Paul Scott - RAJSKIE PTAKI - KIK.rtf

(1160 KB) Pobierz

Scott Paul

RAJSKIE PTAKI

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA KRĄŻĄCY JEŹDŹCY

Nazwano je Rajskimi Ptakami, albowiem gdy je odkryto, stały się tematem najdziwniejszych bajek; między innymi przez długi czas panowało powszechne przekonanie, że nie wiadomo, skąd przybywają i dokąd odlatują; że pożywieniem ich jest rosa niebiańska; że są stale w locie i odpoczywają wyłącznie w powietrzu; że nikomu nie udało się złowić żywego ptaka, a zatem dostać go do rąk można jedynie wtedy, gdy spada na ziemię martwy. Dlatego też prostaczkowie wyobrazili sobie, że ptaki te przylatują z Nieba czy z Raju, a olśnieni pięknem ich kształtu oraz upierzenia nadali im tę niezwykłą nazwę, pod którą dotąd figurują.”

Kiedy Melba przerywa swoją południowoamerykańską pieśń miłosną i skrze­ czy: „Wurra jadura” — nie zwracam na nią najmniejszej uwagi i dalej robię to, czym się akurat zajmuję, ale jeśli do skrzeczenia dołącza się blaszany stukot dzioba i pazurków szamoczących się z drucianą siatką oplatającą jej klatkę — wówczas wypadam z chaty na polankę i, żeby uspokoić ptaka, łaskoczę go w brzuszek i drapię po łebku. Odbywa się to zawsze w blasku słońca, Melba bowiem nigdy nie śpiewa, kiedy zanosi się na deszcz lub kiedy pada. Na noc przynoszę ją do domu i wpuszczam do małej klatki ze stalowego drutu, w której siedziała, gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy, i w której odbyła ze mną podróż na Manobę. Żeby ptaka nie drażniło światło lampy, nakrywam klatkę tkaniną, kawałem drogiego, zielonego jedwabiu, właściwie szalem z wyhaftowanymi małpami i tygrysami. Mówię jej dobranoc, ona grzecznie odpowiada, ale jedynie po to, żeby wzbudzić we mnie złudne poczucie bez-

pieczeóstwa. Kiedy uważa, że cisza trwa dostatecznie długo, natychmiast wrzeszczy z całych sil: „William Conway! William Conway!” Szklanka whisky mało nie wypada mi z ręki, gdy słyszę tak znienacka swoje nazwisko. Zaskakuje mnie zawsze, skoro tylko uda się jej uśpić moją czujność. Ptak ma chyba rentgen w oczach i widzi poprzez szal!

Mówię do niej: „Cicho, Melbo! Idź spać!” i od stopnia poirytowania w moim głosie zależy długość i tkliwość pieśni, którą wówczas dla mnie wykonuje, pieśni ze wzgórz paragwajskich, przerywanej gruchaniem i tre­ lami. Ptak wprowadza się stopniowo w stan takiego hipnotycznego upojenia, że sen spada na niego łagodnie i nagle, jak tu tropikalna noc zapada nad oceanem.

Ciekawa jest również historia klatki ustawionej na polanie. Jej szczególny kształt to raczej dzieło przypadku, pomimo że plan jej widziałem w myślach dokładnie, a kształt miałem jasno przed oczami od samego początku, ale dopiero kiedy była gotowa w jednej trzeciej, uderzyło mnie pewne podobień­ stwo do solidnej żelaznej klatki zbudowanej na wyspie pośrodku jeziora w książęcych posiadłościach Dźandapuru w Indiach. Gdy mniej więcej przed miesiącem zobaczyłem ją ponownie po trzydziestu latach, była dokładnie taka sama, bez najmniejszych zmian. Z całą świadomością więc dokończyłem to, co zapoczątkowałem podświadomie.

Dwaj chłopcy z nadmorskiej osady pomogli mi w pracy w zamian za pełną ćwierćfuntową puszkę rozpuszczalnej kawy nazywanej tu „kwikkaffy”. Na­ cięli bambusów na listewki, według moich wskazówek pokryli dach w kształ­ cie cebulastej kopuły liśćmi podówczas zielonymi, które teraz już brązowieją. Od Griffina dostałem drucianą siatkę, przytwierdziłem ją do listewek i Melba ostrzy sobie o nią dziób, wpija się pazurkami, przyciska się do niej jasnozieloną piersią i brzuszkiem tak mocno, jak gdyby od tego zależało życie, a w jej papuzich oczach pojawia się niedobry błysk i ostrzega, żeby nikt nie ośmielił się jej dotknąć.

Griffin jest Australijczykiem. Mieszka na wybrzeżu i prowadzi placówkę handlową spółki Straits, Islands and Archipelago Trading Company, znanej od Singapuru po Cooktown jako SIAT. Drucianą siatkę miał upchniętą w kącie sutereny składów zbudowanych przy molo. Jak we wszystkich tego rodzaju magazynach bije tu w nos zapach kurzu, blachy i włókna orzechowe­ go. Ponieważ trzymanie Melby w małej drucianej klatce sprawiało mi przykrość, zapytałem Griffina, czy nie znalazłby czegoś, co by się nadawało do zbudowania większej. Przez chwilę miałem wrażenie, że mi odmówi, podejrzewał bowiem, że większa klatka dla Melby może świadczyć, iż zamierzam pozostać na Manobie dłużej, niż zadeklarowałem. Nim tu przyby­ łem, on i doktor Daintree byli jedynymi białymi na całej wyspie.

Manoba to wyspa pochodzenia wulkanicznego. Przypuszczam, że nikt tu nigdy nie mierzył ilości opadów, ale najpewniej osiągają one w przybliżeniu sto cali rocznie. Wznosi się ona ponad pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, a więc zbyt mało, by rósł na niej las jak na Nowej Gwinei, którą przy bezchmurnym niebie widzę z mojej werandy. Oprócz statków dalekomorskich rzucających kotwicę za rafą, żeby przeładowywać towary z lichtugi Griffina lub je na nią wyładowywać, z Nowej Gwinei dość regularnie przypływa szalupa po to, aby — jak twierdzi Griffin — nie można było uchronić się od Nich nawet na takiej wysepce jak nasza. Podejrzewam, że bardzo by się martwił, gdyby Oni przestali przyjeżdżać, gdyż wtedy nie miałby na co narzekać.

Podobno mieszkańcy interioru żyją odizolowani od siebie w dolinach szczepowych, uprawiają bataty, warzywa, banany i trzcinę cukrową. SIAT dostarcza im to, co Griffin nazywa cargo, mianowicie płody cywilizacji: puszki kwikkaffy, ubrania, ozdoby, tytoń, różne nowości, zabiera zaś od nich między innymi wyroby ludowe, które trafiają do sklepów w Port Darwin i Melbourne, oraz barwnik uzyskiwany z korzeni pewnej rośliny i bardzo poszukiwany przez Chińczyków i Malajów. Niegdyś przedmiotem handlu były także pióra dużych rajskich ptaków z wyższych partii gór.

Ludność wybrzeża trudni się rybołówstwem, jest tu też mała plantacja palm kokosowych nadzorowana przez Griffina i przyczyniająca się do powiększenia ogólnej ilości kopry na świecie. Kiedy po raz pierwszy dostrzegłem wyspę zza relingu statku zakotwiczonego za rafą, wydawało się, że nie ma tam nic prócz piętrzących się wzgórz stromo sterczących z żółtej oleistej wody, wzgórz zachodzących na siebie i pokrytych tym, co w przewodnikach nazywają dziewiczą dżunglą. Jednak z bliższej odległości, gdy lichtuga wpływała do laguny, zauważyłem, iż pomiędzy wzgórzami kryją się doliny. Plaża to wąski pasek srebrzystego piasku — srebrnego, bo tufy wulkaniczne pokryte są pyłem koralowym. Pióropusze palm pochylają się w stronę lądu, do tej pozycji zmusza je wiatr wiejący przeważnie od morza. Tuż za palmami leży osada

o              chatach zbudowanych na palach dla ochrony przed wysoką falą w czasie sztormu. Plażę mogę widzieć z werandy domku, w którym mieszkam; zajmował go dawniej asystent doktora Daintree’ego. Lecz już od przeszło roku doktor mieszka i pracuje sam.

Kiedy przybyłem tu, wyskoczyłem z lichtugi na molo i przedstawiłem się Griffinowi, który stał jak urzędnik portowy na posterunku, wypatrujący niepożądanych intruzów, i osłaniał oczy przed rażącym blaskiem bryzgów światła odbijającego się od wody. Poszedłem w jego stronę i w stronę bungalowu po rozprażonych, głucho dudniących deskach mola, w asyście dwóch mężczyzn, którzy podpłynęli lichtugą do mego statku i zawładnęli

moimi trzema walizkami, ja zaś niosłem klatkę ze skrzeczącą i klnącą Melbą, bo widocznie uznała już sam zapach Manoby za odrażający. Musiałem przedefilować obok szeregu Manobańczyków, stojących po jednej stronie mola (stają tak zawsze, gdy przypływa statek — instynktowne zachowanie z czasów, kiedy obcy przybysze nie byli mile widziani), brązowych, o płaskich nosach, niektórych w spodniach, innych w opaskach na biodrach, paru z kolcami w nozdrzach, myślę, że z igłami jeżozwierza. Jeden z nich (jak potem stwierdziłem — miejscowy wesołek) miał tylko róg falliczny. Widywałem to na zdjęciach, ale w naturze uznałem za mniej przewrotne, niż się spodziewałem, jednak zastanowiło mnie, co się odczuwa obnosząc się przez cały czas z tą sztuczną erekcją w ozdobnym futerale.

Zarówno ci ludzie, jak sam widok wyspy, no i w ogóle cała sytuacja sprawiły, że poczułem się jak aktor we współczesnym dramacie, ale obsa­ dzonym w nieodpowiedniej w tym wypadku roli wiktoriańskiego odkrywcy; na szczęście nie trwało to długo. Griffin ma aparat nadawczo-odbiorczy. Używa go do porozumiewania się z lądem, a w przerwach nastawia muzykę. Dźwięki dżezu i rocka dochodzą z plaży, która tak jak całe osiedle i nawet ścieżki w lesie zasypana jest starymi puszkami po „kwikkaffy”; Manobań- czycy, po opróżnieniu ich zawartości, napełniają je kamykami i potrząsają, wydobywając dźwięki w rytmie mambo-mambo.

Griffin nie całkiem uwierzył w moje zapewnienie, iż przybyłem na Manobę jedynie po to, żeby zobaczyć rajskie ptaki, zwłaszcza że uzbrojony byłem w list polecający do doktora Daintree’ego od człowieka nazwiskiem Cranston. Jima Cranstona poznałem przeszło osiemnaście lat temu jako towarzysza niedoli w obozie jenieckim na północy Malajów, nazywanym Świńskie Oko. W ciągu ostatnich lat Cranston odwiedził Manobę kilkakrotnie, ale jedyną jego więzią z wyspą był doktor Daintree. Cranston, o dziesięć lat młodszy od Daintree’ego, jest jego szefem. Griffin o tym wie i podejrzewa, że moje zainteresowanie Manobą wiąże się także z doktorem, że przybyłem tu, żeby załatwić coś, na co Cranston nie mógł się zdobyć. Prawda wygląda nieco inaczej, nie mogę jednak mieć pretensji do Griffina, że tak myśli. Przecież on nigdy nie słyszał o roku sabatowym*, ja zaś nie wyglądam mu ani na obserwatora ptaków, ani na londyńskiego biznesmena na urlopie, chociaż nim jestem w rzeczywistości.

Ilekroć schodzę ze wzgórza do nadmorskiego osiedla, żeby spędzić z nim część dnia, zawsze uważnie przygląda się mojemu białemu szybko wysychają­ cemu ubraniu, po czym pyta: — Jak się ma dzisiaj doktor Daintree? — i z lek­

kim niedowierzaniem przyjmuje odpowiedź, że nie wiem. Kiedyś ofiarował mi lornetę połową, którą podobno znalazł w suterenie. Odparłem, że mam taką samą, gdyż chcę obserwować paradisaeidae z bliska, jeżeli będę miał szczęście w ogóle na nie trafić. Pokiwał głową i powiedział: — To dobrze. — Potem patrzył na zachodni kraniec wzgórza, gdzie mieści się ambulatorium doktora; wiedział doskonale, że widzę je z mojego domku. Pewnie intrygowało go, jak często szpieguję doktora. Kiedy kpiąco mówi „oni”, mając na myśli władzę Nowej Gwinei i w ogóle wszystkie władze, robi taką minę, jakby chciał mnie wystawić na próbę. Myśli, że jestem inspektorem Fundacji Europejskiej finansującej manobańską służbę zdrowia, a zatem zatrudniającej nie tylko doktora Daintree’go, lecz także Cranstona.

Griflin jest wysoki, grubokościsty, o płowych włosach. Jesteśmy jednego wzrostu, ale on jest tęższy. Brzuch wydyma mu koszulę ponad paskiem spranych niebieskich spodni. Oceniam go na jakieś czterdzieści pięć lat, a więc byłby o parę lat starszy ode mnie. Zaraz po wojnie ożenił się z Chinką | Singapuru, która zmarła jakieś cztery lata temu i została pochowana w Morzu Timora. Ma troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę, które biegają całkiem na golasa. Z rysów podobne są do swojej matki, którą on bardzo kochał. Mówi, że mogli żyć tylko w takim miejscu jak Manoba, gdzie nic im codziennie nie przypominało obrzydliwości cywilizacji, ale kiedy żona zmarła — zdecydował, że przywykł do takich miejsc. Mieszka tu już trzy lata,

o              rok dłużej niż Daintree. Napomyka, że kiedy starszy chłopiec skończy dziesięć lat, przeniesie się do Sydney.

Pierwsze „a” w słowie Manoba jest krótkie, drugie — długie; literę „o” zaś ledwie się wymawia. Zaczyna się ją mówić i natychmiast połyka. Całość, prędko wypowiadana, brzmi jak „Man’ba”, lecz z malutką przerwą, z cieniem dźwięku dzielącym zgłoski. Przed wojną Manobańczycy z interioru żyli w prawie całkowitym odosobnieniu. Gardzili rodakami z wybrzeża, którzy utrzymywali się przeważnie z płodów morza. Raz i drugi misjonarze pode­ jmowali próby dotarcia do nich, ale w owych czasach nie istniała tu żadna stała placówka handlowa, nie było osiadłego czy choćby tylko tolerowanego przez tubylców białego człowieka, za którego pośrednictwem misjonarze mogliby rościć sobie prawo do jakiejś władzy lub który mógłby zapewnić im ochronę, toteż ich próby zbawienia odbywały się raczej z doskoku. Obecnie Manobańczycy poddali się wpływom innego rodzaju religii — reiigii tak zwanych dóbr konsumpcyjnych, niekiedy określanych jako cargo, będącej raczej kultem niż religią; kultem szczęśliwości idącej w ślad za puszkami kwikkafTy, które przysporzyły już białemu człowiekowi bogactwa i potęgi, a teraz leżą na piasku, na drogach i ścieżkach, jak błyszcząca manna z nieba, wprawdzie rdzewiejąca, ale przez to bynajmniej nie tracąca mocy.

Swój roczny urlop, sabatowy rok, rozpocząłem przed kilkoma miesiącami, w kwietniu 1960, w sześć miesięcy po ostatecznym wyroku w sprawie rozwodowej wniesionej przez moją żonę Annę, z którą pozostawałem w stanie małżeńskim ponad dziesięć lat, matkę mojego syna Stefana, niemal już jedenastoletniego. Mieszka on teraz z Anną i jej nowym mężem w Surrey, w posiadłości zwanej Cztery Brzozy, która ongiś należała do mojego stryja Waltera i jego żony Ethel.

Pomysł urwania się na rok przyszedł mi do głowy dopiero w styczniu, ale nie miałem konkretnego planu, dopóki moi wspólnicy w Londynie nie zapytali mnie. dokąd zamierzam jechać. Nie zastanawiając się nad odpowiedzią odrzekłem, że chyba do jakiegoś ciepłego kraju, może do Indii, gdzie' się urodziłem. 1 tu popełniłem błąd, nie powinienem był wymieniać żadnej nazwy. Gdy się prowadzi interesy, trudno znaleźć gdziekolwiek w świecie milę kwadratową, gdzie by nie było przedstawiciela, firmy, spółki czy instytucji, do których warto by wpaść przejazdem. Zawsze znajdzie się coś do przeanalizo­ wania nawet na urlopie, jakaś propozycja do podsunięcia, żeby dochodziła na wolnym ogniu, czy wreszcie zasługujący na uwagę pomysł. No i zawsze jest tam ten człowiek: nasz Człowiek u Źródeł Amazonki.

Mój urlop, przynajmniej w jego stadium początkowym, został zaplanowany w chwili, kiedy otwarłem usta. Rozdzwoniły się telefony, depesze pobiegły w świat, zarezerwowano miejsca w odrzutowcach lecących Bóg jeden wie ile stóp ponad oceanami, które wolałbym raczej powolutku przemierzyć w jakiejś łodzi przewożącej banany; chociaż nie wyobrażam sobie, żebym wybrał akurat bananowiec, gdyby to ode mnie zależało. Czterdziestojednoletni mężczyzna niezbyt dobrze wytrzymuje smród oleju i dojrzewających owoców, jeśli okoliczności nie zmusiły go, aby się do tego wcześniej przyzwyczaił.

Gdy schodzę na plażę, żeby odwiedzić Griffina, w nozdrza bije odór nafty, której używa do swojej prądnicy, i fetor gnijących na brzegu rozmaitych rzeczy, gdy wspinam się po stopniach jego drewnianego bungalowu, gdzie z dachu zwisa szyld: „Straits, Islands, Archipel Trg. Co, Oddział w Manobie, Lew Griffin”, gdy uśmiecham się do jego golusieńkich dzieci, Tony’ego, Lena i Lucilli (kiedy się tu zjawiłem po raz piewszy, dzieci pozasłaniały wstydliwe części ciała brudnymi łapkami, jak gdyby w geście powitalnym), gdy przechodzę rozsuwając zasłonę z paciorków, przypominającą staromodne wnętrza z regionu Mórz Południowych, lecz w tym wypadku oddzielającą bawialnię umeblowaną stołem o plastikowym blacie, plażowymi krzesłami z rurek metalowych i brezentu, z wersalką oraz stadem porcelanowych dzikich kaczek w locie przyczepionym do drewnianych ścian — przyznaję szczerze, że takie wnętrze zbliżone do bananowej łodzi najzupełniej mi wystarcza. Z wdzięcznością przyjmuję kufel piwa z lodówki, zjadam posiłek złożony

| zupy minestrone w proszku oraz piersi kurzych w szparagach z puszki (jedno i drugie podgrzane na płytce elektrycznej), a na deser truskawki ze śmietanką— serce przepełnia mi wdzięczność, że wszystko jest nie tak, jak mi się marzyło dawno, dawno temu.

Chata, w której mieszkam, jest dość prymitywna, aczkolwiek schludna i praktycznie biorąc pusta, atmosferę zaś w niej stwarza nie tyle dżungla | jednej strony i widok oceanu z drugiej, ile moje białe ubrania, tropikalne siatkowe koszule, jaskrawe jedwabne krawaty, złote spinki, wieczne pióro Shaeffera, kąpielówki z acetatu i skórzane kufry, które jeden z chłopców z nadbrzeżnej osady codziennie czyści pastą, żeby nie zapleśniały.

Pływam każdego ranka i opalam się, nim słońce znajdzie się zbyt wysoko, po czym wracam do domku na gimnastykę, gdyż widok sterczącego brzucha Griffina i wiotkich mięśni jego tułowia nie jest dla mnie jedynie stymulującym dowodem, iż mężczyzna może sprawiać wrażenie zaniedbanego i w drugiej połowie dwudziestego wieku wyglądać jak obibok z początków tego wieku z książek mego dzieciństwa, utrzymywany w koloniach przez dotacje z domu, lecz stanowi także groźną przestrogę, że takim się stanie po czterdziestce, jeśli będzie sobie folgował. Następnie idę pod prowizoryczny natrysk, pociągam za sznurek i zmywam z siebie sól, piasek i ziemię, wycieram się białym puszystym ręcznikiem, któremu muszę wybaczyć, że nigdy nie bywa naprawdę suchy, i spryskuję się dezodorantem o nazwie Clipper Tang. W osiedlu jest chłopak, który strzyże na modłę europejską, więc korzystam z jego usług raz w tygodniu. Człowiek przyzwyczaja się do komfortu.

Griffin mnie stołuje, za co płacę mu zarówno gotówką, jak i czasem, który poświęcam na wdrażanie jego starszego syna w technikę trzymania prosto kijka krykietowego; chłopiec ścina piłki precyzyjnie, niestety ma tendencję do zaczepiania wszystkiego po drodze. Gramy na długość maty na ogrodzonym placyku za ich bungalowem i na czas rozgrywki chłopiec idzie na kompromis ze swoim pojęciem o prawdziwej męskości, wkładając szorty.

Z bungalowu Griffina mogę obserwować mężczyzn, kobiety i dzieci, jak wspinają się do ambulatorium doktora Daintrce'ego po poradę, a także oceniam sytuację według tego, po jakim czasie schodzą i jak idą: pojedynczo, po dwoje czy w grupce. Jeśli schodzą pojedynczo lub parami, wówczas liczę ich, a gdy wszyscy już są na dole, niekiedy sam idę na wzgórze, mijam swoją chatę i wdrapuję się stromą krętą ścieżką wiodącą przez las na wykarczowaną polanę, gdzie mieszka Daintree; kiedy w dniu mego przyjazdu wybrałem się tam o zachodzie słońca, powietrze i ziemia płonęły niemal namacalną czerwienią, jak gdyby przeleciała tędy chmara flamingów rozsypując drob­ niutkie cząsteczki swego pigmentu. Kiedy jednak pacjenci schodzą grupami, dalej rzucam piłkę Tony’emu, dopóki nie wybije godzina ponownego pływa-

nia. ponownego natrysku, potem lunchu, rozkosznego lenistwa, drzemki

i              przypadkowych lektur.

Dotychczas jeszcze nie wybrałem się w góry, żeby zobaczyć rajskie ptaki, a po owych pierwszych odwiedzinach zaledwie dwa razy poszedłem do doktora Daintree'ego na pogawędkę. Niekiedy wieczorami grywam w szachy z GritYinem, ale to wtedy, kiedy czas ciąży mi nieznośnie, kiedy mój roczny urlop zaczyna mi działać na nerwy, gdyż zawsze dotąd prowadziłem aktywny tryb życia. Jednak jestem zdecydowany wytrwać do końca, dalej korzystać z wolnego czasu, obecność zaś doktora Daintree’ego na wzgórzu oraz klatka koło domku. przypominająca mi klatkę w Dźandapurze, hamują moją chęć wyjazdu i spędzenia pozostałych paru miesięcy w luksusowych miejsco­ wościach. A ponieważ nie mam naprawdę nadziei, iż uda mi się zrobić dla doktora Daintree’ego tę drobną rzecz, którą chciałbym dla niego zrobić przed wyjazdem, czuję, że nie wolno mi opuścić Manoby ani o jeden dzień wcześniej niż to absolutnie konieczne, żeby wsiąść na statek i udać się w długą, powrotną drogę do domu, bo a nuż... a nuż znajdę taką sposobność.

Daintree liczy sobie teraz około sześćdziesięciu pięciu lat. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki, kiedy Cranston dręczony koszmarami budził mnie w obozie Świńskie Oko krzykiem: — Dane, uważaj, Dane! — Pytałem go, kto to jest Dane, mówiłem, że wołał kogoś, czyje imię brzmiało jak Dane, i ostrzegał go, ieby uważał. Powiedział mi, że Dane to Daintree, a śniło mu się, iż Japończycy także jego schwytali. Daintree ma teraz włosy srebmosiwe; Cranston opowiadał mi niedawno, że były prawie tego koloru, kiedy Daintree, który został rzeczywiście uwięziony przez Japończyków, wyszedł z obozu na Jawie. Gdy miałem dwukrotnie okazję rozmawiać z nim na Manobie — nie licząc owego niefortunnego pierwszego spotkania po przyjeździe — wpatrywał się we mnie swymi bardzo czarnymi i przenikliwymi oczami (tak je sobie zawsze wyobrażałem, aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby Cranston opisał mi go zbyt szczegółowo), jak gdyby mnie nigdy dotąd nie widział, jak gdyby zaniepokoił go list informujący o tym, kim jestem. W trakcie ostatniej wizyty przerwał mi, gdy mówiłem o problemach współczesnego finansowania prze­ mysłu, wskazał na mnie palcem i stwierdził: — Wiem. Jest pan tym, który pragnie zobaczyć rajskie ptaki. Cran wspominał mi o panu.

Mogę liczyć tylko na niego, żeby mnie zaprowadził w góry, gdyż mieszkań­ cy wybrzeża nigdy tam nie chodzą. Jestem prawie pewien, że nawet nie znają drogi, chociaż wyspa jest mała. Wprawdzie ludzie z gór pojawiają się, żeby robić interesy z Griffinem, ale tak naprawdę mogę liczyć jedynie na doktora, że mnie zaprowadzi tam i z powrotem, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać. A. może nigdy mnie tam nie zaprowadzi?

Kiedy przybyłem na Manobę, nie miałem zamiaru robić żadnych notatek. Zmusił mnie jednak do tego nadmiar wolnego czasu. Jest także coś zniewala­ jącego w sposobie, w jaki Melba śpiewa o górach, dolinach i lasach swojej młodości (gdyż podobno jest bardzo stara): śpiewa o nich tak, jak gdyby je widziała przez zmarszczone powieki na pół przymkniętych oczu. W jej śpiewie rozbrzmiewa radość, uszczęśliwienie wspomnieniami, a także dojrzała akcep­ tacja tego, iż tak wiele w jej młodości było „mają”, tak wiele było złudzeniem; potem, kiedy przerywa i wysuwa łebek do przodu (obserwowałem ją, gdy

o              tym nie wiedziała), i nagle rozpościera skrzydła wojowniczym ruchem, który tak samo nagle przekształca się w pełne wdzięku, powolne ich złożenie, zaczyna kołysać się z boku na bok i wywrzaskuje moje imię: „William Conway!” i „Wurra jadura”. Doznaję wrażenia, jak gdyby śpiewała nie

o              swojej, lecz o mojej młodości; w takich chwilach podchodzę do klatki, patrzymy na siebie i staramy się obalić tę straszną barierę, jaka dzieli ludzi od zwierząt.

2

Na Manobie nie ma tygrysów, ale gdybym teraz miał wybrać się do lasu, mógłbym wziąć z sobą tygrysa. Jest tutaj, wyłuskany na chybił trafił ze wspomnień, które przywiozłem na tę wyspę jako niewidoczny bagaż, w naj­ ciemniejszym kącie mojej chaty, dokąd nie dociera światło lampy, jego łeb z profilu wygląda jak łeb gigantycznego egipskiego kota, spłaszczony na czubku i wysunięty poza linię szerokiego trójkątnego nosa. Widzę go w całej okazałości na jego własnym, indyjskim tle ostrych jak kolce liści, jak wynurza się na oświetloną promieniami słońca polanę, widzę pod luźno zwisającą skórą pokrytą gęstą, zmierzwioną sierścią jego napięte mięśnie. Stoi jak wryty, rudozłoty, w czarne zwężające się, zanikające pręgi, a jego białe sztywne wąsy wyginają się ku przodowi. Nagle mięsień się porusza uwydatniając kości, przesuwając się przez miękkie pofałdowanie żeber, gorący tygrysi odór dochodzi aż tam, gdzie się usadowiłem, ja, przejęty grozą chłopak, sam z Dorą Salford, małą dziewczynką ubraną tak jak i ja w białą koszulę, bryczesy i kask tropikalny, w macanie zbudowanym poprzedniego roku dokoła rozwidlonych konarów drzewa. Uzbrojony jestem w strzelbę, ale straciłem zaufanie do jej mocy. Było to moje pierwsze i ostatnie doświadczenie z indyjskim śikarem.

Mojemu przyjściu na ten świat towarzyszył gwizd petard i wirujące sztuczne ognie, jak gdybym był dziedzicem wielkiej magnackiej fortuny. Urodziłem się w Indiach, w Rezydencji Gopalakand w 1919 roku, kiedy mój ojciec był zastępcą Rezydenta. Sztuczne ognie zarządził władca Gopalkandu, mahara­

dża. sir Pandirakkar Dingit Rao, którego Anglicy nazywali Dingy Row. Nie miałem sposobności zapytać, dlaczego trzeba czcić fajerwerkami narodziny syna niezbyt podówczas wysokiego urzędnika, ale sądzę, iż sir Pandirakkar byt w nastroju proangielskim i uznał sztuczne ognie zarówno za dowód swojej życzliwości, jak i za odpowiednią formę gratulacji z powodu mego przyjścia na świat.

Z mojego życia w Rezydencji nie zachowałem w pamięci niczego. Gdy miałem dwa lata. przenieśliśmy się do miejscowości o nazwie Pankot. Jedyne, co pamiętam, jeśli chodzi o moją matkę — to ładne rysy na fotografii, jej wieczne odosobnienie w zaciemnionym pokoju, łoże oraz głowę mego ojca ukrytą w dłoniach — znak, że mama nie żyje. Zmarła w Pankocie, gdy miałem cztery lata.

Pierwszą kobietą w moim życiu była pani Canterbury. Nazywałem ją Dzwonem Canterbury lub Canters, a gdy mi dogryzła, Starą Owcą. Najpierw była moją nianią, potem guwernantką. Miała spękane wargi, które zwilżała i smarowała czymś, co nazywała balsamem do ust. Długi nos stanowił zewnętrzną oznakę jej autorytetu, natomiast bezkształtny, podtrzymywany sztucznie biust — płci, a twarde kościane guziki biegnące przezeń z góry na dół były wystarczającym przypomnieniem, że płacono jej za macierzyńskie uczucia. Uwierały w policzki stanowiąc skuteczną barierę dla gorszącego zachowania się chłopca, to znaczy takiego, na jakim jej zależało.

Nie jestem pewien, czy była już w Gopalakandzie, ale na pewno była w Pankocie. Pamiętam także Hinduskę, aję. Czy nazywałem ją Amy? Tak mi się zdaje. Zdaje mi się, iż Amy była w Gopalakandzie. Może to ona opowiadała mi o sztucznych ogniach. Może z Gopalakandu wróciła do Pankotu, kiedyśmy się przenieśli do Tradury, skąd pochodzą prawie wszystkie moje ważniejsze chłopięce wspomnienia. Przyznaję się do swego upośledze­ nia — nie potrafię, jak wielu innych, zapamiętywać wydarzeń. Jestem pewien, że Melba to potrafi. Poza świadomością, iż ąja istniała, poza uprzytom­ nieniem sobie jej jako Amy, nie ma jej chyba w mojej pamięci. Ojciec prawdopodobnie nie ufał wpływom tubylczej kobiety i pozbył się jej dość wcześnie. Kiedy skończyłem osiem lat, kazał także Starej Owcy spakować manatki i wracać do Dżandapuru, a na jej miejsce sprowadził mężczyznę nazwiskiem Grayson-Hume, nauczyciela, który pozostał u nas aż do czasu, gdy dojrzałem do wyjazdu do szkół w Anglii; wakacje spędzałem u mego stryja Waltera.

Z wyjątkiem okresu corocznych pobytów w miejscowości górskiej, w wieku od pięciu do dziesięciu lat niewiele miałem kontaktów z rówieśnikami — w tym Dowiem czasie ojciec mój został mianowany Agentem Politycznym w tak zwanej Agencji w Tradurze. Mieszkaliśmy w Indiach indyjskich, które

tak różnią się od Indii brytyjskich jak kreda od sera. Indyjskie Indie składają się z ksiąstewek, które jakkolwiek liczyć, obejmują jedną trzecią czy nawet więcej terytorium całego kraju; stwierdziłem, że ten fakt wywoływał zdziwie­ nie; ludzie zawsze myśleli, że Indie to po prostu Indie, że Brytyjczycy rządzą nimi z Whitehallu, mianując tylko wicekróla dla pozorów. Księstwa związane były traktatami z brytyjską koroną, poza tym pozostawiono im wolną rękę w lepszym czy gorszym rządzeniu, wyłączając spod niego sprawy zagraniczne, obronę i komunikację; jednakże korona brytyjska reprezentowała najwyższą władzę, toteż książęta musieli sprawować rządy pod okiem brytyjskich Rezydentów i Agentów.

Poza Tradurą Agencji podlegało pięć sąsiadujących księstw: Dźandapur, Śakura, Premkar, Trassura i Durhat. W żadnym z nich nie było brytyjskich instytucji. Wobec tego nie było tam kwater wojskowych ani angielskich urzędników, z wyjątkiem tych, których zatrudniali władcy; nie było też angielskich klubów ani angloindyjskiego życia towarzyskiego. W Dźan- dapurze mieszkał lekarz Anglik, nazywał się Henderson. Odwiedzał nas dość często i niekiedy zostawał na cały weekend z żoną i córką. Miał suche, białe jak kreda ręce, purpurowe, jakby wypolerowane wargi i nazywał mnie Małym Człowieczkiem. Jego córka była o trzy czy cztery lata starsza ode mnie. Komendantem policji w Śakurze był Szkot, który wystąpił z Indyjskiej Armii. Za gażę wypłacaną ze skarbu księcia dowodził małym oddziałkiem tubylczych policjantów, miał żonę Eurazjatkę i jasnoskóre dzieci o fioletowawych cieniach pod brązowymi oczami. Spotykaliśmy się rzadko, zapamiętałem ich przede wszystkim z powodu dziwnej aury niedotykalności, jaka ich otaczała. Władca Premkaru miał angielskiego dewana (premiera), ten jednak był kawalerem, a mój ojciec nie darzył go specjalnym poważaniem. Widziałem go chyba ze trzy razy. Ojciec wiele podróżował po terenach Agencji w sprawach służbowych, ale nigdy mnie z sobą nie zabierał.

Ojciec był mężczyzną wysokim i szczupłym, o wąskiej klatce piersiowej i wąskich ramionach. Ożenił się w 1917 roku, gdy miał trzydzieści pięć lat. Wstąpił przeszło dwanaście lat wcześniej do Indyjskiej Służby Państwowej, ale odejście z Departamentu Politycznego oficerów, przenoszonych w czasie Wielkiej Wojny do pułków, pozwoliło mu przejść na stałe do pracy w Departamencie Księstw, a więc tam, gdzie przed nim służył jego ojciec, a mój dziadek. Conwayowie rezydowali w Indiach od dłuższego już czasu.

Kiedy moja matka umarła, ciotka Sara, niezamężna siostra ojca, przyjecha­ ła z Anglii. Także wysoka, szczupła, o wąskich ramionach i bardzo do ojca podobna. Jej przybycie oraz pewien poprzedzający je o kilka tygodni moment należą do najżywszych moich wspomnień z owych czasów. Wchodziłem po schodach wiodących na werandę naszego bungalowu w Pankocie. Bungalow

był z czerwonej cegły, weranda zaś z pociągniętego kreozotem drewna, które nagrzane przez słońce wydzielało przyjemny zapach. Domy te nazywano bungalowami, chociaż były piętrowe. W Pankocie miały szczyty. Zapamięta­ łem także wierzby i pewien rodzaj wistarii. To było bardzo angielsKie. A więc wchodziłem po schodach przed panią Canterbury, która wówczas nosiła jeszcze słomkowy edwardiański kapelusz nasadzony na upięte do góry włosy. Mój ojciec siedział na werandzie i czytał jakiś list. Mogło to być pod koniec 1923 roku, chyba w grudniu. Pankot był najbardziej na północ wysuniętą miejscowością górską, w jakiej kiedykolwiek mieszkaliśmy, zimą jego klimat przypominał angielską wiosnę, tyle że cieplejszą w ciągu dnia.

              Jakieś wiadomości od siostry, sir?

To odezwała się Canters. Zdumiałem się. Wiadomości od „siostrysir”? Co to za „siostrasir”? Domyśliłem się, że to „coś” było rodzaju żeńskiego i że niebawem je zobaczę, gdyż ojciec powiedział: — Tak, zgodziła się przyjechać i zamieszkać z nami. — Zrozumiałem także, że musiał to być rodzaj siostry, ale jakiś szczególny, właściwy dla ludzi na takim stanowisku jak ojciec. No i jeśli moja opinia o sobie samym jako małym chłopcu jest miarodajna, to nie usiłowałem zbyt długo odgadywać tego samodzielnie, lecz udałem się w chwili, która wydawała mi się odpowiednia, do jedynego, aczkolwiek często niechęt­ nego, źródła informacji, do Canters, i zapytałem: — Co to jest siostrasir? — Tak jak się spodziewałem, usłyszałem w odpowiedzi: — O czym, u Boga Ojca, mówisz, Williamie? Idź do Amy, niech ci umyje ręce i kolana. — Nie udało mi się zbyt trafnie ocenić odpowiedniości chwili. Pewna nieconwayowska poryw­ czość przejawiła się u mnie bardzo wcześnie.

Zanim ciotka Sara przybyła do Pankotu, zdążyłem wykombinować, że pani Canterbury po prostu połączyła dwa zupełnie zwykłe słowa w jedno, gdyż inaczej na pewno powitałbym Sarę pytaniem: — Czy jest pani siostrasir? — a tymczasem powiedziałem całkiem coś innego. W pewnym momencie, krótko przed tym czy po tym, jak ustaliłem właściwe znaczenie słowa „siostrasir”, ojciec oznajmił mi, że ciotka Sara przyjeżdża z Anglii, by pomóc prowadzić dom i przy stole zająć miejsce naprzeciwko niego, kiedy w bungalowie na­ leżącym do Agencji będzie podejmował gości.- Ciotka Sara zjawiła się w brą­ zowej jedwabnej sukni, którą oblepiał na jej chudych jak patyki nogach gorący indyjski wiatr, z tych, co to potrafią zerwać się w najpogodniejszy dzień. Spojrzałem na nią i powiedziałem: — Przybyła ciotka z bardzo daleka tylko po to, żeby usiąść po drugiej stronie stołu.

Może miała nadzieję, że znajdzie męża („nawet w jej wieku”, powiedzenie to utkwiło w mojej pamięci; usłyszałem je w poufnej rozmowie, jaką pani Canterbury prowadziła sama z sobą w mojej obecności); może przyjęła zaproszenie ojca przede wszystkim z tego powodu. Później, gdy Gray-

*              t^€* # 4fl| 9 $g® ?*Tit>'<r '^¡n& •**• • Sni

son-Hume zastąpił Canters i Sara pozostała jako jedyna kobieta w całym domu, opisywałem ją w myśli jako „wpatrzoną tkliwie w starego Gray- -Hume’a”. Dora, już jako doro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin