Sawicki Andrzej W._Spacer po Warszawie (opowiadanie).rtf

(5851 KB) Pobierz
Sawicki Andrzej W._Spacer po Warszawie (opowiadanie)

C:\Users\Agnieszka\Downloads\5 Sawicki Andrzej W._Spacer po Warszawie (opowiadanie)-page-001.jpg


Nad Warszawą wstało słońce. Korzystając z pięknego, kontrastowego oświetlenia, robiłem właśnie kilka ujęć pustej ulicy. Tak dla rozgrzewki. Po całej nocy straszliwego napięcia, znajomy trzask pracującej migawki działał jak balsam na moje zszarpane nerwy.

Ulica zatarasowana była kilkoma wrakami samochodów. Za kierownicą jednego z nich spoczywało wysuszone ciało kierowcy. Oderwana głowa spoczywała tuż przy przedniej szybie i, szczerząc zęby, patrzyła pustymi oczodołami wprost w obiektyw. To będzie ciekawe, wstrząsające zdjęcie. Jeszcze ten częściowo spalony budynek i ruiny kamienicy z drugiej strony ulicy i mamy doskonałą kompozycję. Więcej takich fotek i powalczę o World Press Foto. W wyobraźni widziałem już wielką, czarnobiałą odbitkę tego zdjęcia, wiszącą na wystawie, wśród innych moich dzieł, które przyniosę z tej wyprawy. Robiąc te kilka ujęć, poddałem się radości fotografowania i na chwilę zapomniałem nawet o strachu. Lęku, który ściskał mnie za gardło od kilku godzin, a od ostatnich dwóch, od kiedy znaleźliśmy się w mieście, ściskał też za inne części ciała.

Hej, Marku! Nie zapominaj się! Pamiętaj, gdzie jesteśmy, i trzymaj się blisko grupy skarcił mnie przywódca wyprawy, niejaki Kosa.

Był najmłodszy z nas, a przynajmniej na takiego wyglądał. Budził jednak respekt, ubrany w amerykański mundur, który co prawda był brązowawym kamuflażem pustynnym i nijak nie pasował do kolorów Warszawy, jednak nadawał Kosie aparycję specjalisty i twardziela. Prócz samego Kosy w skład naszej grupy wchodziło jeszcze dwóch mężczyzn, małomówny chudzielec Mowa i na oko trzydziestolatek, do którego zwracaliśmy się per Młody. Tych dwóch też ubranych było w wojskowe kamuflaże, najwyraźniej dorwane całkiem przypadkowo w jakimś demobilu. Obaj uzbrojeni w polskie karabinki Beryl, w odróżnieniu od Kosy, który ściskał w rękach policyjną strzelbę zwaną shotgun.

Robiąc zdjęcia, naprawdę się zapomniałem i oddaliłem od nich, zostając jakieś pięćdziesiąt metrów z tyłu. Wymierzyłem aparat w chłopaków, chcąc zrobić im fotkę i zaraz do nich dołączyć, gdy z wystawy sklepu spożywczego, obok którego przechodzili, wyleciała szyba. Brzęk tłuczonego szkła w niezwykły sposób przerwał martwą ciszę panującą na ulicach miasta. Ta straszliwa cisza była chyba najbardziej makabryczną rzeczą, jaką do tej pory doświadczyłem w opuszczonej Warszawie. Nie widok trupów, zgliszczy, zniszczeń, ale właśnie cisza. Wszechobecna i przytłaczająca, wdzierała się pod czaszkę, zamrażała krew w żyłach i wbijała w ziemię, przygnębiając niesamowicie. Złapaliśmy się na tym, że poddajemy się jej i sami mówimy szeptem. Dlatego też tak niespodziewany hałas spowodował, że niewiele brakowało, a popuściłbym w spodnie. Jakoś jednak udało mi się opanować, tylko aparat wysunął mi się z ręki, ale całe szczęście,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin