowym kwiatom wyleci, a tobie będzie smutno za nią i spytasz może — Ludwinko,
gdzie ptaszyna? — a ja ci tego nie powiem Beniaminku, bo ptaszyna daleko — och
daleko! dalej niż woda rzeki, którą gonisz, dalej niż niebo, którego chcesz dostać, dalej
niż nadzieja, dalej niż niepodobieństwo — dalej jest to braciszku, co nas w życiu opuszcza
— co nas kochać przestaje. — I Ludwinka znów pochyliła się nad wodę rzeczki, tylko jej
obrazek zadrżał trochę więcej niż przedtem i rozstąpił się pod dwoma kroplami, które nań
spadły po chwili. — Obejrzałem się, twarz Ludwiki była bardzo spokojna, ale długie, jasne
rzęsy jej siwych oczu świeciły jeszcze czystą łezką ostatnią. — Na patrzącego niespokojnie
Ludwinka wzniosła długie, smutne spojrzenie.
— Beniaminku — rzekła jednak dość wesołym głosem — po co pytać, gdzie to jest
a ko
— oto lepiej biegnij się bawić kwiatkami — kwiatki zawsze blisko — a najczęściej
nisko rosną braciszku — i lekko zsunęła mię z kolan, lecz ja nie pobiegłem według jej
rady, tylko sobie poszedłem brzeżkiem rzeczki i próbowałem, czy też ja się dostanę daleko
— do morza albo do nieba. Szedłem, szedłem ciągle, za ogród — za pole — i domek
nasz z oczu straciłem i gdy mię nóżki boleć zaczęły, gdym przed sobą zobaczył las ciemny,
nieznany, a końca rzeki nie zobaczył — gdym ręką wyciągniętą iglastych krzaków jałowcu
się dotknął, a nie dotknął ściany nieba — wtedy dopiero zrozumiałem, co to jest „daleko”
— i zrozumiałem co to jest „kiedyś w przyszłości”.
Ja tam „kiedyś” dojdę, rzekłem sobie, kiedyś — jak starszym będę i wracałem uspo-
kojony tym zamiarem i po drodze zbierałem kwiatki dla mojej siostry Ludwinki. —
Uzbieranymi znienacka zasypałem w tymże samym miejscu, tak samo nieruchomie nad
wodą siedzącą.
Ludwinka zgromadziła je wszystkie, popatrzyła chwilkę i zwracając się ku mnie:
— Szkoda — rzekła — szkoda tylu kwiatków Beniaminku. Potem wzięła, wybrała co
świeższe, co trwalsze, co w cieple rąk moich nie zwiędły i każdy kwiatek kolejno i staran-
nie w wilgotnym piasku nadbrzeża sadzić zaczęła, jak czasem dzieci w swoich sztucznych
jednogodzinnych zasadzają ogródkach. — Pomagałem jej w tej pracy, odgadłem ja, dzie-
cię, ją, marzycielkę kobietę — lub raczej nie odgadłem, uczułem tylko, co ona czuła i gdy
wszystkie zasadziliśmy, kwiateczki świeżością zajaśniały.
— Im tu będzie lepiej — odezwałem się swobodnie — lepiej niż tam na polu pod
skwarem słońca, nawet dłużej będą żyły.
  
 
Poganka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin