Zle_psy__w_imie_zasad_-_Patryk_Vega.pdf

(1044 KB) Pobierz
Moim kolegom policjantom.
Bohaterom, którzy oficjalnie nie istnieją
Imiona, nazwiska, funkcje i wydziały żyjących
rozmówców zostały zmienione
Wstęp
Kiedy w 2000 roku wszedłem do pałacu Mostowskich w Warszawie, gdzie mieści się Komenda
Stołeczna Policji, powitały mnie odrapane ściany, falująca klepka i stalowe meble pamiętające czasy
poprzedniego ustroju. Przy drzwiach Wydziału ds. Zabójstw stała skarbonka, do której można było
wrzucić drobne na pokarm dla rybek. Jeden z oficerów wskazał na wielkie akwarium: „Teraz już
mamy dla kogo żyć”. Wcześniej przez telefon powiedział mi, że pracują nad nową sprawą od sześciu
dni. Nie brałem tego dosłownie aż do chwili, gdy w drugim pokoju zobaczyłem rozłożone łóżka
polowe, plecaki z ubraniami i plastikowe tacki po jedzeniu. Za pracę w nienormowanym czasie
zarabiali wtedy 1580 złotych brutto miesięcznie, a informacje z ekranu komputera przepisywali
ręcznie, ponieważ zepsuła im się ostatnia sprawna drukarka. Żartowali, że przeciętny pracownik pionu
operacyjnego to „alkoholik i rozwodnik z dwójką dzieci i psem, który nie aportuje”. Istotnie, siedmiu
z jedenastu policjantów w tej sekcji było już rozwiedzionych. Jak się potem dowiedziałem, był to
jeden z najbardziej elitarnych wydziałów policji, który w 2000 roku osiągnął osiemdziesiąt siedem
procent wykrywalności.
Poznałem wtedy kilkunastu doskonałych oficerów operacyjnych, których nazwisk nie mogę
ujawnić, oprócz jednego – Sławka Opali, ksywa Legenda. Spędziłem z nimi blisko dwa lata
w charakterze osoby przybranej, to znaczy uczestniczącej w działaniach policji na ściśle określonych
zasadach. Mogłem brać udział w przesłuchaniach, rozpytaniach, odprawach i wszystkich akcjach
policyjnych – na własne ryzyko, czyli w kamizelce kuloodpornej, ale bez broni. Przychodziłem do
komendy o tej samej godzinie co oficerowie operacyjni, opuszczałem ją razem z nimi, a potem
szedłem z nimi na wódkę. To, czego wtedy doświadczyłem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że
oficerowie, których poznałem, mają niewiele wspólnego ze stereotypem policjanta funkcjonującym
w społeczeństwie. Moi rozmówcy walczyli nie tylko z przestępstwami – na co dzień borykali się
z niedoskonałościami ustawy o policji, stosami formularzy, brakiem właściwego sprzętu,
z prokuratorami oraz z przełożonymi takimi jak kwatermistrz „wyliczający ilość nożyczek na
policjanta rocznie”, który, „gdyby nie filmy o Kojaku, nie widziałby zbója na oczy”. Mimo tych
trudności oficerowie z Wydziału ds. Zabójstw pozostawali najlepsi. Byli rasowymi psami
i rozwiązywali blisko dziewięćdziesiąt dziewięć procent najcięższych spraw, a nikt nigdy nie słyszał
o ich pracy, bo oficjalnie nie istnieli. Sami o sobie mówili, że są „ostatnimi żyjącymi romantykami”.
Instrukcja operacyjna mówiła, że oficer operacyjny nieustannie porusza się na granicy prawa. Ta
granica jest cienka i jej interpretacja wielokrotnie zależy od operacyjniaka. Pamiętam, jak policjanci
z Wydziału ds. Zabójstw pierwszy raz zabrali mnie na spotkanie z gangsterami, podczas którego
musiałem udawać oficera ze stołecznej. Najbardziej uderzające było dla mnie to, że nie potrafiłem
stwierdzić, kto z siedzących przy stoliku jest z policji, a kto z mafii, bo jedni i drudzy wyglądali
Zgłoś jeśli naruszono regulamin