Elio Vittorini - SYCYLIJSKA ROZMOWA - WPŚ.rtf

(853 KB) Pobierz

Elio Vittorini

SYCYLIJSKA ROZMOWA

 

 

Nota autora z r. 1940

Aby uniknąć nieporozumień czy omyłek, zaznaczam, że podobnie jak bohater tej Rozmowy nie jest mną, tak też i Sycylia, która go otacza i służy mu za tlo, jest tylko przypadkowo Sycylią, dlatego jedynie, że nazwa Sycylia bardziej mi odpowiada niż, dajmy na to, Persja czy Wenezuela. Zresztą wydaje mi się, że wszystkie rękopisy znajduje się w butelkach wyłowionych z morza.

Część pierwsza

I. Jakbym nigdy nie przeżył dzieciństwa na Sycylii

Zdany byłem tej zimy na pastwę jakichś abstrakcyjnych, targających mną furii. Nie będę mówił, jakie to były furie, nie o tym zamierzam opowiadać. Muszę jednak powie­ dzieć, że były to furie abstrakcyjne, nie heroiczne, nie żywe-, była to w pewnym sensie wściekłość na cały zagubiony i zatracony rodzaj ludzki. Dręczyła mnie już od dawna i od dawna chodziłem z głową ponuro zwieszoną. Patrzyłem na krzyczące tytuły w gazetach i zwieszałem głowę; spotyka­ łem przyjaciół i pozostawałem z nimi godzinę czy dwie, nie odzywając się słowem, wciąż z głową nisko zwieszoną; miałem dziewczynę, czy też żonę, która na mnie czekała, ale nawet do niej nie odzywałem się ani słowem i nie podnosiłem zwieszonej głowy. Tymczasem padały deszcze, płynęły dni i miesiące, a ja buty miałem podarte, stale nasiąkłe wodą i to było wszystko: deszcz, krzyczące tytuły w gazetach, woda w podartych butach, milczący przyjaciele i życie we mnie jak głuchy sen, i spokój w beznadziei.

To było najokropniejsze: ten spokój bez nadziei. Wie­ rzyć, że ród ludzki jest zgubiony, a nie mleć chęci uczynie­ nia czegokolwiek, by temu przeciwdziałać, chociażby chęci zginięcia razem z nim! Targały mną abstrakcyjne furie, a jednocześnie byłem spokojny, nie chciałem niczego. Nie obchodziło mnie to, że moja dziewczyna na mnie czeka. Pójść do niej czy nie pójść, czy kartkować słow­ nik-wszystko mi było jedno; czy wyjść i spotkać się z przyjaciółmi, zobaczyć innych ludzi, czy zostać w domu - było mi wszystko jedno. Byłem spokojny; byłem I

taki, jak gdybym nie mial za sobą ani dnia prawdziwego życia i nigdy nie wiedział, co to znaczy być szczęśliwym; jakbym nie mial nic do powiedzenia, twierdzenia czy przeczenia, jakbym nie mógł postawić w tej grze nic swojego, nic do wysłuchania, żadnego polecenia do wyko­ nania; jakbym przez wszystkie lata swego życia nie jadł chleba, nie pil wina ani kawy, nie spał z dziewczyną, nie miał dzieci, nigdy się z nikim nie pobił-i nawet nie przypuszczał, że jest to możliwe-nie przeżył dzieciństwa w górach Sycylii wśród opuncji i siarki; ale wewnętrznie wrzałem wściekłością i, myśląc o zgubionym, przepadłym rodzaju ludzkim, zwieszałem głowę: na dodatek padał deszcz, nie odzywałem się do nikogo, a w butach miałem pełno wody.

//. Wśród opuncji i siarki. Makbet

I wtedy przyszedł list od mego ojca.

Poznałem jego pismo na kopercie, ale nie otworzyłem jej od razu; patrząc jednak na ten list czułem, że byłem kiedyś dzieckiem, że ja także przeżyłem w jakiś sposób dziecińs­ two. Otworzyłem wreszcie kopertę i przeczytałem.

Mój drogi chłopcze - brzmiał list - ty wiesz i wy wszyscy wiecie, że byłem zawsze dobrym ojcem i dla waszej matki dobrym mężem, jednym słowem - dobrym człowiekiem, ale teraz coś mi się przydarzyło i wyjechałem, nie powin­ niście jednak sądzić mnie zbyt surowo, bo pozostałem takim samym dobrym człowiekiem, jakim byłem, dla was wszystkich tym samym dobrym ojcem, a także dobrym przyjacielem dla waszej matki. A ponadto potrafię być dobrym mężem dla tej, powiedzmy, mojej nowej żony, z którą wyjechałem. Synowie moi, mówię wam o tym nie wstydząc się, jak mężczyzna do mężczyzn, i nie proszę was

o              przebaczenie. Wiem, że nie robię krzywdy nikomu. Ani wam, coście odeszli wszyscy jeszcze przede mną, ani waszej matce, którą w gruncie rzeczy uwalniam tylko od ciężaru

8

mojej obecności. Ze mną czy beze mnie-to dla niej obojętne, tak samo będzie sobie mogła śpiewać i gwizdać w domu. Wyruszam więc bez żalu w moją nową drogę. Wy nie martwcie się o pieniądze ani o nic innego. Waszej matce niczego nie zabraknie, będzie dostawała co miesiąc całą moją kolejarską emeryturę. A ja będę żył z prywatnych lekcji, urzeczywistniając w ten sposób moje stare marzenie, którego wasza matka nigdy mi urzeczywistnić nie pozwa­ lała. Ale proszę was, chłopcy, teraz, kiedy wasza matka została sama, odwiedzajcie ją od czasu do czasu. Ty, Silvestro, miałeś piętnaście lat, kiedy nas opuściłeś, i od tej pory, cześć, więcej się nie pokazałeś. Czemuż byś zamiast posyłać jej widokówkę, jak zawsze ósmego grudnia, z imieninowymi życzeniami, nie mógł wsiąść w pociąg i pojechać do niej w odwiedziny? Ściskam cię, jak również twoją drogą żonę i dzieci, i wierz mi, że jestem zawsze twoim kochającym tatusiem

Costantinem

Zobaczyłem, że list wysłany był z Wenecji, i domyśliłem się, że napisał do nas wszystkich, rozproszonych po świecie swoich pięciu synów, jednobrzmiące listy, niby okólnik. Było to doprawdy niezwykłe: odczytałem list jeszcze raz i rozpoznałem w nim mego ojca, jefeo twarz, jego głos, jego niebieskie oczy i jego sposób bycia, i ppczułem się na chwilę chłopcem, który oklaskiwał go z zapałem, gdy odgrywał Makbeta w poczekalni małej stacyjki, gdzie spotykali się kolejarze z całej linii San Cataldo-Racalmuto.

Rozpoznałem go i uświadomiłem sobie, że jednak byłem kiedyś dzieckiem, pomyślałem o Sycylii, o sycylijskich górach. Ale w mojej pamięci otwarło się tylko to jedno okienko: zobaczyłem jego i siebie jako chłopca, który oklaskiwał jego i jego czerwoną szatę Makbeta, słyszałem jego głos i widziałem jego niebieskie oczy, tak jakby i teraz grał Makbeta, tym razem na scenie, która się nazywa Wenecja, i należałoby go oklaskiwać.

Tak więc, zaledwie to małe okienko się otwarło i zaraz na powrót zamknęło, ja pogrążyłem się znowu w swoim spokoju bez nadziei, jak gdybym nigdy nie przeżył swoich piętnastu lat dzieciństwa, jakby nie istniała Sycylia, opun- cje, siarka, Makbet i góry. Drugie piętnaście lat upłynęło po

9

tamtych pierwszych, o tysiąc kilometrów od Sycylii i dzieciństwa, teraz miałem bez mala trzydzieści i było ze mną tak, jakbym nigdy nie miał ani tych pierwszych piętnastu, ani tych drugich, i nigdy nie jadł chleba, i nie wzbogacił się przez ten czas o tyle różnorodnych doświad­ czeń -smaków, zapachów, odczuć-jakbym nigdy nie był naprawdę żywy, lecz po prostu pusty, tak, byłem pusty myśląc o rodzaju ludzkim, który się zatracił, pusty i spokojny bez nadziei.

Nie miałem już chęci patrzeć w twarz mojej dziewczyny, przewracałem kartki słownika, jedynej, książki, jaką jeszcze byłem w stanie czytać, i tylko czułem rosnący we mnie żal, słyszałem go w sobie niby lamentujący głos piszczałki. Chodziłem co rano do pracy (byłem z zawodu drukarzem linotypistą), tkwiłem siedem godzin dżiennie przy linoty­ pie, wdychając tłusty, gorący zapach rozgrzanego ołowiu, pod maską chroniącą oczy, a ten lament piszczałki brzmiał wciąż we mnie, przywołując szczury, dużo, dużo szczurów, które nie były właściwie wspomnieniami.

Były to tylko szczury, ciemne, bezkształtne, trzysta sześćdziesiąt pięć i znów trzysta sześćdziesiąt pięć, ciemne szczury-dni moich lat, moich lat w górach Sycylii; czułem, jak się we mnie kręcą i mrowią te szczury, piętnaście razy po trzysta sześćdziesiąt pięć, a piszczałka nie przestawała we mnie lamentować; i nagle ogarnęła mnie posępna nostalgia, pragnienie yjęcia znowu w ręce mojego minionego dzieciństwa. Wydobyłem list mego ojca, prze­ czytałem go jeszcze raz i popatrzyłem, na kalendarz: był szósty grudnia; powinienem był już napisać coroczną kartę z życzeniami imieninowymi do mojej matki, byłoby nie­ wybaczalne zaniedbać tego teraz, kiedy moja matka została w domu sama.

Napisałem więc kartę z życzeniami i wsunąłem ją do kieszeni. Była właśnie sobota, ta, w którą wypłacano dwutygodniówkę, i tego dnia miałem wypłatę. Poszedłem na stację, żeby wrzucić kartę. Przechodziłem koło hali dworcowej, pełnej światła, a na dworze padało i w butach miałem pełno wody. Wszedłem po schodkach do tej jasnej hali, było mi wszystko jedno, czy iść dalej, w deszcz, w stronę domu, czy wejść na te schodki, i tak to znalazłem się w jasnym świetle i ujrzałem na ścianie przed sobą dwa

afisze. Jeden, dodatek do gazety, krzyczał o nowych masakrach; drugi, wydany przez CIT*, nawoływał: Zwie­ dzajcie Sycylię, pięćdziesiąt procent ulgi od grudnia do czerwca, bilet trzeciej klasy do Syrakuz i z powrotem 250 lirów. Przez chwilę stałem jakby na skrzyżowanhi dróg: jedna wiodła do domu, w abstrakcję tych szaleńczych masakr, a jednocześnie w spokój, ów spokój bez nadziei; druga na Sycylię, w jej góry, na zew mojej wewnętrznej żałosnej piszczałki, ku czemuś, co mogło być czymś innym niż ten ponury spokój, ta głucha beznadziejność. Właściwie było mi wszystko jedno, czy wybiorę tę pierwszą czy tę drugą: tak czy inaczej rodzaj ludzki był stracony, a pociąg na Południe odchodził o siódmej, czyli za dziesięć minut.

Słuchałem głosu mojej wewnętrznej piszczałki i było mi wszystko jedno-jechać czy nie jechać. Kupiłem bilet, dwieście pięćdziesiąt lirów, i z dwutygodniówki dopiero co podjętej zostało mi w kieszeni sto lirów. Wyszedłem na peron, między światła, lokomotywy i krzyczących bagażo­ wych, i tak zaczęła się moja nocna podróż, która dla mnie właściwie niczym się nie różniła od siedzenia w domu przy stole i przeglądania słownika albo leżenia w łóżku z moją żoną-dziewczyną.

III.              Amantia, Maratśa, Gioia Tauro i dawne zapachy moich gór

Wyruszyłem więc w podróż; we Florencji koło północy przesiadłem się do innego pociągu, a koło szóstej rano na dworcu Termini w Rzymie przesiadłem się jeszcze raz. W południe dotarłem do Neapolu, skąd wysłałem przekazem telegraficznym pięćdziesiąt lirów mojej żonie.

Napisałem: „wracam czwartek".

No i znowu jechałem pociągiem do Kalabrii, zaczęło padać, ściemniło się i przypomniała mi się inna moja

podróż i ja sam jako mały chłopak, kiedy jechałem pociągiem podczas jednej z moich dziesięciu ucieczek z domu i z Sycylii, wędrując tu i tam po tej krainie pełnej dymu w tunelach i nieopisanych gwizdów lokomotywy stojącej nieruchomo, nocą, u wlotu do wnętrza góry, na wprost morza; dźwięczały mi w pamięci nazwy jak z odwiecznych mitów czy marzeń - Amantea, Maratea, Gioia Tauro. I tamten szczur we mnie przestał być nagle szczurem, stal się zapachem, smakiem, niebem, a pisz­ czałka nie lamentowała już, tylko śpiewała melodyjnie. Zasnąłem, zbudziłem się, zasypiałem na nowo i znowu się budziłem, aż wreszcie obudziłem się na dobre na pokładzie statku-promu płynącego na Sycylię.

Morze było czarne, zimowe, a ja, stojąc na górnym pokładzie, czułem się znowu chłopcem, chwytałem wiatr, pochłaniałem to morze między jednym a drugim brzegiem usianym ruinami, z mgliście widocznymi w ten deszczowy ranek, skupionymi niżej miasteczkami i wsiami. Było zimno, a ja ze swoim dawnym chłopięcym uporem trwałem na stanowisku - na dziobie, mając wprost pod sobą, pio­ nowo w dole, rozcinane dziobem statku morze.

Zresztą trudno byłoby krążyć po statku, był zatłoczony niedużymi Sycylijczykami, pasażerami trzeciej klasy, zgłodniałymi, ale cierpliwie znoszącymi zimno, bez palt, z rękami w kieszeniach spodni, z podniesionymi kołnierzami marynarek. W Villa San Giovanni kupiłem sobie coś do jedzenia - trochę chleba i sera - i teraz pożywiałem się na pokładzie tym chlebem, serem i zimnym powietrzem, z przyjemnością i z apetytem, bo odnajdywałem w tym serze smak i zapach moich gór, nawet zapach stada kóz i dym palonych krzaków piołunu. Drobni Sycylijczycy, skuleni, plecami zwróceni do wiatru, z rękami wciśniętymi w kieszenie, przyglądali mi się, kiedy tak jadłem, twarze mieli posępne, ale łagodne, pod czterodniowym zarostem. Robotnicy, dniówkowi wyrobnicy z plantacji pomarańcz, kolejarze w szarych czapkach z czerwoną wypustką, ozna­ czającą kolejowych robotników. Ja, jedząc, uśmiechałem się do nich, ale oni patrzyli na mnie bez uśmiechu.

-Żaden ser nie równa się z naszym - powiedziałem.

Nikt się nie odezwał. Wszyscy patrzyli na mnie, tęgie kobiety siedzące na wielkich naładowanych workach.

mężczyźni stojący, drobni, jakby wysuszeni wiatrem, z rękami w kieszeniach. Powiedziałem jeszcze raz:

-              Żaden ser nie równa się z naszym.

Bo nagle stałem się entuzjastą czegoś - tego właśnie sera; szczęśliwy byłem czując w ustach, oprócz smaku chleba i ostrego powietrza, nie mniej ostry, ale miły i dawny smak ziarenek pieprzu, niespodzianie napotykany w kęsach i palący jak ogień.

-              Żaden ser nie równa się z naszym 1 powiedziałem po raz trzeci.

Wtedy jeden z tych Sycylijczyków, najmniejszy i łago­ dny, choć ciemny na twarzy ogorzałej od wiatru, zapytał mnie:

-              Jesteście tutejszy, Sycylijczyk?

-              A czemu nie? - odpowiedziałem.

Tamten wzruszył ramionami i nie odezwał się więcej. U jego nóg siedziała na wypchanym worku młoda dziewczy­ na, prawie dziecko. Pochylił się nad nią, wyciągnął z kieszeni dużą czerwoną rękę i dotknął pieszczotliwym ruchem jej ramienia, poprawiając zarazem jej szal, żeby nie marzła.

Było w tym geście coś takiego, z czego poznałem, że to nie jego córka, lecz żona, a tymczasem Messyna przybliżała się, nie wyglądała już jak kupa gruzów nad morzem, widać było poszczególne domy i potężne budowle, i białe tramwaje, i sznury ćzamiawych wagonów na torach w pobliżu dworca. Ranek był dżdżysty, ale teraz nie padało, tylko na górnym pokładzie wszystko było mokre, dmuchał wilgotny wiatr i nawet ryki statków brzmiały jakoś mokro i równie mokre dolatywały od lądu gwizdy lokomotyw. Nie padało jednak i za kominami statków jęła się przesuwać wysoka wieża latarni morskiej, jakby wędrowała po tym zimowym morzu do Villa San Giovanni.

-              Żaden ser nie może się równać z naszym - powiedzia­ łem jeszcze raz.

Wszyscy stojący pasażerowie obrócili się w stronę burty, patrząc na coraz bliższe miasto, nawet i kobiety usado­ wione na workach zwróciły twarze w tamtą stronę. Ale nikt nie zbierał się do schodzenia na dół, żeby przygotować się do wysiadania. Mieli jeszcze czas! Dobrze wiedzieli, że od

13

ujrzenia latami morskiej do lądowania jest jeszcze co nąj mniej kwadrans drogi.

-              Żaden ser nie może się równać z naszym - powiedzia­ łem.

Kończyłem właśnie jeść, a tamten mąż dziecinnej żony nachylił się znowu, właściwie uklęknął, i pod jej uważnym wzrokiem coś majstrował przy koszyku, który stał koło jego nóg. Koszyk przykryty był kawałkiem ceraty przyszytej do krawędzi sznurkiem, mężczyzna ostrożnie odpruł go na tyle, żeby wsunąć rękę pod ceratę, i wyciągnął z koszyka pomarańczę.

Nie była duża ani dorodna, kolor miała bladawy, ale bądź co bądź była to pomarańcza, i on w milczeniu, nie wstając z kolan, podał ją swojej młodocianej żonie. Ona spojrzała na mnie, zobaczyłem jej oczy pod kapturkiem z naciągniętego na głowę szala, a potem zobaczyłem, jak potrząsa głową.

Mały Sycylijczyk wydawał się zrozpaczony, klęczał nadal z jedną ręką w kieszeni, w drugiej trzymając poma­ rańczę. Wreszcie się podniósł i stał tak w podmuchach wiatru, który uderzał miękkim daszkiem jego czapki o nos, z pomarańczą w ręku. Cała jego drobna postać, nie okryta płaszczem, wyrażała zziębnięcie i rozpacz, podczas gdy w dole pod nami przesuwały się w ten deszczowy ranek morze i miasto.

-              Messyna - odezwała się żałośnie jakaś kobieta; powie­ działa tó słowo bez wyraźnego powodu, chyba po to, żeby się użalić. A ja przyglądałem się, jak mały Sycylijczyk, mąż dziecinnej żony, z rozpaczą obdziera ze skórki pomarańczę i równie rozpaczliwie ją zjada, z wściekłością, zajadle, ale bez chęci, prawie nie gryząc, tylko przełykając cząstki, tak jakby je przeklinał, zziębnięte palce ociekały pomarańczo­ wym sokiem, stał pochylony, plecami do wiatru, z miękkim daszkiem czapki przywartym do nosa.

-              Żaden Sycylijczyk nie jada rano - powiedział nagle i dodał:

-              Jesteście z Ameryki, co?

Mówił z desperacją, ale zarazem łagodnie, tak samo jak z desperacją a delikatnie obłupywał ze skórki pomarańczę i z desperacją ją zjadał. W ostatnich słowach brzmiał jakiś ton napięcia, jak gdyby dla spokoju duszy konieczna mu była wiadomość, że jestem Amerykaninem.

i

-              Tak-odpowiedziałem wyczuwając tę jego potrze­ bę. I Jestem Amerykaninem. Od piętnastu lat.

IV.              Dziecinna żona. Nikt ich nie chce

Padało, kiedy stanąłem na molo Dworca Morskiego, gdzie czekał już mały pociąg, do którego miałem wsiąść; z tłumu Sycylijczyków przybyłych promem część już się rozproszy­ ła, z podniesionymi kołnierzami palt i z rękami w kiesze­ niach, po zadeszczonym placu; część została, z kobietami, tobołkami i koszykami, stojąc nieruchomo pod dachem peronu, tak jak przedtem na promie.

Pociąg czekał, aż dołączą do niego wagony, które prze­ były cieśninę promem; był to manewr wymagający czasu i ja znalazłem się znowu obok małego Sycylijczyka i jego dziecinnej żony, znów siedzącej na tobołku u jego nóg.

Tym razem uśmiechnął się na mój widok, choć nadal wyglądał tak samo beznadziejnie z rękami wciśniętymi w kieszenie, na zimnym wietrze; uśmiechnął się jednak, samymi tylko ustami, spod sukiennego daszka, który zasłaniał mu pół twarzy.

-              Mam krewnych w Ameryce - powiedział - wuja i kuzynów...

-              Ach, tak - rzekłem. - A gdzie są? W Nowym Jorku czy może w Argentynie?

-              Nie wiem - odpowiedział. - Może w Nowym Jorku. Może w Argentynie. W Ameryce.

A potem dodał: - A wy skąd jesteście?

-              Ja? urodziłem się w Syrakuzach.

A on na to: - Nie... Z jakiego miejsca w Ameryce?

-              Z... z Nowego Jorku - odpowiedziałem.

Chwilę milczeliśmy, ja, myśląc o swoim kłamstwie i patrząc na niego, a on patrząc na mnie swymi na pół ukrytymi pod daszkiem czapki oczyma.

Potem, prawie serdecznie, zapytał:

-              Jak się żyje w Nowym Jorku? Dobrze?

-              Trudno się tam wzbogacić - odpowiedziałem.

-              A cóż to ma za znaczenie? - on na to I można dobrze żyć i bez bogactwa... może nawet lepiej...

-              Kto wie!-powiedziałem.-Jest także bezrobocie.

-              Bezrobocie jest takie ważne?-zapytał.-Nie zawsze bezrobocie jest najgorsze... To nie to... Ja nie jestem bezrobotny.

Wskazał innych Sycylijczyków dokoła, takich samych drobnych i chudych.

-              Żaden z nas nie jest bezrobotny. Pracujemy... w sadach... Pracujemy.

Zamilkł na chwilę, potem dodał innym tonem:

-              Wróciliście z powodu bezrobocia?

I Nie - powiedziałem - wróciłem tylko na kilka dni.

-              Właśnie. Dlatego jecie rano. Sycylijczyk nigdy nie je rano.

I zapytał: - A w Ameryce wszyscy rano jedzą?

Mógłbym mu powiedzieć, że nie i że ja także zwykle rano nic nie jem, i znam wielu innych ludzi, którzy nie jadają może częściej niż raz dziennie, że na całym świecie tak samo się dzieje, i tak dalej, i tak dalej, ale nie mogłem przecież źle mówić o Ameryce, w której nigdy nie byłem i która w dodatku nie była czymś rzeczywistym, raczej jego wyobrażeniem o królestwie niebieskim na ziemi. Nie mogłem; nie byłoby to słuszne i sprawiedliwe.

-              Myślę, że tak - Odrzekłem. - W taki czy inny spo­ sób.

-              A w południe?-przerwał mi.-Czy w Ameryce w południe wszyscy jedzą?

-              Chyba tak; w taki czy inny sposób...

-              A wieczorem? Wszyscy jedzą wieczorem w Amery­ ce?

-              Myślę, że tak; lepiej albo gorzej...

-              Chleb? - dopytywał się. - Chleb i ser? Chleb i jarzynę? Chleb i mięso?

Pytał z taką nadzieją, że nie mogłem powiedzieć mu: nie.

-              Tak-powiedziałem.-Chleb i inne rzeczy.

A on, mały Sycylijczyk, milczał chwilę, przeżywając swoją nadzieję, potem spojrzał w dół, na swoją dziecinną żonę, która siedziała nieruchomo, posępna, zamknięta w sobie, na tobołku; i znowu, tak jak przedtem na peronie,

schylił się i beznadziejnym ruchem rozsznurowal trochę koszyk, wydobył jedną pomarańczę i, przykucnięty, podał ją tak samo beznadziejnie żonie, a po jej milczącej odmowie pozostał tak, zgnębiony, aż wreszcie zaczął pomarańczę obierać i jeść, przełykając jej cząstki, jakby połykał prze­ kleństwa.

1 Można je jeść jako sałatkę - powiedziałem - tak się u nas jada.

-              W Ameryce?

-              Nie^ tu u nas.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin